Ustawiczne obcowanie z wielką przeszłością było podobne do przebywania w regionach wysokogórskich.

26 lipca 2023

Do Ossolineum zbiegały się wszystkie myśli polskich pracowników naukowych i młodzieży. Tu był warsztat pracy nad podtrzymaniem chwiejącego się na wietrze płomienia polskiej kultury, oświaty, nauki i nad wytwarzaniem nowych wartości w tych dziedzinach. Tutaj była świątynia książki polskiej– prof. Stanisław Łempicki wspomina swój związek z tym znakomitym przybytkiem polskiego dziedzictwa naukowego i kulturowego, początkowo jako  student  uniwersytetu i stypendysta Zakładu Narodowego  a potem pracownik naukowy. (Wspomnienia Ossolińskie).

Przez ludzi szła zatem piękna tradycja ossolińska z pokolenia na pokolenie. Co składało się na ducha tej atmosfery, którą nam dane było oddychać? Odpowiedź jest jedna: Myśl o wielkiej kulturze duchowej narodu, z której pokładów wyrosło Ossolineum, splatała się tutaj z wiarą w niezniszczalność i polityczne odrodzenie narodu. Wiara taka była własnością całego społeczeństwa polskiego byłej Galicji na początku naszego stulecia. Dla nas, ossolińczyków, gruntowała się ona jednak nie tylko na nadziejach i pewnych kombinacjach w polityce światowej, ale na ustawicznym oglądaniu wielowiekowych dowodów żywotności i nieśmiertelności polskiego ducha. Ustawiczne obcowanie z wielką przeszłością było podobne do przebywania w regionach wysokogórskich, co dodawało duszy zdrowia i hartu. (prof. Stanisław Łempicki)

Niestety, w czasach rządów komunistycznych po 1945 roku nie wielowiekowa żywotność polskiego ducha w I i II RP ,  nie obcowanie z wielką przeszłością w dziełach i źródłach historycznych ale Kreml określał kształt pamięci historycznej Polaków, nazwanej „narodową” ( Andrzej Przewoźnik). Stan ten uległ niewielkiej zmianie, do Kremla kształtującego historię Polski doszedł Kijów a wyniki prac „naukowych” niektórych przedstawicieli innych narodów i polskich komunistów identyczny. Świadczą o tym powstające na polskich (?) uczelniach za polskiego podatnika pieniądze prace zupełnie obcego ducha, jak choćby Weroniki Kundery z Wydziału PAiE Uniwersytetu Wrocławskiego „Mniejszość polska na Ukrainie”. We abstrakcie autorka pisze: Mniejszość polska na Ukrainie występowała od najdawniejszych czasów. Pierwsi Polacy przybyli na te ziemie w XIV wieku z misją cywilizacyjną. Ich los w sąsiednim kraju (?) był zróżnicowany. Stosunki polsko-ukraińskie (?)  pogorszyło powstanie Bohdana Chmielnickiego spowodowane uciskiem Kozaków przez magnatów polskich. W 1925 r. dla Polaków zamieszkałych na Ukrainie utworzono autonomiczny region zwany Marchlewszczyzną. Od czasu II wojny światowej dotknęły ich represje i prześladowania. W 1944 r. dokonano brutalnego mordu na Polakach zamieszkujących na zachodzie Ukrainy. (Weronika Kundera)

Powinniśmy walczyć o ukraińskich naukowców – mówił wicepremier Jarosław Gowin podczas trwającego w Krynicy Forum Polonijnego w 2019 roku. Czy praca jest tego efektem?

Dlaczego nie upubliczniamy dorobku polskich historyków, polonistów, etnografów, geografów, literatów, poetów by obcowanie z wielką polską przeszłością dodawało naszej duszy zdrowia i hartu?

Prof. Stanisław Łempicki

Do czytelni naukowej, czyli pracowni, wchodziliśmy jednak my, młodzi, prawie bezszelestnie. Po raz pierwszy to nawet z biciem serca i jakby z zawstydzeniem. Bo jakżeż? Już w gimnazjum opowiadano nam jakim to dostojnym przybytkiem nauki było zawsze to w zieleni drzew tonące Ossolineum, które przed stu prawie laty, w najcięższych dla Polaków galicyjskich czasach, założył wielki miłośnik nauk i ksiąg, Józef Maksymilian Ossoliński – którego gmach z dawnego klasztoru karmelitanek trzewiczkowych przebudowywał sam generał Józef Bem, nie byle jaki inżynier – w którego murach pracowali, jako bibliotekarze ludzie, zajmujący nieraz pierwsze pozycje w dziejach literatury i kultury narodowej tego kraju. Wymieniano nam najbardziej znane nazwiska: Szajnochy, Augusta Bielowskiego, Mieczysława Romanowskiego. Zazdrościliśmy więc najstarszym naszym kolegom, ośmioklasistom lub świeżo upieczonym filozofom, że bywali już nieraz w pracowni Ossolineum, że czytali tam dzieła naukowe, że zasiadali przy jednym stole z prawdziwymi uczonymi, z profesorami uniwersytetu.

A tu w tej dużej, cichej sali pracownianej, gdzie wisiały na ścianach portrety fundatora i dawnych dyrektorów Zakładu, można było zobaczyć na własne młode oczy i Ludwika Kubalę o szarej, jakby umęczonej twarzy, pochylonego nad rękopisami XVII wieku, i Oswalda Balzera (poznawano go od razu po charakterystycznym kalectwie), obrońcę Morskiego Oka, wertującego stare prawa polskiego pomniki, i drobną postać Tadeusza Wojciechowskiego, starca o słabym wzroku, w czarnych okularach, o którym powiedziano, że jak kot widział w nocy średniowiecza, i ruchliwego jak sprężyna, biegnącego spiesznie przez salę z coraz to nowymi rękopisami, młodego jeszcze ks. Jana Fijałka, znakomitego historyka Kościoła polskiego — i zjeżdżającego niemal co roku z Berlina do rodzinnego Lwowa, polihistora piśmiennictwa i kultury polskiej, Aleksandra Brucknera, który wtedy właśnie z każdą nową książką urastał w sławę, przepierając się zwycięsko na czoło polonistyki.

Kogoż zresztą brakło w tej sali, czy to z naukowców i pisarzy ówczesnego Lwowa, czy z przyjezdnych uczonych polskich Krakowa, Warszawy, nieraz Poznania i Petersburga i dalszej zagranicy?

Student (a jak wówczas mówiono, akademik) zgłębiający z zapałem historię, polonistykę lub jakąkolwiek inną dyscyplinę humanistyczną, stykał się w atmosferze pracowni Ossolineum niemal ramię o ramię z własnymi profesorami, których znał zrazu tylko z wyżyn katedry, spotykał się z dawnym swym nauczycielem gimnazjalnym, pracującym naukowo (o czym w szkole czasem nawet się nie wiedziało), poznawał z twarzy, a często i z okolicznościowych rozmów, ludzi nauki i literatury własnego miasta, znane sławy i skromnych, cichych pracowników pióra, zasłużonych monografistów i pilnych przyczynkarzy, odkrywców szperaczy, publicystów i popularyzatorów; oglądał mężów poważnych, świadomych swego programu naukowego, ale oglądał także dziwaków i oryginałów, jakich nigdy nie brakło w wartkim strumieniu życia umysłowego dawnego Lwowa.

Z jakimż wzruszeniem brało się po raz pierwszy do ręki starodruk XVI wieku, oprawny w deski obciągnięte skórą, często z tajemniczym super exlibrisem u czoła, albo choćby skromny, ale szacowny druczek z dawnych czasów, w papierowej, znormalizowanej okładzince, potrzebny nam do pracy… Ile pięknych chwil przeżywało się, gdy szeleściły nam pierwszy raz pod palcami karty starego rękopisu, a młodziutki badacz natrafiał na nie wyzyskane przez nikogo, niechby nawet drobne, materiały do swej rozprawy nauczycielskiej czy doktorskiej, która w tej chwili była całym jego światem. A nie było w starym Ossolineum sprzed lat 40-tu czy 30-tu żadnej niemądrej cenzury prewencyjnej, która by dzieliła pracowników na godnych i na niegodnych dotknięcia rękopisu lub starodruku, na patentowanych naukowców, którzy mogą „dostać wszystko” i na „smarkaczy”, którym tylko nowe druki XIX i XX wieku czytać wolno (i to w określonej ilości), lecz wara im od manuskryptów czy cymeliów, od pięknych druków Scharffenbergowych, Łazarzowych czy choćby Piotrkowczykowych. Nie było kart wstępu do pracowni ani miejsc pooznaczanych numerkami, ani numerus clausas czytelników, ani srogich regulaminów bibliotecznych, tak jak nie było drzwi bez klamek ani groźnych napisów: „Wstęp wzbroniony”. Indeks akademicki był dostateczną legitymacją do korzystania z pracowni i wszystkich niemal skarbów olbrzymiej narodowej książnicy. (Wspomnienia Ossolińskie, Stanisław Łempicki)

Aby dodać komentarz, rozwiąż poniższe działanie. Ilość kropek odpowiada liczbie. (wymagane)