Świadectwa ocalałych

 


Krwawa Niedziela w kościele Trójcy Świętej i Św. Michała Archanioła w Porycku 11 lipca 1943 r. – wspomnienia Ryszarda Jezierskiego

Banderowiec kopnął krzyż i rozwalił świeży grób męczenników z Dominopola

Wspomnienia Haliny Poros

Historia Apolonii Reszczyńskiej z Pępic

Neobanderyzm ma się dobrze – Marian Kargol

Irena Wesołowska – Ludobójstwo na Podolu – świadectwo

Krwawa Niedziela na Wołyniu 11 Lipca 1943 r

Świadkowie rzezi wołyńskiej o traumatycznych historiach swojego życia

Wspomnienia Stanisławy Tokarczuk (Marcelówka)

Wspomnienia Bronisławy Kwiczak (nazwisko rodowe Trzcińska)

Wspomnienia Zoffi Sobantka (z domu Reszetyło)

Wspomnienia Józefy Felińskiej Marciniak

Wspomnienia Bolesława Sawy z Kolonii Ludmiłpol w pow. Włodzimierz Wołyński

Mord w Palikrowach – wspomnienia Kazimierza Wilczyńskiego

Wspomnienia Ryszarda Jezierskiego z Porycka

Wspomnienia Józefy Wolf z d. Zawilskiej

Relacja Tadeusza Szczygielskiego

Relacja Stanisława Grochalskiego

Strach nawet o tym pamiętać (wspomnienia Włodzimierza Łebediuka)

Wspomnienia Józefy Wolf z domu Zawilskiej

Relacja Ireny Gajowczyk, ocalałej z rzezi w Hurbach, powiat Zdołbunów

Jadwiga Kozioł z d. Mroziuk

Świadectwo Ireny Kozłowskiej

Świadectwo Eweliny Hajdamowicz, byłej mieszkanki Kolonii Lipniki, woj. wołyńskie  

Czarna sukienka (Janina Pit z d. Pittner)

Wspomnienia Leokadii Pawłowicz ze wsi Mohylno

Stefania Sawicka z domu Macegoniuk

Zbrodnia UPA w Łanowcach ( Mieczysław Walków )

Naoczny świadek

Wspomnienia Zdzisława Doleckiego

Bogdan Melcer – świadek zbrodni UPA

Zdrada banderowców i rzeź Dominopola…

Wspomnienia Kazimiery Kowalczyk

Obcinanie języków, łamanie rąk. Bojówkarze z UPA zawsze działali tak samo

Jedni Ukraińcy spalili dom, drudzy uratowali życie (Wywiad z Janem Białowąsem i Heleną Ciszak, którzy przeżyli tragiczną Wigilię 1944 roku w Ihrowicy na Podolu)

Relacja Henryka Kloca

Bestialskie ludobójstwo na Kresach

Wspomnienia Ludwiki Podskarbi z d. Szewczuk

Rąbali nas jak kury na klocu… (Wspomnienia Anny Kozieł)

Pamiętamy – październik 1939 i 1944 na Kresach

Relacja Aleksandra Praduna


Krwawa Niedziela w kościele Trójcy Świętej i Św. Michała Archanioła w Porycku 11 lipca 1943 r.

 

Dziś piękne i historyczne miasteczko Poryck nad Ługą właściwie nie istnieje, choć przed II wojną światową liczyło blisko 2.5 tys. mieszkańców. Ta rzeź w polskim kościele w Porycku i w całej okolicy, wydarzyła się 77 lat temu. 11 lipca 1943 roku oddział OUN-UPA, prawdopodobnie sotnia „Dowbusza”, wymordował tam Polaków w liczbie około 500 osób. Przy czym przewodniczącym OUN-UPA na rejon Porycka był w 1943 r. Mychajło Prociuk ps. „Chmara”. [1]

Mordowano bestialsko nawet zgromadzonych na Mszy św., gdzie w napadniętej świątyni zginęło ponad 200 osób w tym proboszcz ks. Bolesław Szawłowski, ciężko ranny, a następnie dobity. Po zakończeniu pierwszej fazy mordu kilku sprawców splądrowało zakrystię, rabując kielichy i monstrancje. Towarzyszyło temu wypicie wina mszalnego i opowiadanie wrażeń z masakry. Następnie upowcy wnieśli do kościoła pocisk artyleryjski i zdetonowali. Wybuch zniszczył wnętrze kościoła z lat 1774–1795 ale ściany i strop pozostały nienaruszone. [2]

Po wojnie władze radzieckie rozebrały kościół do fundamentów. Zachował się tylko zdewastowany cmentarz parafialny, który został odrestaurowany i ogrodzony przez byłych parafian, Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Stowarzyszenie Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu z Zamościa. Na terenie cmentarza w Porycku stanął w 1991 r. symboliczny pomnik i krzyże poświęcone ku czci zamordowanych Polaków (1995 r.). Ustawiono również krzyże na mogiłach Polaków (306 osób) w Orzeszynie.

O zbrodniach popełnionych w dniu prawosławnego święta Piotra i Pawła opowiedział po wojnie w sądzie obwiniony Ukrainiec Ohorodniczuk vel Nikołaj Kwitkowśkyj: „11 lipca 1943 r. rano razem z grupą UPA liczącą około 20 ludzi wszedłem w czasie mszy św. do kościoła w m. Pawłowka (Poryck) iwanickiego rejonu, gdzie w ciągu trzydziestu minut, wraz z innymi, zabiliśmy obywateli narodowości polskiej. W czasie tej akcji zabito 300 ludzi, wśród których były dzieci, kobiety i starcy. Po zabiciu ludzi w kościele w Pawłowce, udałem się z grupą do położonej w pobliżu wsi Radowicze oraz polskich kolonii Sadowa i Jeżyn, gdzie wziąłem udział w masowej likwidacji ludności polskiej. W wymienionych koloniach zabito 180 kobiet, dzieci i starców. Wszystkie domy spalono, a mienie i bydło rozgrabiono (…).” [3]

Uroczysta msza święta 11 lipca 2003 r., sprawowana pod przewodnictwem kard. Mariana Jaworskiego ze Lwowa oraz bp Macjana Trofimiaka z Łucka, zgromadziła tego dnia na wspólnej modlitwie o pojednanie setki Polaków i Ukraińców. Obecni byli Prezydenci Polski i Ukrainy, korpus dyplomatyczny, urzędnicy kościelni i państwowi, wreszcie naoczni świadkowie wydarzeń i rodziny pomordowanych. Miałem tę łaskę być tam i ja autor tego opracowania, modlić się wraz z liczną delegacją autokarową Kresowian z Zamościa i z Ziemi Zamojskiej.

Tymczasem wiele wyrżniętych wsi i kolonii polskich z terenu tej gminy nie ma dziś nawet na mapie. Do parafii należały następujące miejscowości: Poryck, Buszkowicze, Gruszów, Holenderia, Janiewicze, Jeżyn, Kłopoczyn, Kuczków, Lachów, Łysa Góra, Marysin, Milatyn, Nowo-Lachów, Oryszcze, Orzeszyn, Pawłówka, Poryck Stary, Przesławicze, Radowicze, Rykowicze (wieś i folwark), Samowola, Szczeniutyn: Wielki i Mały, Trubki, Wolica, Zielona, Żaszkiewicze: Nowe, Stare. Ich mieszkańcy po dziś dzień nie mają swoich mogił, a nawet prostego krzyża, leżą jak te psy bezpańskie w miejscach, gdzie barbarzyńsko zakopali Ich oprawcy z OUN-UPA.

Nadto dopiero 22 lipca 2016 r., Sejm Rzeczypospolitej Polskiej podjął uchwałę, w myśl której, dzień 11 lipca stał się już na zawsze Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Na ten dzień ofiary ludobójstwa, Męczennicy Wołynia i Kresów, Kresowianie, rodziny kresowe oraz ludzie uczciwi, przyzwoici, dobrej woli, polscy patrioci, niepoprawni blogerzy i jakby ich jeszcze zwać, na ten wspaniały dzień, czekali zatem długie 73 lata. I Bogu dziękować doczekali się, a jak to się zwykło mówić: lepiej późno, niż wcale!

W Krwawą Niedzielę 11 lipca 1943 r. doszło zatem do b. dobrze przygotowanej, zorganizowanej, zbrodniczej akcji oddziałów OUN-UPA, które jednocześnie spacyfikowały 99 polskich wsi, mordując okrutnie kilka tysięcy Polaków, przeważnie niewinnych kobiet, dzieci i ludzi w podeszłym wieku. A to był dopiero początek, tych ludobójczych zapustów banderowców! Mordy trwały przez następne dni, tygodnie, miesiące i lata. W b. ostrożnych szacunkach Instytutu Pamięci Narodowej (IPN), w latach 1939-1947 na Wołyniu, w Małopolsce Wschodniej i na Lubelszczyźnie, zginęło ok. 100 tys. obywateli II Rzeczpospolitej Polskiej. Po stronie ukraińskiej, w wyniku akcji odwetowych i samoobrony, życie straciło od 10 do 12 tys. osób. W opracowaniach Kresowian oraz historyków badających te wydarzenia liczby, tyczące się ofiar banderowskiego ludobójstwa, są zdecydowanie odważniejsze i oscylują od 130 nawet do blisko 200 tys. niewinnych ofiar polskich.

 

            O losach kresowej rodziny Jezierskich

 

Jak pisze mój ojciec, nasz przodek Ignacy Jezierski ur. się około 1820 r. na Podlasiu Lubelskim. Do Porycka przyjechał w roku 1840, gdzie rozpoczął pracę u hrabiego Czackiego, po pewnym czasie został nawet marszałkiem dworu. Za swoją pracę otrzymał od hrabiego dom z ogrodem w Starym Porycku. Ożenił się z Antoniną, córką rządcy ze Starego Porycką, która urodziła mu pięcioro dzieci, w tym: Marię, Józefa, Franciszka, Bronisława i Anastazję. Niestety Ignacy zmarł dość młodo i został pochowany na cmentarzu w Porycku Pawłówce.

Losy osieroconych dzieci były b. różne, otóż Maria była u stryja Franciszka w Warszawie na wychowaniu, tam wyszła za mąż za Tura herbu Korczak. Zmarła w Krakowie, pochowana w grobowcu rodzinnym na Powązkach w Warszawie. Emilia wyszła za mąż za Rosakiewicza i wyjechała do Rosji. Po rewolucji, już nie dali znaku życia. Średni brat Franciszek zmarł w młodym wieku, pochowany w Pawłówce. Bronisław zginął na wojnie rosyjsko-japońskiej. W domu ostatecznie pozostał tylko mój dziadek Józef Jezierski, urodzony w 1864 roku w Starym Porycku i to on otrzymał w spadku dom po rodzicach wraz z ogrodem. Pracował w majątku hrabiego Czackiego, tak jak jego ojciec ale jako kołodziej. Ożenił się z Jadwigą Ulanowską z okolic Porycka, zamieszkali w starym domu, razem z prababką, Antoniną. Prababka Antonina zmarła kilka lat po mężu i jest pochowana w rodzinnej mogile Jezierskich, pochowanych na cmentarzu w Porycku Pawłówce.

Mój ojciec Aleksander Jezierski urodził się w 1898 roku, a jego młodszy brat Eugeniusz w 1910 r., był jeszcze jeden brat, zmarł w młodości. Aleksander do 1915 r. uczył się w szkole rolniczej w Cholenderni. Czym zajmował się najstarszy brat Kazimierz, ojciec nie wspomina (pamiętajmy, że działo to się pod zaborem rosyjskim).

Po ukończeniu szkoły Aleksander jakiś czas pracował w majątku Stary Poryck, ale tamta praca mu nie odpowiadała. Dalej trwała wojna pomiędzy zaborcami Polski, Niemcami, Rosjanami i Austrią. Front zbliżał się do Porycka. Rodzina Jezierskich postanowiła uciekać w głąb Rosji. W 1916 roku wraz z całą rodziną Józef Jezierski, uciekając przed niemieckimi wojskami, które zbliżały się do Porycka, jedzie w głąb Rosji. W Rosji zatrzymuje się w powiecie Winnickim, rozpoczyna prace w cukrowni Gniewań.

W cukrowni pracował dziadek Józef, synowie Aleksander i Kazimierz. W 1917 r. Aleksandra powołali do carskiej armii, skąd po pół roku uciekł. Od 1919 roku Kazimierz służył w polskim wojsku u gen. Dowbora Muśnickiego. Niemcy Kazimierza rozbroili i wraz z Aleksandrem wrócił do Gniewania, ojciec pracował dalej w cukrowni, a synowie chodzili do lasu pracować przy wyrębie drzew. [4]

Był już rok 1917. Bolszewicka rewolucja! Władze w dawnym imperium carów, ciągle się zmieniały. W 1919 r. młodych, wołyńskich chłopaków Aleksandra i Kazimierza Jezierskich bolszewicy powołali do Czerwonej Armii, do 58 pułku Kijowskiego Ochrony Kolei. Pułk został przeniesiony do Owrucza, a pod koniec 1919 r. przeniesiono go na polski front. I tu zaczęła się tragedia, bo połowę kompanii stanowili Polacy, zmuszani walczyć przeciwko swoim rodakom. A front stał wtedy koło Turowa. Kazimierz Jezierski z kilkoma kolegami jednej nocy, przeszli na polską stronę. Za kilka dni Aleksaner też miał w planach przejść linie frontu, ale nie udało się, bo pułk przeniesiono na Wołyń. Co się odwlecze, to nie uciecze! Aleksander w pułku był dostawcą prasy, pojechał po prasę i więcej do pułku nie wrócił.

 W Zmartwychwstałej Polsce

 Był to już pamiętny maj roku 1920. Naczelnik Polski Józef Piłsudski szedł śmiało i zwycięsko na Kijów. Powstała możliwość powrotu do Starego Porycka na Wołyniu. W połowie czerwca 1920 roku, po długiej wojennej tułaczce, rodzina Jezierskich znów była w domu. Niestety Kazimierz Jezierski zaginął i nawet nie wiadomo gdzie. Nadto bolszewicy latem 1920 r. wrócili do Porycka, ale szczęście nie na długo. Sierpniowy Cud nad Wisłą odwrócił losy, tej długiej i strasznej wojny! Zimą  mieszkaliśmy już w nowej, niepodległej, nieznanej nam dotąd Polsce.

Rodzina Jezierskich zamieszkała w swoim domu w Starym Porycku. Dziadek Józef Jezeirski był kołodziejem i miał swój warsztat. Po jakimś czasie dziadek Józef i tata Aleksander rozpoczęli pracę w Macierzy Szkolnej, jako instruktorzy. Prowadzili dział stolarsko-kołodziejski. W naszych stronach zjawił się Polak Stanisław Bańcer, który był ogrodnikiem u hrabiego Czackiego. Czacki sprowadził go od kuzyna Karnkowsiego z Karnkowa. Dziadek Stanisław Bańcer zakładał po prostu ogród, u Czackich. A ponieaż Bańcer przebywał w Porycku z rodziną, mój ojciec miał tę okazję poznać moją mamę i ożenił się w roku 1929. Po ślubie w koście poryckim, nowa rodzina Jezierskich, czyli Aleksander i Kazimiera Jezierska z d. Bańcer, zamieszkali w Starym Porycku w domu Jezierskich. Rok później urodziłem się ja Ryszard (1930), a za następny rok urodził się mój brat Mieczysław. Ojciec w tym czasie nadal pracował w Macierzy szkolnej, a mama zajmowała się synami. Tymczasem dziadek Stanisław Bańcer, po ukończeniu prac przy ogrodzie Czackich, wyjechał z powrotem do Karnkowa.

W 1936 roku ojciec Aleksander zbudował dom w Pawłówce – Porycku. I od tego czasu młodzi wraz z dziećmi zamieszkali w samym miasteczku Porycku. Ojciec założył warsztat stolarski. Tam zatrudniał uczni i czeladników w tym Ukraińców. Wykonywali różne meble oraz drzwi i okna do nowych domów z okolic Porycka. Aleksander Jezierski jednocześnie był radnym w gminie Poryck i naczelnikiem straży pożarnej. Ja Ryszard i brat Mieczysław chodziliśmy do Szkoły Powszechnej. Szkoła mieściła się w Holenderni. Co roku jeździliśmy też z mamą Kazimierą do dziadków Bańcerów na wakacje. Dziadkowie już w tym czasie mieszkali w Karnkowie w powiecie łowickim, gdzie dziadek był z powodzeniem ogrodnikiem u dziedziców Karnkowskich.

 Epizod z początków II wojny światowej

 W lipcu i sierpniu 1939 r. coraz głośniej było o możliwym wybuchu nowej wojny. Wakacje znów spędzaliśmy, u dziadka Bańcera w Karnkowie na Ziemi Łowickiej. Kilka dni przed 1 września, w radiu słyszeliśmy już niedobre komunikaty, o coraz b. napiętych stosunkach polsko niemieckich. A w przed dzień wojny dziadek kazał nam się spakować, powiedział byśmy jechali do Porycka. I tak się stało. W dniu 1 września dziadek odwiózł nas (mama, Mietek i ja Rysiek) na stację do Skępego. Pociąg z Torunia przyszedł z małym opóźnieniem. Był też trochę zatłoczony, jechały nim już rodziny z wybrzeża (uciekinierzy). Jakoś znaleźliśmy jeszcze miejsce w przedziale ll klasy, a było nas z dziećmi 10 osób.  Pociąg szedł nawet dość szybko, ale przed Nasielskiem musiał czekać pod semaforem. Następny, dość długi postój pod semaforem był pod Modlinem. Tu staliśmy z godzinę, obok nas przepuszczano pociągi towarowe. Po wjeździe na stację w Modlinie okazało się, że torowiska zapchane są sanitarkami, samochodami i armatami.

 Sowiecka okupacja i wywózki na mroźną Syberię

 20 września 1939 r. do Porycka weszły wojska Sowieckie. Wkraczające oddziały Armii Czerwonej były przez Ukraińców witane owacyjnie kwiatami oraz chlebem i solą. Jeszcze przed wkroczeniem Sowietów, miejscowi nacjonaliści ukraińscy rozbrolili posterunek Policji Państwowej, a policjantów i członków Związku Strzeleckiego aresztowali. A i później podczas okupacji sowieckiej miejscowi Ukraińcy i lokalna administracja ukraińska pomagali władzom sowieckim w aresztowaniach oficerów WP i urzędników państwowych. [5]

W Porycku stanął garnizon sowiecki, byli to saperzy, tak mówili starsi ludzie. Usunęli wszystkich mieszkańców z budynków obok pałacu, zajęli pałac i budynki gospodarcze, w dawnym budynku policji umieściło się NKWD. W budynkach obok kościoła zamieszkali oficerowie Sowieccy. Plebania została przydzielona, Żydom jako szkoła, a ks. Bolesław Szawłowski przeniósł się do organisty. Zdaje mi się, że już od 1 października 1939 r. poszliśmy z Mietkiem i z innymi dziećmi do szkoły do (3 klasy), nauka rozpoczęła się w języku rosyjskim.

Na szczęście wychowani wśród Ukraińców rozumieliśmy ich język, nawet trochę mówiliśmy, ale rosyjskiego to nie znaliśmy, a zwłaszcza pisowni. Tak, że w szkole uczyliśmy się pisać po rosyjsku, rozmawiając po polsku, lub po ukraińsku, był taki ogólny galimatias językowy. Prawie przez pierwszy rok nie było książek, nie mówiąc już o zeszytach, te były reglamentowane, nie było gumek, a jak były to takie jak mówiliśmy z ,,kartofla’’. Szkoła nazywała się teraz (dziesietiletka), z nami razem chodziły dzieci, rosyjskich urzędników i wojskowych. Obok budynku nowej szkoły była strzelnica (dawna po POW), teraz tam strzelali ,,bojcy”, żołnierze sowieccy, całymi dniami słychać było strzały z karabinów i automatów, a to było od okien klasy jakieś 50 m. A trochę dalej zrobili sobie ujeżdżalnię koni, tam chodziliśmy na długie przerwy, oni jeździli na koniach i ścinali wiklinowe patyki szablami.

Nadeszła zima 1939-40, to była najstraszniejsza zima dla Polaków, rozpoczęły się wywózki na Syberię. Nas przed wywózką uchronił fakt, że ojciec za namową Ukraińca  (pracownika warsztatu) Piwarczuka Andreja, założył spółdzielnie stolarską i na ścianie w warsztacie powiesił portret Lenina. W tym też czasie aresztowano, jak pamiętam: Gąsiorowskiego był tylko listonoszem, Zembrzyckiego był urzędnikiem hrabiego Czackiego, Humiczewskiego miał sklep oraz kilku bogatszych gospodarzy, nawet Ukraińców. Kilka dni przed wywózką, już ludzie coś wiedzieli. Jednakowoż Piwarczuk tacie powiedział, że nas nie wywiozą. Skąd wiedział?!

Na wszelki wypadek mama napiekła chleba i zgromadziła zapas słoniny, oraz przygotowała ubrania. Kilka nocy siedzieliśmy w ubraniach, czekając na najgorsze. Minął tydzień i wszystko ucichło, a tata dalej pracował w spółdzielni i budował remizę dla straży pożarnej w Porycku, był kiedyś jej komendantem. Nas zatem nie wywieziono na Sybir, ale kilka polskich rodzin i kilka ukraińskich wywieźli, nazwisk nie pamiętam. W tym czasie w Porycku ostał się tylko jeden sklep (kooperatywa).

Pamiętam, jak mama nas z Mietkiem, po coś nas posłała do kooperatywy, ludzi było dużo, staliśmy długo w kolejce i kupiliśmy suszone ryby, bo już nic więcej nie było. Ubrań też nie było, pamiętam jak prababcia przerabiała nam jakieś stare ciuchy na ubranka.

Pamiętam nadto, że w szkole kazano nam pisać listy do rosyjskich dzieci, gdzieś daleko w Rosji. Pisaliśmy na kartkach i w kopertach, natomiast listy od nich to była kartka złożona w trójkąt, była jednocześnie to koperta. Pamiętam jak przychodził nauczyciel, chyba znajomy ojca, i mówił, że źle się uczymy rosyjskiego, że za to mogą nas wywieźć do Rosji. Tata dał nam lanie i jakoś brnęliśmy dalej z tym rosyjskim.

W ostatnie dni przed 21 czerwca 1941 r. zauważaliśmy, jak jakieś samoloty przelatywały b. wysoko nad Poryckiem. Pokazywaliśmy je kolegom Rosjanom, to oni mówili: „Eto naszi lotczyki letajut”. Jak się potem okazało, były to niemieckie samoloty zwiadowcze. Nic nie zapowiadało wybuchu wojny z Niemcami, bo jak ojciec mówił (bojcy) dalej wyjeżdżali na urlopy, ojciec robił im walizeczki drewniane, prawie do ostatniego dnia przed wybuchem wojny z Niemcami.

Bandy UPA coraz częściej zaglądały pod nasze domy

Ojciec Aleksander nie przerywał tymczasem pracy w swoim warsztacie stolarskim. Tak pracowano do 21 czerwca 1941 r., gdy to wojska niemieckie wkroczyły do naszego miasteczka. Od lipca 1941 r. w Porycku stacjonował garnizon niemiecki w liczbie około 40 żołnierzy, wspomagany przez posterunek policji ukraińskiej. Siedzibą garnizonu i policji ukraińskiej był pałac hr. Czackich. Pod koniec czerwca 1943 r. garnizon niemiecki został wycofany z Porycka do Włodzimierza Wołyńskiego.  I to ostatecznie przesądziło o losie rodzin polskich w całej okolicy. A społeczność żydowską, która stanowiła 50% mieszkańców miasteczka, Niemcy wraz z Ukraińcami już w 1942 roku wymordowali. [6]

Niestety Poryck został też spalony w 80%. Teraz po spaleniu się naszego domu zamieszkaliśmy w baraku wraz z rodzinami ukraińskimi ze spalonej Pawłówki. Ojciec dalej prowadził warsztat stolarski do spółki z panem Szażyńskim, w nadpalonym budynku obok kościoła.

Mama Kazimiera z końcem maja 1943 r. wyjechała przez zieloną granicę z bratem Mietkiem do Karnkowa do dziadków Bańcerów. Pomagała im w tej podróży jakaś znajoma Taty. Mama była już wówczas bardzo chora. Zresztą ostanie nasze rodzinne zdjęcie na to wyraźnie wskazuje. Niestety już w czerwcu tego roku, nasza kochana mama Kazimiera zmarła na gruźlicę. Zostaliśmy pół sierotami. Tymczasem sytuacja w Porycku i na całym Wołyniu stawała się z dnia na dzień, coraz b. beznadziejna, rósł bowiem na potęgę ukraiński nacjonalizm i zewsząd napływały b. niepokojące wieści o skrytobójczych mordach, rabunkach i podpaleniach.

Jeszcze jakiś czas mieszkaliśmy z tatą Aleksandrem w baraku, nota bene razem z ukraińskimi rodzinami. Bandy UPA coraz częściej zaglądały jednak pod nasze domy, przychodzili do swoich znajomych. Niby w odwiedziny sąsiedzkie, ale wypytywali jacy to Polacy mieszkają w baraku. Wówczas my z tatą przeprowadziliśmy się na Michałówkę do wuja Palinki. Tam był duży dom i mieszkało kilkanaście osób z rodziny. Tata myślał, że w takim większym gronie Polaków, będzie nam nieco bezpieczniej, jednak się mylił. Stawało się dla wszystkich jasne, iż nikt z ludności polskiej nie może się czuć spokojny i bezpieczny, ludzie przeczuwali już coś b. niedobrego.

Rzeź Polaków w kościele 11 lipca 1943 r. w Porycku

Palinko, był stryjecznym wujem  mojego ojca, miał już koło 75 lat, jak pamiętam to od zawsze był kościelnym. Tego rana 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział: „Ale mamy ładną pogodę, (nie było żadnej chmurki na niebie) będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami.” Poszedł do kościoła.

My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na 11 godzinę) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu (kościół w Porycku miał krużganek wokół  kościoła), patrząc prosto na ołtarz. W kościele, jak spostrzegłem było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny z małymi dziećmi na rękach.

Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ks. Bolesław Szawłoski z ministrantami, rozpoczęła się suma (nabożeństwo). Już nie pamiętam, w jakim momencie, ktoś wszedł do kościoła i krzyknął: „Ukraińcy” UPO-wcy są przed kościołem!”.  Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać, (do drzwi i z powrotem do ołtarza) dzieci płakały. Ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci.

Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem, to ojciec mój Aleksander odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się, tuż pod chórem. Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wierzy i schodami na chór. Karabin maszynowy cały czas strzelał! Nadto słychać było pojedyncze strzały karabinowe. Tam na chórze już był Pan Zegarski, [organista] i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilka małych dzieci.

Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków, zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim  scyzorykami zaczęli dłubać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedna po drugiej dłubiąc usuwano. Zrobiono niewielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegłami. Było nas jak pamiętam kilka może z 15 osób w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem, aż do drugiej wieży, w której wiedzieliśmy że nie było tam schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. Ale dzięki tym belkom mieliśmy się za czym później schować. Biegnąc słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, nie mniej byli wystraszeni jak ja.

Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. Wokół nas było ciemno, gdyż jak już wspominałem nie było schodów z tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią, dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami, szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział: „Siedźcie cicho to może nas nie zauważą.”. Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach. Jeszcze bardziej przylgnęliśmy się do owych grubych belek na poddaszu i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy.

Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. Ale za jakiś czas (może po pół godzinie) powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Za chwile do wieży zaczął napływać czarny dym, swąd palonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to UPO-wcy wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich. Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem, co dzieje się w kościele na dole, niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł duży (ulewny) deszcz, słyszeliśmy jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyło by UPO-wcy wynieśli się z kościoła.

To już było około czwartej godziny, po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć! Pomalutku, z duszą na ramieniu, zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Wchodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na krętych schodach i to pamiętam głową w dół, nie żyła, a kałuża krwi ściekła, aż na dół schodów do kościoła.

Wychodząc z wieży do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach. Na posadzce kościoła leżała biała powłoka i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak UOP-wcy zapalili słomę, by zdetonować pocisk artyleryjski (pocisk miał zniszczyć ołtarz) nastąpił wybuch to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Ten pył pokrył wszystko białym proszkiem i kawałkami tynku (posadzkę i ludzi). Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany. Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem jak  jedni pomagali drugim, by się wydostać spod innych nieżyjących ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych.

Ojciec przerażony, tym co zobaczył przypomniał sobie, że w kościele był dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać. Chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było ani wśród żywych, ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść, musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy, jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii. Dziadek stał za tymi drzwiami był jakby nieprzytomny, miał osmalone (nadpalone) wąsy, i nadpaloną marynarkę. Pamiętam jak ojciec powiedział do dziadka: „Niech tata idzie do domu i powie Gienkowi, (to brat ojca który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku), by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala.”

Dziadek zapytał ojca: „A gdzie wy idziecie?!” Ojciec odpowiedział niemal automatycznie: „W świat, do Sokala.”. Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem, widziałem, jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem, że niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam (jak się potem okazało) już na nich czekali UPO-wcy, by dalej mordować. Tych co byli w domach i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków.

Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem. Tam ojciec miał znajomego Ukraińca. dawnego sąsiada z Pawłówki, Mielniczuka Kiryka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (żyto było wysokie, bo to już krótko przed żniwami ) i czekaliśmy, aż się ściemni, by pójść do Kiryka. (To jest imię). Jak tak cicho trochę drzemiąc siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców. Szli obok drogą. Opowiadali sobie jak to: ,,strilały do lachiw” (strzelali do Polaków) w poryckim kościele. Pochyliliśmy niżej głowy i czekaliśmy, aż przejdą. Aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies, to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero, jak Ukraińcy odeszli a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów.

Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał ojca o tym co się stało w kościele. Przyjął nas, do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu z sianem, tak było bezpieczniej i dla Kiryka i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca), gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła, bo się bał, że spotka UPO-wców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się kogo z nich zamordowano w kościele. Otóż zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, księdza przy ołtarzu tylko raniono, Upowcy zaś po wyjściu z kościoła, poszli mordować po domach.

Ojciec jak idąc do kościoła nie miał przy sobie dokumentów, ani żadnych pieniędzy ale wszystko było w walizce ojca. Żona Kiryka  dała nam chleba na dalszą drogę. Poczekaliśmy, aż się zrobiło ciemno, bo mieliśmy przejść przez tory kolejowe, a to była droga Ukraińców, którędy jeździli do Porycka. Poczekaliśmy, aż zajdzie księżyc i przebiegliśmy tory.

Po pewnym czasie spotkaliśmy znajomych i razem, już śmielej szliśmy do granicy (była to granica pomiędzy Ukrainą a Rajchem). Było już rano. Niemcy dopiero wychodzili na granicę, nie zatrzymali nas tylko kazali iść prosto do miasteczka Sokala. W Sokalu spotkaliśmy już kilkadziesiąt osób takich jak i my uciekinierów z okolic Porycka, Ale oni nic nie słyszeli o naszych dziadkach, stryju i stryjence z dziećmi ze Starego Porycka.

Gorzki smak tułaczki i czas powojenny

Kilka dni spędziliśmy w Sokalu. Zebrało się kilkaset osób, niedobitków, czy wszyscy byli z okolic Porycka, to już nie pamiętam. Ale i Sokalu nie było spokoju, pewnej nocy obudziły na pojedyncze strzały i kanonada karabinu maszynowego. Rano dowiedzieliśmy się, że to z komendy niemieckiej policji, ukraińska policja uciekła w nocy do lasu z całą swoją bronią, stąd ta nocna strzelanina. Po kilku dnach Niemcy załadowali nas do wagonów towarowych. Jak się potem okazało, dowieźli nas do Lwowa. Tam ojca wezwano do ,,arbajzamtu” I jak to było to nie wiem, że w końcu pojechaliśmy do Warszawy.

W Warszawiwie ojciec miał cioteczną siostrę i wuja. U tej siostry o nazwisku  Korczak-Tur się zatrzymaliśmy. Ojciec starał się o dokumęty ,,przez dziadka Bańcera”, o zatrudnienie w majątku Karnkowo, dawnym majątku dziedziców Karnkowskich.  Czekaliśmy u ciotki prawie miesiąc. Po miesiącu, z przygodami na granicy rzeszy, dotarliśmy wreszcie do Karnkowa. Tata Aleksander pdjął pracę jako stolarz w dworskiej stolarni. Ja jako nieletni zatrudniony zostałem w ogrodzie, gdzie pracował dziadek Stanisław Bańcer.

Dalszy okres okupacji niemieckiej spędziliśmy w Karnkowie, u dziadków Bańcerów.  A jak zakończyła się wojna w 1945 r. Mietek i ja zamieszkaliśmy w Karnkowie na stałe, gdyż nie mieliśmy gdzie wracać. Wołyń po wojnie pozostał po stronie sowieckiej! Od połowy sierpnia  zaczęliśmy chodzić do szkoły, do 4 klasy. W 1947 r.  ukończyliśmy siódmą klasę. Mietek poszedł do gimnazjum do Lipna, a ja do zawodówki do Tczewa. Mój ojciec Aleksander po wojnie ożenił się po raz drugi z wdową Jadwigą Karczeską i wyjechali do Kwidzyna. Tam urodzili im się synowie: Tomasz i Roman. Tomasz mieszka w Gdańsku a Roman w Kwidzyniu.

Ja w tym czasie ukończyłem zawodówkę w Tczewie. Z poboru poszedłem do wojska w Kołobrzegu, to był rok 1950/51. Byłem na szkole podoficerskiej, ponieważ dla podoficerów przedłużono służbę do 3 lat. To ja się zdecydowałem do szkoły oficerskiej Marynarki Wojennej. Szkołę oficerską skończyłem w październiku 1955 r. i dostałem przydział na ORP Burza.  Zostałem tam artylerzystą. Potem jeszcze służyłem na ORP Błyskawica i ORP Grom. W służbie dane mi było zwiedzić kilka portów w różnych krajach: w Szwecji, Norwegii, Finlandii. Byłem i na samym Spicbergenie. W byłym ZSSR widzaiło się Leningrad, Sewastopol, Bałtyjsk, Rygę i Rostok. Po pewnym czasie z powodu choroby wrzodowej zostałem wyokrętowany. Dostałem przeniesienie do Szczecina, wraz z rodziną. W Szecinie byłem wykładaowcą w PSS i potem w WSM. Gdy byłem już w WSM to zwiedziłem na statkach handlowych: po raz drugi Szwecję, Finlandie, Norwegię, Kasablankę, Hiszpanię, Wyspy Kanaryjskie, Senegal, Londyn i Kopenhagę.

O zamordowaniu dziadków i całej rodziny Jezierskich dowiedzieliśmy się dopiero w latach 1960-tych. Nasz znajomy Afanazy Hoszko Ukrainiec, były pracownik warsztatu w Porycku. Po wojnie zamieszkały na Śląsku. Pojechał w latach 60-tych do Porycka, odwiedzić rodzinę. Rozmawiał ze swoim bratem Siergiejem i on mu opowiedział, jak zamordowano naszych dziadków ze Starego Porycka. Otóż naszych dziadków: Józefa  i Jadwigę Jezierskich, prababkę Ulanoską oraz stryja Gienka, jego żonę i dwoje nieletnich dzieci zamordowali sąsiedzi Ukraińcy. Przewodził im Ukrainiec Klim Matwiejczuk, sąsiad ze Starego Porycka. W domu dziadków była jeszcze rodzina żony stryja. Był tam dziadek i babka Zembrzydcy, oraz ich starsza córka z dwojgiem dzieci 12-14 lat i była tam jeszcze młodsza siostra stryjenki. Czyli razem w domu było 13 osób. Wszyscy zostali zamordowani na podwórku, a dzieci utopiono w studni. Stryj Gienek ranny z żoną Marią próbowali uciekać, UPO-wcy dogonili ich na wale pomiędzy jeziorem a stawami i tam dobili. Dom został spalony a ich cały dobytek zabrał główny morderca Matwiejczuk.

Nazwisko Jezierskich, Eugeniusza i jego żony Marii widnieje na płycie nagrobnej na cmentarzu w Pawliwce. Ten, kto opowiadał o tym okropnym mordzie, musiał tam być, lub dowiedział się od któregoś z morderców.

Na koniec b. już krótka ale jakże gorzka dla mnie i dla mojej rodziny dygresja. Wiosną tego roku 2015 znalazłem film, który nakręcił jakiś ukraiński, młody dziennikarz. I w tym filmie były mi takie oto obrazki, iż my Polacy (Prezydent RP), popieramy niby tę nową Ukrainę, a oni dalej mają za bochaterów morderców naszych rodzin.

Z poważaniem  Ryszard Jezierski

P.S.

Powyższe wspomnienia, są to oryginalne zapiski naocznego świadka ludobójstwa OUN-UPA na niewinnej ludności polskiej w kościele w Porycku 11 lipca 1943 r., Pana Ryszarda Jezierskiego, nadesłane mi przez niego w trzech listach e-mailach: 13 sierpnia, 24 sierpnia i 12 września 2015 r. Wspomnienia te dziś 8 lipca 2020 r. opracowałem po raz pierwszy i już tego samego dnia je publikuję, z myślą o 77 rocznicy ludobójstwa w Porycku i na Wołyniu oraz z myślą o IV Narodowym Dniu Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Podkreślenia w tekście wspomnień Pana Jezierskiego, pochodzą od autora opracowania i prowadzącego blog Sławomira Tomasza Roch

Przypisy:

[1] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom II,  s. 1018.

[2] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 897.

[3] https://pl.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_w_Porycku

[4] Władysław Tokarczuk na stronie:

 https://www.kresowianie.info/artykuly,n261,historia_rodziny_jezierskich__ku_czci_pomordowanych_przez_upa.html

[5] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 896.

[6] Jak wyżej.

 

 

Zdjęcie: Trzy Krzyże na cmentarzu w Porycku na Wołyniu. Ze zbiorów Stowarzyszenia Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu, dostępne na stronie:

https://www.facebook.com/Stowarzyszenie-Upami%C4%99tniania-Polak%C3%B3w-Pomordowanych-na-Wo%C5%82yniu-833942940035501/


Banderowiec kopnął krzyż i rozwalił świeży grób męczenników z Dominopola

Teraz i w tych godzinach nocnych właśnie 76 lat temu 11 lipca 1943 r. banderowcy zdradziecko rozpoczęli Rzeź Dominopola. Duża, ludna, stara, polska od wieków wieś o szlacheckim rodowodzie nad Turią, zwana Perłą Wołynia, spała sokojnie, ufna w sojusz polsko-banderowski, zawiązany od maja 1943 r.

Tymczasem z Lasu Świnarzyńskiego wyszły upiory z siekierami spod znaku OUN-UPA, otoczyli wszystkie chaty, na jeden dom przypadało po 10 siekierników plus broń palna. Zaskoczeni, niewinni ludzie nie mieli żadnych szans, a z pogromu który trwał nieprzerwanie przez dwa dni, w cudownych okolicznościach wyratowało się tylko kilkanaście osób.

Krwawa Niedzieli była kulminacją tzw. Rzezi Wołyńskiej. Ukraińska Powstańcza Armia (UPA) wspomagana przez dziesiątki tysięcy oszalałej czerni ukraińskiej, dokonała skoordynowanego ataku na Polaków w ponad 100 miejscowościach w powiatach włodzimierskim, horochowskim, kowelskim oraz łuckim.

Dziś w ojczyźnie będziemy zatem przeżywać po raz trzeci Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Polaków na Wołyniu i Kresach. I dziś Prezydent RP Andrzej Duda za kilka godzin złoży wieniec przed pomnikiem Rzezi Wołyńskiej na Skwerze Wołyńskim w Warszawie. Zgromadzonym zaś tam Kresowianom, dziennikarzom i rozlicznym gościom powie: „Jeżeli dzisiaj mówimy o budowaniu relacji pomiędzy naszymi narodami, pomiędzy narodem polskim a ukraińskim, jeżeli dzisiaj mówimy o budowaniu relacji pomiędzy naszymi państwami, a bardzo mocno chcę podkreślić, że chcemy – i mnie ogromnie na tym zależy – żeby te relacje były jak najlepsze, to jedna rzecz jest pewna; potrzebujemy pamięci po to, żeby coś takiego, co wtedy się zdarzyło, nigdy więcej nie powtórzyło się pomiędzy naszymi narodami, naszymi państwami, ale żeby ta pamięć mogła być realizowana i żeby serca, i żal mogły się uspokoić, mogły zostać ukojone”.

I jeszcze klarownie doda: „A warunkiem upamiętnienia jest to, żeby strona ukraińska zgodziła się na przeprowadzenie ekshumacji, po to żeby można było oznaczyć groby, żeby potomkowie znali te miejsca, w które mogą pojechać, gdzie mogą zapalić znicz, złożyć kwiaty, gdzie mogą się pomodlić, gdzie mają miejsce na chwilę refleksji, wspomnienia o swoich bliskich. Te relacje na przyszłość na tym musimy budować”.

Osobiście zdejmował dzieci ze sztachet w miejscowości Kończaki na Podolu

Było jeszcze wiele innych przemówień i odczytanych Listów w tym od Premiera RP Mateusza Morawieckiego. Pomordowanych uczczono apelem pamięci. Prezes Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów Szczepan Siekierka wspomniał, że jak osobiście jako 17-latek zdejmował dzieci ze sztachet w lutym 1945 roku, w miejscowości Kończaki w powiecie rohatyńskim na Podolu. Nadto że wrocławskie stowarzyszenie zgromadziło 25 tys. relacji od świadków, którzy przeżyli te mordy.

Poza tym odnosząc się do trudnej sytuacji współcześnie powiedział: „W chwili obecnej, gdy ukaranie sprawców niepomiernych zbrodni z uwagi na upływ czasu wymyka się z ludzkiego wymiaru sprawiedliwości, dla przywrócenia ofiarom ich godności stowarzyszenie nasze oczekuje od władz państwowych podjęcia działań dyplomatycznych zmierzających do uzyskania możliwości lokalizacji i miejsc zbrodni, przeprowadzenia ekshumacji oraz dokonania uroczystych pochówków.”

W tym samym duchu wypowiedział się ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który stanowczo podkreślił: „W ciągu lat słyszeliśmy wiele obietnic. (…) Pomimo sukcesów takich jak uchwała Sejmu z 2016 roku, zasadnicza sprawa czyli pochówek ofiar nie jest w żaden sposób zrealizowany. Ostatnie pochówki odbyły się osiem lat temu. (…) Od ośmiu lat kolejne ekipy rządowe i kolejne władze parlamentarne nie zrobiły nic, aby ekshumować te ofiary, pochować tak jak nakazuje tradycja chrześcijańska i europejska,” I jeszcze klarownie dodał: „Wsparcie dla Ukrainy jest bezkrytyczne, niczego od tego państwa się nie wymaga – ani pochowania ofiar, ani przerwania kultu ludobójców. (…) Jeżeli prezydent domaga się od Trybunału Konstytucyjnego, żeby usunął słowa, które są tutaj wypisane, czyli ‘nacjonaliści ukraińscy’ i ‘Małopolska Wschodnia’, to w czyim interesie jest to usunięcie z ustawy? Prawda historyczna nie może być usuwana z ustaw.”

Poniższa relacja Pani Lucyny Schiesler z d. Różycka z kolonii Maikołajpol na Wołyniu,, naocznego świadka tamtych wydarzeń, wychodzi na przeciw powyższym Apelom Kresowian, słusznym żądaniom i oczekiwaniom rodzin kresowych. Tym razem wprowadza nas w klimat okolic wymordowanej okrutnie wsi Dominopol, całej Ziemi Swojczowskiej i całego Wołynia, w zaledwie kilka dni po Krwawej Niedzieli.

[…] Było już około trzeciej po południu, jak przez zboża wyruszyliśmy z kolonii Mikołajpol do miasta Włodzimierz Wołyński. Mieliśmy do pokonania ok 15 km i za trzy godziny, byliśmy już bezpiecznie na miejscu. Gdy dotarliśmy na ul. Lotniczą, to było tam już b. dużo furmanek, uciekinierów z różnych pobliskich i dalszych nawet miejscowości. Z chaotycznych przekazów ludzi można było wywnioskować, że wszyscy uciekli właśnie przed banderowcami, a uciekali na łeb na szyję z tym, co udało się w pośpiechu spakować i zabrać. Rozmawialiśmy z wieloma znajomymi, w tym ze wsi Ludmiłpol. Pamiętam dla przykładu polską rodzinę Dejerów. Oni najpierw z powodzeniem uciekli do miasta, a potem wrócili jeszcze na swoje na Ludmiłpol i zostali pomordowani w tzw. II sierpniowej turze mordów. A jest mi wiadomo, że obie siostry Dejerówny, w tym Deoniza lat 17 i starsza lat 20, koleżanka Kazimiery Rożyckiej, śpiewały pięknie na chórze w naszym kościele pw. Narodzenia NMP w Swojczowie.

Tato Roman Różycki wyszukał dla nas, u jednego z gospodarzy na przedmieściu, miejsce w stodole i spaliśmy na słomie, a ojciec i inni stróżowali. Rano na drugi dzień, było to 15 lipca rozglądaliśmy się uważnie w mieście, ale rodziny tam nie mieliśmy. Naturalnie tato Roman myślał nieustannie o mamie Marii, przecież wciąż nic nie wiedzieliśmy o jej losach, czy tamtej nocy zginęła, czy może jakoś cudem ocalała i wciąż gdzieś się ukrywa. W tym czasie Kazia dowiedziała się w mieście, że Niemcy często odbierają uciekinierom dobytek, a młodych ludzi zabierają na przymusowe roboty do Niemiec. I już drugiego dnia nasz tato chciał wracać na Mikołajpol, by szukać mamy, albo żeby się choć jeszcze, coś o jej losach od ludzi wywiedzieć. Jakaś Polka również chciała wrócić do Swojczowa, po swoje dziecko, które zostawiła u Ukraińców. W rezultacie ja, nasz tato Roman i ta Polka, razem udaliśmy się do naszych domów, by sprawdzić, jak rozwija się dalej sytuacja.

Ja jednak nie chciałam tam wracać, bo miałam złe przeczucia, jednak uległam, gdyż tato uparł się, mówiąc do nas: „Jak będzie w terenie dobrze, to ty, Kazia i reszta dzieci, przyjdziecie do nas na Mikołajpol, a jak będzie źle, to ja przyjdę do was do miasta do Włodzimierza Wołyńskiego.”. Po tych słowach tata, nasza trójka wyruszyła, a Kazia i dzieci zostali się w tej stodole.

Fałsz i banderowska propaganda święciły tryumfy

Wyprawa była b. niebezpieczna, bo właściwie wszystko mogło się zdarzyć, jednak o dziwo spokojnie zaszliśmy do domu drogą. I choć Ukraińcy przyglądali się nam bacznie, coś tam podszeptując ale ostatecznie nie czepiali się nas wcale. My z tatem zatrzymaliśmy się w naszym domu, a ta Polka poszła dalej sama do Swojczowa. Musieli nas jednak Ukraińcy bacznie obserwować, skoro tylko weszliśmy do domu, a już na nasze podwórko, zajechała cała fura ukraińskich bandziorów. Jednego z nich poznałam od razu, miał 17 lat i był ze Swojczowa, chodził też ze mną do szkoły w Swojczowie, mówili na niego „cygan”.

Banderowcy przyszli zatem do naszego mieszkania i mówią do naszego taty: „Panie Różycki, a gdzie wy byli, że was tu nie było?”. A ojciec na to bez pardonu: „Zięć zabrał żonę na Dominopol i nie ma, pewnie mi ją zabiliście!”. Wobec takiego obrotu sprawy i ja dodałam ostro: „Gdzieście podziali moją mamę, pewnieście zabili?!”. Nieoczekiwanie banderowcy nie rzucili się wściekle na nas, ale spokojnie odpowiedzieli: „My waszej mamy i żony nie zabili, ona żyje i gotuje nam posiłki na Wołczaku. A waszego zięcia i córkę zabili Mazury spod Karpat.”. W tym samym czasie inni banderowcy, przeprowadzali gwałtowną rewizję w całym domu, szukali chyba broni i wszystko dosłownie przewracali.

Znaleźli jakąś dość grubą książkę historyczną i zaraz spalili. Nakazali ojcu, aby nigdzie nie uciekał, bo mu dom złodzieje rozgrabią, ale raczej żeby młyn pracował i męł zboże. Ojciec znowu odważnie się postawił i powiedział: „Nie będę wam męł zboża, dopóki nie oddacie mi żony, bo dzieci moje głodne, a nie ma kto im strawy dziennej ugotować.”. Ojciec był niezłamany, mocno i stanowczo opierał się banderom i wciąż stawiał warunek, by Maria Różycka wróciła do domu oraz że koniecznie chce zobaczyć, to miejsce w którym zakopali jego córkę Stefkę. Banderowcy b. potrzebowali mąki, dlatego ojciec był im na ten czas b. potrzebny i nie mogli się go jeszcze pozbyć. Zadecydowali zatem wykończyć go później, a na razie pójść ojcu na ustępstwa. Mianowicie zgodzili się, by ojciec nasz przyszedł do Dominopola do domu Jana Turowskiego i nawiedził miejsce zakopania Stefki i innych.

Jeszcze tego samego dnia, ze Swojczowa szczęśliwie wracała ta Polka, która była z nami wcześniej i prowadziła swoją 12 – letnią córkę. Razem z nimi do miasta udałam się także i ja, gdyż takie było właśnie życzenie naszego ojca. W mieście opowiedziałam Kazi wszystko, co się podczas ostatniej doby wydarzyło oraz życzenie ojca, byśmy wszyscy wrócili do domu na Mikołajpol. Ja jednak zdecydowanie nie chciałam tam wracać, złe przeczucie nie odstępowało mnie bowiem na krok. Po temu następnego dnia rano, a było to 16 lipca zdrowo pokłóciłam się z siostrą Kazią, gdyż stanowczo odmawiałam powrotu na Mikołajpol, po prostu bałam się. Znów miałam to przeczucie, że to się źle skończy dla całej naszej rodziny. Kazia jednak pozostała nieugięta, zabrała resztę rodzeństwa i wróciła za wolą ojca na Mikołajpol.

Wielu ludzi w tych dniach wracało do swoich opuszczonych w pośpiechu domów, bo mówili że znów zrobiło się na wsi spokojnie. Ludzie ci nie dawali wiary, że Ukraińcy znów mogą rzucić się na bezbronną ludność polską, że mogą znów tak bestialsko mordować. Był to efekt nie tylko pozornego spokoju, który nastał w dugiej połowie lipca, ciasnoty mieszkaniowej w mieście i obaw przed wywózką do III Rzeszy, ale przede wszystkim fałszywych zapewnień przywódców UPA o zaniechaniu rzezi, wypowiadanych i rozgłaszanych wszem i wobec.

Zatem Kazia z dziećmi wrócili, bez większych problemów do naszego domu, a ja wolałam zostać w mieście. Mieszkałam po różnych kątach, nawet prosiłam ks. Franciszka Jaworskiego, który przebywał właśnie na plebani, przy kościele farnym, o coś do zjedzenia. W tej trudnej dla mnie chwili, udzielił mi pomocy. Potem odnalazła mnie Maria Szymańska, kuzynka szwagra Jana Turowskiego i zamieszkałam w mieście razem z nimi. Mieszkałam z nimi, aż do naszego wyjazdu na Bielin.

Tu Chresta ne treba, mohiły ne treba, tu musit byt riwno!

W uroczystość Matki Bożej Wniebowziętej, 15 sierpnia 1943 r. udałam się do kościoła farnego na sumę. Było wielu księży i wielu ludzi przybyło, pomodlić się w tak trudnym dla nas wszystkich czasie, a wszystko razem sprawiło, że nabożeństwo było b. uroczyste. W kościele spotkałam dwie Polki, dziewczyny z Ludmiłpola, które poznały mnie i pytały mnie: „Czemu ty nie idziesz do waszego domu? Mama i tato płaczą za tobą, że już ciebie banderowcy, gdzieś na drodze złapali i pewnie zabili, a ty żyjesz!”. I gorąco namawiały mnie, bym ja z nimi szła bocznymi drogami do domu i ja poszłam. Gdy byłyśmy już w Mikołajpolu, ja poszłam do domu, a one udały się w dalszą drogę. Jako pierwszy wypatrzył mnie mały braciszek Stasio, który poznał mnie, a mama i tato rzeczywiście nie mogli uwierzyć, że ja jeszcze żyję. Radość zatem była szczera i b. wielka, a potem już w domu nawzajem opowiadaliśmy sobie, ostatnie nasze przeżycia. Namawiałam b. gorąco rodziców, by uciekali póki jeszcze mogą, ponieważ wielu Polaków znów ucieka do miasta, gdyż poważnie obawiają się drugiej, gwałtownej fali mordów. Jednak rodzice nie godzili się jeszcze na ponowną ucieczkę do miasta.

Tato Roman opowiedział mi z kolei, jak banderowcy z Wołczaka zezwolili im pójść na Dominopol, na to miejsce w którym spoczywała nasza siostra Stefka oraz inni członkowie jej rodziny. Tato mówił tak o tym: „Poszliśmy tam wszyscy razem, nawet dzieci. Znalazłem to miejsce, usypałem prowizoryczny grób i ustawiłem mały, brzozowy krzyż, ale gdy tylko skończyłem pracę, niemal natychmiast zjawił się banderowiec, który kopnął krzyż, rozwalił grób, a nam wszystkim powiedział: ‘Tu Chresta ne treba, mohiły ne treba, tu musit byt riwno!’. Zaraz też przyprowadzili naszą mamę Marię, której surowo nakazali, by nic nie mówiła, co tam na Wołczaku widziała. I mama rzeczywiście milczała jak zaklęta, a musiała dużo wiedzieć, skoro spędziła między nimi blisko dwa tygodnie. Zaraz też wszyscy, już razem z mamą, wróciliśmy do naszego domu na Mikołajpol.”. O tego dnia tato ponieważ się zobowiązał, męł odtąd dla nich zboże. Teraz zaś nie czuli się nagabywani przez banderowców i nie myśleli uciekać.

W rodzinnym domu byłam razem z nimi przez kilka dni, ale wciąż bałam się zostawać w domu na noc. Ukrywałam się w jęczmieniu i na polu, razem z polską rodziną Antoniewskich, mieszkali ok 1 km od nas oraz z drugą rodziną polską Wójcickich, też mieszkających dość blisko. My wszyscy razem ukrywaliśmy się. Ja później uciekłam, a ich wszystkich tam pozabijali, podczas drugiej fali mordów, tak przypuszczam. W tych właśnie dniach spotkałam na polach, blisko Helenówki, Polkę Eugenię Jantas lat ok 16, która b. chciała ze mną uciekać do miasta. Niestety nie mogłam jej ze sobą zabrać, gdyż sama nie bardzo miałam, gdzie się podziać. Po dziś dzień niekiedy wraca do mnie, ta myśl: „Jaka to szkoda, że nie zabrałam wtedy, tej młodej dziewczyny i tak może wyratowałabym ją od śmierci, która i tak przyszła do niej od rezunów.”. Gdy byłam później, już w mieście, to poznałam Polaka Jana Jantasa, który właśnie zdołał uciec z drugiej fali mordów. Opowiadał mi, że banderowcy zamordowali mu w tych ostatnich dniach na Helenówce, rodziców oraz dwie rodzone siostry, w tym właśnie Eugenię. Opowiedał mi, że uciekał w niedzielę rano polami, lasami i przez bagna. Gdy wróciłam z Mikołajpola do miasta ponownie zamieszkałam u Szymańskich, a gdy Karol i Maria pamarli, ja poszłam z ich synami na Bielin. […] [fragment wspomnień Lucyny Schiesler z d. Różycka z kolonii Maikołajpol na Wołyniu, wysłuchany, spisany i opracowany przez S.T.Roch]

Pozdrawiam niniejszym wszystkich Kresowian, rodziny kresowe, miłośników Wołania i Kresów oraz całą niepoprawną Brać! Proszę aby jeśli to tylko możliwe, by dziś 11 lipca 2019 r. wywiesić polską flagę oraz by w następnych dniach zapalić niekiedy wieczorem Znicz Pamięci w oknie, czy w innych, wyznaczonych miejscach narodowej pamięci!

Zdjęcie: Lucyna Schiesler z d. Różycka 19 lipca 2011 r. w miejscowości Gościm na Ziemi Lubuskiej wraz z dziećmi i wnukami.


Wspomnienia Haliny Poros

Urodziłam się 29 06 1936 r. w Siedlisku, gm. Stepań, pow.  Kostopol parafia Rzymskokatolicka- Wyrka. Proboszczem był ks. Jan Szarek. Miałam 7 lat jak pożegnałam Wołyń. Moi rodzicami byli: Stanisława z d. Rosińska ur. W 1903 r. i Stanisław Gutkowski ur. W 1897 r. Posiadałam 3-jkę rodzeństwa, 2 braci: Kazimierz – Anicenty ur. 1927 r. i Witold ur. 1930 r. i siostra Danuta ur.1933 r. Z rodziny mojej mamy w latach 1938-1943, we wsi mieszkała babcia Teofila Rosińska z synem Janem  / bratem mojej mamy/, z synową Heleną i wnukami: Eugeniuszem, Czesławem i Konstantym, obok wnuk Szczepan z żoną Genowefą z d. Brzozowska i małą córeczką Zuzanną.

Ze strony ojca stryj Antoni z żoną Cecylią i stryj Aleksander z żoną Marią i 4- ką dzieci: Edward, Kazimiera, Romualda i Tadeusz, który już wcześniej się pobudował na obrzeżach wsi. Mieszkaliśmy w centrum wsi do 1938 r. W 1937 r. we wsi wybuchł pożar, gdzie spłonęły wszystkie nasze zabudowania i część budynków stryja Antoniego. Ponieważ wcześniej ojciec posiadając 5 ha ziemi, dokupił sobie 20 ha za rzeką Jesionówką,  /niektórzy podają Czapelka/ postanowił pobudować się na tych terenach odległych od wsi ok. 1,5-2 km. Ze względów bezpieczeństwa przed pożarami. Pobudował już bardziej nowoczesny dom, obszerny, kryty blachą, z nowymi budynkami gospodarczymi, stodołą, na której znalazło się miejsce na „bocianie gniazdo”. Obowiązkowo studnia z żurawiem, z czasem ogrodzony ogród. Jako dzieciakom, było nam tam dobrze, dużo przestrzeni, pola, łąki, rzeka, gdzie kwitły kaczeńce, rosły tataraki, kumkały żaby i pływały ryby co było frajdą dla moich braci. Prześcigali się, kto więcej ułowi, a na około lasy, gdzie rodzice chodzili na grzyby. Gdy byłam starsza, miałam swego źrebaka i bracia zabierali mnie nad rzekę poić konie. Miałam też swego ulubionego kota, który był moim ulubionym przyjacielem do końca pobytu na Wołyniu. Moje rodzeństwo chodziło do szkoły, bracia do Wyrki oddalonej 5 km. Od Siedliska, ale jakoś im to nie przeszkadzało, siostra do Siedliska, która mieściła się w prywatnym domu u p. Mąkiewicz. Bracia po szkole pomagali ojcu w pracach polowych, ja z siostrą mamie pomagałyśmy „wybielać” na łące bieliznę po praniu i wielu innych drobnych pracach. Zawsze w niedzielę jeździliśmy bryczką do kościoła do Wyrki, a w drodze powrotnej odwiedzaliśmy naszą rodzinę w Siedlisku, zabierając naszą babcię Teofilę na dłużej do naszego nowo-pobudowanego domu. Po drodze odwiedzaliśmy stryja Antoniego i Aleksandra, którzy już byli  bardziej zagospodarowani od nas i tak nam upływały niedziele, nie odczuwając tego, że jesteśmy w jakiś sposób „odizolowani” od wsi.

Jeszcze wspomnę o naszych nowych sąsiadach, którzy pod koniec 1939 r. kupili sobie „kawałek” ziemi i pobudowali mały domek. / w Rafałówce mieli duży dom i sklep/ Byli to Paulina i Stefan Bitnerowie z 4- ką dzieci: Ryszardem – 1925, Barbara-1927, Leokadia-1930, Lidia-1935/?/. Sąsiedzi okazali się bardzo miłymi ludźmi i bardzo zaprzyjaźniliśmy się wszyscy tak dorośli jak i dzieci. Zawsze można było liczyć na wzajemną pomoc. „Sielanka” skończyła się, kiedy na Wołyniu w czasie okupacji Niemców, zaczęto mordować Żydów, a później Ukraińcy „zabrali się” za Polaków. Ogólny niepokój dorosłych wkradł się również w serca dzieci. Pojedyncze mordy rozpoczęły się już pod koniec 1942 r. pod pozorem użyczenia podwody, z której nikt nigdy nie wracał. Tak było z Edwardem Grabowskim z Zakuścia mężem mojej stryjecznej siostry Kazimiery, córki Aleksandra Gutkowskiego. Przyszli do nich wieczorem podając się za partyzantów radzieckich z prośbą o „podwiezienie ich do dowódcy” i już nigdy z tej „wycieczki” nie wrócił i nie znaleziono jego zwłok. Następny przypadek w mojej rodzinie był w Kulikowiczach w domu brata mego ojca, Bolesława Gutkowskiego, który był administratorem niemieckiego majątku. W tym czasie w gościnie u nich był mój ojciec. Przyszli nocą i chcieli go podstępnie wyprowadzić, ale stryj im uciekł, więc cała rodzinę zostawili przy życiu, ograbiając doszczętnie mieszkanie. Po ich wyjściu domownicy zorientowali się, że dom był obstawiony butelkami z benzyną. Wniosek, że po wymordowaniu wszystkich, chcieli do spalić, a stryj swoją ucieczką popsuł im plany. Stryj przeżył ale trafił do szpitala z bardzo odmrożonymi nogami. Przebywał w Kołkach przez okres 2 miesięcy. Stryjenka następnego dnia wraz z dziećmi opuściła Kulikowicze. Na początku 1943 r. już jawnie Ukraińcy zaczęli mordować Polaków, wtedy ogarnął wszystkich strach i po Parośli, Butejkach, Hucie Stepańskiej w Siedlisku zaczęła się organizować samoobrona. Głównym komendantem był Gracjan Wiatr – podoficer rezerwy. Stryj Antoni był komendantem wartowni. Nie mając broni, zaczęli wytwarzać imitację broni i taką bronią próbowali osłaniać mieszkańców. Z biegiem czasu mieli już 10 karabinów i chętnych do obrony, a było ich wielu, miedzy innymi: Jan Rosiński, Jan Onuchowski, Władysław Wiatr, Józef Janicki, Brzozowscy, Aleksander Gutkowski s. Władysława i wielu innych dorosłych mężczyzn w tym Edward Gutkowski. / częściowe dane ze „Wspomnień” stryja Antoniego Gutkowskiego, niektóre od żyjących jeszcze rodzin/. Był również apel do mieszkańców mieszkających poza wsią: jak nasza rodzina, rodzina Bitnerów i stryja Aleksandra Gutkowskiego, żeby na noc przemieszczać się do wsi ze względów bezpieczeństwa. Stryj Aleksander s. Antoniego i Kamili, skorzystał z propozycji i z rodziną na noc wyjeżdżał do stryja Antoniego. Natomiast nasi ojcowie zdecydowali, że swoje rodziny będą sami ochraniać, włączając w to starszych synów, czyli od nas mego brata Anicentego l. 15,5 i ze strony Bitnerów- Ryszarda l. 18. Tak w 4-kę na zmianę ze swoją prowizoryczną bronią / drzewce na sznurku zawieszone na plecach/ czuwali nad nami przez całą noc zmieniając się co kilka godzin, a swoje żony z dziećmi młodszymi zamykali w naszej stodole od zewnątrz, wierząc, że uchronią nas od śmierci jak w 1942 r. Żydów, którzy byli przechowywani w naszej stodole przez okres 2 tygodni po likwidacji getta w Stepaniu, o czym nawet nie wiedzieli sąsiedzi. Pewnego dnia opuścili kryjówkę żywi i cali, poszli szukać „swoich”… Taka „zabawa w ochronę” trwała do kwietnia, kiedy to zamordowano Jana Skibę, komendanta samoobrony w Wyrce, który wraz z Bolesławem Brzozowskim wyjechał w celu zakupienia broni. Zginął pod Policami, odnaleziony i pochowany na Cmentarzu Rzymsko- Katolickim w Wyrce. Wraz z rodzicami byłam na jego pogrzebie i ten obraz do dziś mam zachowany w pamięci./ Będąc w 2010 r. i 2011 nie odnalazłam miejsca jego pochówku. / Ta zbrodnia wywołała bardzo duże poruszenie wśród mieszkańców Wyrki i Siedliska. Następna zbrodnia, która się wydarzyła w krótkim czasie dotyczyła bezpośrednio mojej rodziny. 22 kwietnia zamordowana została w bestialski sposób /dokładny opis w „Pamiętniku- Wspomnienia z Wołynia stryja Antoniego/ siostrzenica mego ojca – Ewelina Florkiewicz z d. Lipińska z Maniewicz /ok. Majdanu Komorowskiego/ Jej zwłoki przy pomocy Ukraińców odnalazła jej matka – Bronisława Lipińska. Pochowana została na cmentarzu Katolickim w Kołkach. 24 kwietnia został zamordowany Eweliny ojciec – Władysław Lipiński wraz z dwójką dzieci Stanisławą i Tadeuszem w ok. Hradie. Ciał ich nie odnaleziono, tym razem już Ukraińcy nie pomogli, twierdzili, że nie wiedzą nic o tej zbrodni. Po tych wszystkich zbrodniach na początku maja skorzystaliśmy z gościny stryja Antoniego i codziennie wyjeżdżaliśmy do wsi na noc, gdzie było „gęsto” od uciekinierów. Przyjemne były powroty do domu, gdzie witały nas nasze ulubione zwierzęta; psy i koty. P. Bitnerowie z dziećmi chodzili do p. Magdzińskich. Trwało to do tego pamiętnego dnia 16. O7. 1943 r. Ksiądz Proboszcz w naszej Parafii ogłosił, żeby rodzice przygotowali swoje dzieci pod względem modlitewnym do I- Komunii Świętej, nawet te, które nie uczęszczają do szkoły. Jeżeli będą znały podstawowe modlitwy, udzieli jej 16.06. 1943 r. Ja skorzystałam z tej łaski i byłam bardzo szczęśliwa. Do szkoły wtedy jeszcze nie chodziłam, więc tym bardziej byłam zadowolona, że zdałam egzamin, który umożliwił mi przyjęcie I Komunii Świętej. Przede wszystkim byłam wdzięczna Panu Bogu za Dar jaki otrzymałam, a mojej mamie, że mnie tak dobrze przygotowała. Pozorny spokój trwał do 16. 07. 1943 r. Około północy dzwony kościelne ogłosiły alarm, żeby natychmiast opuszczać swoje domostwa i kierować się w kierunku Huty Stepańskiej. Paliły się już pobliskie wsie jak: Soszniki, Wyrka, Ostrówki, początek Siedliska. Ponieważ w ciągu dnia było „niespokojnie”, więc każdy był przygotowany do natychmiastowego wyjazdu, gdzie była silniejsza samoobrona i liczono na to, że tam przetrwamy. Ojciec szybko nas zabrał na furmankę łącznie z zapasami żywności i inwentarzem żywym, skierował się w kierunku Huty. Nam było łatwiej przedostać się na drogę, gdyż mieszkaliśmy za „rzeką” i nie musieliśmy przejeżdżać mostów. Niektórym się nie udało jak rodzinie Onuchowskich- opis ich ucieczki w załączniku.

Z naszej rodziny we wsi pozostała babcia Teofila Rosińska z d. Sawicka zonz Adama Rosińskiego, która była chora i chciała pozostać na miejscu w pobliżu swojej zagrody, prosząc wnuków, żeby ją wynieśli z łóżkiem w zboże i tam ją ukryli, jeszcze nie wierząc, że może być zamordowana. My szczęśliwie już bez większych przeszkód dojechaliśmy do Huty, słysząc za sobą ciągłe strzały. W Hucie rozmieszczono nas, matki z dziećmi w szkole lub kościele, skąd ciągle dochodziły modlitwy i pieśni kościelne wznoszone do Pana Boga z prośbą o przetrwanie. Rodzina Jana Rosińskiego również szczęśliwie dotarła do Huty. Mężczyźni i starsi chłopcy byli rozmieszczani na zewnątrz budynków jako obrona przed banderowcami. W czasie obrony Huty Stepańskiej zginęło bardzo dużo ludzi, naszych „obrońców”, którzy zostali wszyscy pochowani w jednym wspólnym dole na terenie boiska sportowego, owinięci tylko w prześcieradła. Nad ich ciałami w dniu 17. 07. 1943 r. żałobne egzekwie sprawowali ks. Jan Szarek, ks. Bronisław Drzepecki- proboszcz Parafii Huciańskiej i ks. /NN/. W ciągłym strachu w Hucie przetrwaliśmy do 18. 07 1943 r. Obrońcy byli już skrajnie wyczerpani, broń im  się kończyła, więc o północy z 17/18 0.7, przywódca obrony, którym był Władysław Kochański ps. „Bomba” wraz z przedstawicielami uciekinierów, zdecydowali, że przy najbliższej okazji wyruszą z Huty w kierunku Rafałówki. Wieczorem przeszła burza, a później utworzyła się mgła, co prawdopodobnie trochę „odstraszyło” Ukraińców i wycofali się, a to przyspieszyło decyzję Samoobrony do wyruszenia. Szybko stworzył się tabor i w zwartej grupie wyjechaliśmy w kierunku Rafałówki jeszcze pod osłoną nocy. Niektórzy z rodzin pogubili się jeszcze w Hucie. Tak było z rodziną Gracjana Brzozowskiego, który z żoną Filipiną, synem Piotrem i Ignacym jechali wozem, a starsi, gdzieś się zawieruszyli. Dzięki czemu zostali przy życiu. My byliśmy w komplecie tzn. rodzice i moje rodzeństwo. Spokojnie dojechaliśmy do Siedliska, Wyrki. Z bólem serca patrzyliśmy na zniszczenia jakich dokonali Ukraińcy tylko przez 2 noce. Gdy dojechaliśmy do mostu między Wyrką a Sosznikami, padły strzały. Jak się okazało, człowiek, który szedł obok naszego wozu i dał sygnał, był Ukraińcem, gdyż naraz się „rozpłynął”. Wtedy rozpoczęła się strzelanina z różnych stron. Wszyscy w popłochu zaczęli uciekać. Kto przejechał most końmi, dalej uciekał w kierunku Rafałówki, tak było w przypadku mojego stryja Antoniego. Nam się nie udało. Wszyscy zeskoczyliśmy z wozu. Nagle z moich oczu zniknął ojciec i moi bracia. Mama natomiast mnie i moją siostrę złapała za ręce i jak oszalałe biegłyśmy przed siebie i odpoczywałyśmy mijając mnóstwo trupów, płaczące i okaleczone dzieci. Był moment, że nasza mama mnie ciągnęła, nie wypuszczając moich rąk, nie wiem czy padłam ze zmęczenia, strachu. Czy nogi mi się zaplątały w grochowinie, gdyż biegłyśmy przez pole grochowe i tak z trudem, kryjąc się przed świszczącymi kulami dotarłyśmy do Grabiny. Tam nie było nikogo z naszej rodziny. Po chwilowym odpoczynku, wyruszyłyśmy z grupą uciekinierów w kierunku Antonówki, szukając swoich bliskich. Następnie dotarłyśmy do Wydymeru, gdzie spotkałyśmy naszego ojca i braci. Od nich dowiedziałyśmy się, że po rozbiciu przez Ukraińców „przodu” konwoju, tył cofnął się z powrotem do Huty, próbując się jeszcze bronić. Oto potwierdzenie relacje p. Genowefy Baranickiej z d. Kuczyńska, mieszkanka Huty Stepańskiej mająca wówczas 17 lat, będącej w tej „drugiej” grupie uciekinierów, która przekazała mnie w obecności Władysława Włoszczyńskiego w dniu 26.09. 2010 r.

„ W dniu 18. 07. 1943 r. po napadzie na czoło „konwoju” na pograniczu Wyrki- Soszniki, który zmierzał w kierunku „Grabiny”, na czele szedł ks. Proboszcz Parafii Wyrczyńskiej – Jan Szarek, „tył” konwoju nie dochodząc już Siedliska, cofnął się z powrotem do Huty z częścią obrońców i ks. Bronisławem Drzepeckim – proboszczem Parafii huciańskiej. Ta „grupa rozbitków” broniła się do godzin popołudniowych ponosząc olbrzymie straty w ludziach. W czasie walki został ranny nasz dowódca – Władysław Kochański ps. „Bomba” i to zdecydowało między innymi do przygotowania się do opuszczenia Huty. Po południu rozszalała się straszna burza, Ukraińcy wycofali się i to wykorzystali nasi obrońcy szybko formując kolumnę wozów wraz z pozostałymi mieszkańcami do wyjścia z Huty. Przed wyruszeniem, ks. Bronisław Drzepecki, rozgrzeszył wszystkich, udzielając jeszcze Komunii Św., pobłogosławił i wraz z dwiema siostrami zakonnymi /NN/, wyruszył na czele kolumny z obrońcami, rannym dowódcą i modlitwą na ustach w kierunku Grabiny. Po upływie jakiegoś czasu burza ustała, deszcz przestał padać, a na niebie pojawiła się piękna tęcza, która szczęśliwie „zaprowadziła” nas do Grabiny. Przez całą drogę towarzyszyła nam gorąca modlitwa z prośbą o opiekę Matki Bożej, odmawiając „Pod Twoją obronę….”. Po dotarciu do Grabiny wszyscy padli na kolana, dziękując Panu Bogu za ofiarowane nam życie. Ks. Drzepecki odprawił Nabożeństwo dziękczynne, udzielając wszystkim błogosławieństwa Bożego na drogę w „nieznane”, a sam pozostał w Grabinie. Dla nas były już przygotowane transporty, którymi wywożono Polaków do Niemiec.”

Na nas również czekały takie transporty. W Wydmerze spotkaliśmy się jeszcze raz z rodziną ojca- braćmi, niektórymi sąsiadami i siostrami mamy i tak wszyscy razem dostaliśmy się do Równego, /pomijam niektóre szczegóły/ a tam wagony były obstawione Niemcami i bez zezwolenia nie mogliśmy już wyjść. Martwiliśmy się co się stało z naszą babcią Teofilą, ale o niej dowiedzieliśmy się już po wojnie. Przebieg wydarzeń w załączniku. Pod eskortą doprowadzili nas do łaźni, po tym była segregacja i przygotowanie do dalszych wyjazdów. W Równym „załadowali” nas do bydlęcych wagonów, bez dostępu powietrza, sanitariaty to- dziura w podłodze i wiadro. Cały transport skierowali do Przemyśla. Niektóre dzieci tej trasy nie przeżyły i na stacjach postojowych były wyrzucane z wagonu przy płaczu matek jak „niepotrzebne śmieci”. Na krótkich postojach karmiono nas stęchniętą zupą z brukwi, po której byłam bardzo chora: biegunka, wymioty, temperatura, ale dzięki łasce Bożej przeżyłam, myślę po to, żeby móc jeszcze świadczyć o tym koszmarze. W Przemyślu po „posegregowaniu” nas, jeden wagon pojechał w głąb Niemiec za Odrę, gdzie trafiła część rodziny mojej mamy- Rosińscy i rodzina ojca –Gutkowscy, łącznie ze stryjecznymi braćmi. /Jednego z nich – Władysława poznałam po 68 latach w 2011 r. /  Sąsiedzi z Siedliska jak: Brzozowscy/nie wszyscy/, Naumowiczowie, Wiatrowie, nasi sąsiedzi z za rzeki – Bitnerowie, Dębscy /teściowie stryja Antoniego z Ostrówek/.

Drugi wagon skierowano na północ do Olsztyna, którym jechałam ja, moi rodzice, rodzeństwo, sąsiedzi z Siedliska – Mieczysław Brzozowski z rodziną. Ich wysadzono w majątku w Kozłowie k/Nidzicy, nas w Działdowie, skąd furmanką dowieźli nas do majątku ziemskiego w Kisicach /2 km. Od Działdowa/. Siostry mojej mamy pojechały do Olsztyna i tam rozmieszczono ich w okolicach Olsztyna. Tak ze ściśniętym sercem pożegnaliśmy Wołyń pod koniec lipca 1943 r., ale dziękowaliśmy Bogu, że żyjemy i jesteśmy razem. Czas okupacji, to już oddzielny rozdział moich przeżyć. O losach mojej babci Teofilii Rosińskiej i jej rodziny dowiedzieliśmy się już po wojnie, kiedy to rodziny zaczęły się odnajdywać i odwiedzać, wracając do przeżyć z 1943 r. W roku 1955 mając 19 lat odwiedziłam wujka/brata mojej mamy/ Jana Rosińskiego w Godkowie- województwo  zachodnio-pomorskie i mieszkających z nimi syna Czesława i synową Genowefę z d. Brzozowska. Opowiedzieli mi swoją historię jak przeżyli ten koszmar: „ Otóż był rozkaz wyjazdu z Huty Stepańskiej do Rafałówki dn.17/18. 07. 43.r. w nocy, wszyscy jeszcze byli razem t.j. Jan Rosiński z żoną Heleną i synowie: Eugeniusz, Czesław, Konstanty. Szczepan był z żoną Genowefą z 1-roczną córeczką Zuzanną. W Hucie byli też rodzice Genowefy z rodzeństwem, Gracjan Brzozowski z żoną Filipiną i synami : Piotrem, Ignacym / nie ujęty w spisie zaginionych/, a starsi, gdzieś się „zawieruszyli”. Przechodząc przez Siedlisko w czasie ogólnego zamieszania jak Ukraińcy zaczęli strzelać, wtedy zniknął Jan Rosiński i Szczepan, a Helena żona Jana z synem Czesławem i synową ukryli się w krzakach, niedaleko swojej zagrody. Jak się trochę uspokoiło i Ukraińcy wyszli już z Siedliska, poszli zobaczyć co dzieje się z babcią Teofilą, która została w Siedlisku schowana w zbożu. 18.07.- babcia jeszcze żyła. Opowiedziała im, że Ukraińcy ją znaleźli, ale nie zabili, twierdząc, że i tak ona umrze z głodu. /była chora, nie chodziła/ Powiedzieli to bardzo ironicznie, że „padochnie”. Synowa z wnukami donieśli jej jedzenie i tam ją zostawili. Genowefa niespokojna o swego męża Szczepana, razem z Czesławem /bratem Szczepana/ poszli go szukać. Idąc obok cmentarza w Wyrce, przy tzw. Pawłowej Górce, natknęła się na zwłoki swoich rodziców Gracjana i Filipinę Brzozowskich z synami Piotrem i Ignacym. Wyglądali makabrycznie, pocięci szablą. Prawdopodobnie chcieli na obrzeżach Siedliska zaczekać na swoich starszych synów i tam ich Ukraińcy dopadli. Szczepana nie odnaleźli. Ponieważ byli już zmęczeni tymi wszystkimi przeżyciami i zrozpaczeni po stracie bliskich, postanowili zostać jeszcze na noc, czyli z 18/19. 07. Po nocy poszli w pola odwiedzić babcię, zabierając dla niej jedzenie, ale babcia już była zamordowana. /nie ujęta w spisie zaginionych/ Trudno im było stamtąd odejść, zostawiając tyle trupów, więc postanowili jeszcze pozostać do następnego dnia. Ukraińcy penetrując teren, odkryli ich kryjówkę /zdradził ich pies/ i zamordowali : Helenę Rosińską żonę Jana z synem Konstantym. Czesław z Genowefą i dzieckiem byli w innym miejscu i dzięki temu zostali przy życiu. Ponieważ Ukraińcy codziennie penetrowali teren, więc bali się oni wychodzić ze swoich kryjówek i w tych zbożach , krzakach, przesiedzieli ok. 1 miesiąca. Aż któregoś dnia już skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, słysząc nadjeżdżający samochód, postanowili wyjść na drogę. Okazało się, że byli to Niemcy z Polakami sprawdzający teren, czy jeszcze ktoś żyje. Zabrali ich ze sobą. Od Polaków dowiedzieli się o losie Jana Rosińskiego, ojca Czesława, a teścia Genowefy. Wujek Janek po zamieszaniu jakie wytworzyło się na przejściu w Sosznikach, stracił z oczu swoją rodzinę i uciekał w kierunku Rafałówki, bo to był docelowy przystanek dla uciekinierów. Jak się zorientował, że w Rafałówce nie ma jego rodziny, wrócił na poszukiwanie w kierunku Siedliska wraz z jeszcze kilkoma osobami poszukującymi swoich rodzin. Pod Policami Ukraińcy ich złapali, tamtych zastrzelili, a ze on nie zginął od kuli, to pokłuli go bagnetami 18 razy. Stracił przytomność, więc Ukraińcy myśleli, że on nie żyje i go tam zostawili. Po odzyskaniu przytomności, jakiś /?/ Polak, który go znalazł, odwiózł do Rafałówki, a później odwieziono go do szpitala w Sarnach, gdzie przebywał 2- miesiące, lecząc się z zadanych ran. Czesław z bratową Genowefą postanowili pozostać w Sarnach i tam czekać na jego wyzdrowienie. Po wypisaniu się ze szpitala już wszyscy razem; Jan, Czesław, Genowefa z małym dzieckiem – Rosińscy wyjechali podstawionym transportem na roboty do Niemiec. Eugeniusz, starszy syn wyjechał do Niemiec wcześniejszym transportem” Moje wiadomości utrwaliłam w rozmowach na temat rodziny z wnuczką Teofili Rosińskiej – Marianną Malinowską zam. Lewin Brzeski i Wacławem Brzozowskim synem Gracjana Brzozowskiego a bratem Genowefy zam. Skoczów.

Halina Poros


Historia Apolonii Reszczyńskiej z Pępic

Relacji o „wyczynach banderowców” przeczytałem i wysłuchałem setki. Oto tylko jedna z nich, którą zapisałem przed niemal dwudziestu laty, gdy zamieszkałem w dawnej ewangelickiej pastorówce w Pępicach, w gminie Skarbimierz pod Brzegiem. Poznając swych pochodzących niemal wyłącznie z Kresów sąsiadów, słuchałem ich opowieści. Jedną z moich rozmówczyń we wrześniu 1996 roku była najstarsza wówczas mieszkanka Pępic, licząca 92 lata Apolonia Reszczyńska.

Pani Pola, bo tak ją nazywano, była córką Wincentego i Anny z Kamińskich. Urodziła się 25 lipca 1904 roku we wsi Wacławka w powiecie równieńskim na Wołyniu. Po ślubie z Antonim Reszczyńskim (1899-1982) w 1923 roku wspólnie z mężem zamieszkała w innej wsi wołyńskiej, o nazwie Leonówka, i tam przeżyła tragedię, która później wracała do niej koszmarnymi snami i nagłymi, niespodzianymi lękami.
zapamiętała ten czas: Od wiosny 1943 roku do Leonówki zaczęły dochodzić budzące coraz większy postrach wieści o nasilających się w okolicy zbrodniach na polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich. Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi.

Tragedia Leonówki
Leonówka była małą, liczącą 69 gospodarstw, czysto polską wsią na Wołyniu, 30 km od miasta Równe. Otaczały ją wsie, takie jak Żelanka i Rysianka, gdzie mieszkała ludność wyłącznie ukraińska. Na tym terenie do końca roku 1942 konflikt narodowościowy właściwie nie istniał. Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 roku tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała ten czas: Od wiosny 1943 roku do Leonówki zaczęły dochodzić budzące coraz większy postrach wieści o nasilających się w okolicy zbrodniach na polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich. Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi.

W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem, namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przyszli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa. Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie. W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę, w zboże.

Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci, razem ze spuszczonym z łańcucha psem, rozbiegły się w różne strony. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się, między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies. Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas. Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej przez nas studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim. Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności. Szkul sądził, że mnie zabił. Synka, Romka, przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: „Prawe kryło w pered!” (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża, zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn, Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu.

20.03.2017
Uczniowie Szkoły Powszechnej w Zasmykach, rok 1938. W górnym rzędzie siódmy od prawej Leon Mariański (Karłowicz) – autor książki „Zasmyki były naszym
Uczniowie Szkoły Powszechnej w Zasmykach, rok 1938. W górnym rzędzie siódmy od prawej Leon Mariański (Karłowicz) – autor książki „Zasmyki były naszym domem”. Siedzą nauczyciele Klotylda i Władysław Sindakowie z synem Januszem. Dzięki Leonowi Mariańskiemu znamy nazwiska wszystkich na fotografii: będą wymienieni w X tomie „Kresowej Atlantydy”. Ze zb. Antoniego Mariańskiego z Dąbrowy Niemodlińskiej.
Stanisław S. Nicieja
Bracia Marian i Antoni Mariańscy, którym poświęciłem poprzedni odcinek, pochodzili z wołyńskiej wsi Zasmyki. Miejscowość ta weszła do historii Polski, gdyż na początku 1944 roku stała się kolebką słynnej 27 Wołyńskiej Dywizji AK.

Gdy wybuchła wojna, Leon Mariański miał szesnaście lat, a jego brat Antoni – dwanaście. Mieszkali z rodzicami w Zasmykach, na południu Wołynia. Była to polska kolonia powstała po 1863 roku na rozparcelowanych przez carat ziemiach należących do Białostockich. Przed wybuchem II wojny światowej była to największa wieś w powiecie kowelskim. W Zasmykach było około 100 gospodarstw, niemal wyłącznie polskich. Mieszkały tam też dwie rodziny niemieckie: Sztebnerów i Plichtów – spolszczone jednak do tego stopnia, że nawet zatraciły niemiecką pisownię swych nazwisk. Według Antoniego Mariańskiego Arnold Plichta był tłumaczem języka niemieckiego i pomagał Polakom w trudnych sprawach, gdy byli podejrzewani przez gestapowców o działalność antyniemiecką. Kiedy w 1940 roku w wyniku porozumienia rządu III Rzeszy i ZSRR o wymianie ludności rosyjskiej i niemieckiej na okupowanych dawnych terenach polskich Sztebnerowie i Plichtowie mogli wyjechać do Vaterlandu, nie przyjęli tej oferty, wyżej sobie ceniąc Polskę od hitlerowskich Niemiec. Johan Sztebner, który był właścicielem tartaku w Zasmykach, przypłacił tę decyzję życiem: zginął z rąk Niemców 19 stycznia 1944 roku w czasie pacyfikacji jego rodzinnej wsi.

Zasmyki rozciągały się na przestrzeni ponad 5 kilometrów i miały dobre gleby. Polacy wznieśli tam kościół na gruntach Zygmunta Śladeckiego, szkołę i świetlicę. Urządzili też cmentarz. Przez cały okres międzywojenny sołtysem Zasmyk był Franciszek Dondalski, a proboszczem – budowniczy kościoła, Kazimierz Mackiewicz.

Rzeczpospolita Zasmycka
W czasie okupacji hitlerowskiej Zasmyki stały się miejscem, w którym powstał jeden z najsilniejszych na Wołyniu ośrodków polskiej samoobrony. Nazwano go nawet „Rzeczpospolitą Zasmycką”, bo wchodziły w jej skład kolonie: Janówka, Radomle, Lublatyn i Kupiczów (wieś o licznej społeczności czeskiej).

W lipcu 1943 roku w Zasmykach zgromadzili się mieszkający w okolicy Polacy, aby wspólnie bronić się przed akcjami ukraińskich nacjonalistów. Wspomagani byli przez oddziały Armii Krajowej pod dowództwem por. Władysława Czermińskiego (ps. Jastrząb) i por. Stanisława Kądzielawego (ps. Kania). Upowcy wielokrotnie nękali broniących się tam Polaków: stosowali różne fortele, próbowali uśpić czujność obrońców pojednawczymi gestami bądź przestraszyć groźbami totalnej zagłady, ale nie odważyli się na frontalne uderzenie na Zasmyki. Ukraińcy nigdy nie ustalili, jaką siłą militarną dysponowali tam Polacy. Była to zasługa por. Władysława Czermińskiego (ps. Jastrząb), który zastosował sprytny manewr: regularnie wysyłał z Zasmyk w różne strony okolicy bardzo ruchliwe oddziały, stwarzając tym wrażenie, że ma dużo wojska dysponującego nie tylko bronią długą, ale i armatami. To był oczywiście mit, ale skutecznie oddziaływał na wyobraźnię upowców.

Napadu na Zasmyki dokonali dopiero 19 stycznia 1944 roku Niemcy, chcąc zlikwidować bazę partyzancką na zapleczu zbliżającego się frontu. Walka była zacięta. Współdziałały tam ze sobą pododdziały z okolicznych wsi i kolonii. Obrońcy ponosili straty, ale wychodzili z walk zwycięsko. Dużym polskim sukcesem było wzięcie do niewoli w Zasmykach 100-osobowego oddziału Niemców uciekających przed Armią Czerwoną.

Fenomen wołyńskiej dywizji AK
Samoobrona w Zasmykach przetrwała do nadejścia Rosjan. Oddziały Czermińskiego i Kądzielawy wchodziły w skład 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej i były właściwie rdzeniem tej legendarnej kresowej formacji wojskowej. Dywizja Wołyńska AK liczyła według różnych, rozbieżnych źródeł od 6 do 7,5 tysiąca żołnierzy. Była największą polską jednostką partyzancką, która walczyła nieprzerwanie jako zwarty związek taktyczny od stycznia do lipca 1944 roku. Zapoczątkowała na Wołyniu „Akcję Burza”. Jej oddziały stoczyły około sześćdziesięciu większych lub mniejszych bitew i potyczek. Szlak bojowy 27 Wołyńskiej Dywizji wyniósł w sumie ponad 500 kilometrów. W bojach poległo – według niepełnych danych – 626 żołnierzy dywizji, około 1320 zaginęło bez wieści, a 200 trafiło do niemieckiej niewoli i prawdopodobnie zginęło w wyniku egzekucji.

27 Wołyńska Dywizja AK to prawdziwy fenomen polskiej organizacji wojskowej w czasie wojny na obszarze wyjątkowo niebezpiecznym, gdzie trzeba było walczyć niemal równocześnie z trzema wrogami: Niemcami, banderowcami i nadciągającą Armią Czerwoną. Historia tej dywizji ma swoich skrupulatnych historyków. Należą do nich prof. Władysław Filar, Michał Fijałka i Józef Turowski.
Likwidacja 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK
W studiach historycznych prof. Władysława Filara został przedstawiony gruntownie proces likwidacji przez Sowietów legendarnej 27 Dywizji. Ale ten bolesny, wstrząsający akt dramatu kilku tysięcy wołyńskich akowców znalazł też odbicie w dziesiątkach różnego rodzaju wspomnień opublikowanych w pismach i wydawnictwach niszowych, pamiętników, relacji oraz prób naukowej wiwisekcji. Sposoby, jakimi zdobywano broń, jak rekrutowano żołnierzy i jakie spotykały ich sytuacje, znajdujemy w setkach wspomnień.

Po przejściu frontu Polacy zostali wysiedleni za Bug, a wieś Zasmyki przestała istnieć. Nieliczne ocalałe z pożogi gospodarstwa włączono do sąsiedniej wsi Gruszówka. W nocy z 25 na 26 lipca 1944 roku Sowieci podstępnie rozbroili w Skrobowie pod Lubartowem 4,5 tysiąca żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji AK. Wielkiego trzeba by pióra – napisał Leon Mariański w swej monografii „Od Zasmyk do Skrobowa” – aby opisać przeżycia rozbrojonych żołnierzy. Wystarczy, jeśli wspomnę, że mężczyźni, grubo po czterdziestce, leżeli w lesie twarzą do ziemi i z trudem wielkim tłumili łkanie. Te drgające co chwila ramiona mówiły o tym, co się dzieje w ich wnętrzu. Starzy, wysłużeni wiarusi, mający za sobą wrzesień 1939 roku, a później ciężkie boje z banderowcami, których znałem z tylu bitew i trudów, znoszonych bez szemrania i skargi, teraz nie potrafili zapanować nad sobą i nad wyrządzoną wszystkim krzywdą. Niektórzy przeleżeli tak do rana, nie znajdując sił, by ruszyć się z miejsca. W ciągu paru godzin zniszczono i zatracono to, co przez tyle miesięcy budowane było z jakże ogromnym wysiłkiem, wśród śmiertelnych niebezpieczeństw. Zdeptano bohaterstwo i patriotyczną gotowość do walki. Epopeja Wołyńskiej Dywizji dobiegła do końca. Nagrodą za przelaną polską krew, rany, cierpienia tysięcy i ogromne łzy matek, żon, sióstr było upokorzenie: rozkaz rzucenia na stos swej broni, tak ciężko zdobytych karabinów. Stało się to w Skrobowie.

25 autobusów
Dzieje 27 Wołyńskiej Dywizji AK dopełniają przejmujące relacje braci Mariańskich o odbudowie cmentarza wojskowego w Zasmykach. Starania podjęto po niemal pięćdziesięciu latach od zakończenia wojny, po długim okresie, gdy próbowano wymazać z kart historii to, co stało się na Wołyniu. W czasach sowieckich w Zasmykach zburzono do fundamentów polski kościół i zniwelowano cmentarz żołnierzy AK oraz ofiar banderowców. Imponująca była determinacja tych, którzy przeżyli wojnę, i ich rodzin, aby doprowadzić do zachowania pamięci o tych, którzy bronili się przed rzezią banderowców i zbrojnie wypierali Niemców z Wołynia w 1944 roku.

Walkę o odbudowę cmentarza w Zasmykach toczyli w pierwszym rzędzie świadkowie tamtych wydarzeń, którzy wprawdzie nieśli już na sobie brzemię lat, ale nie zabrakło im determinacji i wielkiego poświęcenia, aby sprawę doprowadzić do końca: trwale upamiętnić los swoich towarzyszy broni i nie pozwolić o nich zapomnieć.

13 września 1992 roku na otwarcie odbudowanego cmentarza wojskowego w Zasmykach przybyła ponad 1000-osobowa grupa kombatantów 27 Wołyńskiej Dywizji AK wraz z rodzinami i sympatykami. Przyjechali 25 autobusami i kilkudziesięcioma samochodami osobowymi. Byli z nimi ówczesna marszałek Senatu RP Alicja Grześkowiak i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego reprezentujący prezydenta Lecha Wałęsę – Jerzy Milewski.

Ta niezwykła kawalkada samochodów z polskimi proporczykami wyruszyła z Zosina w województwie lubelskim. Pięćdziesięciokilometrowa trasa prowadziła przez Uściług, Włodzimierz Wołyński, Turzysk, Radowicze, Tuliczów, Kupiczów, Lityn i Gruszówkę do miejsca, gdzie były kiedyś Zasmyki. We wszystkich wymienionych miejscowościach toczyły się w czasie wojny walki polskiej samoobrony. Homilię na odbudowanym cmentarzu wygłosił biskup polowy gen. Wojska Polskiego Sławoj Leszek Głódź.

Historia Apolonii Reszczyńskiej z Pępic
Relacji o „wyczynach banderowców” przeczytałem i wysłuchałem setki. Oto tylko jedna z nich, którą zapisałem przed niemal dwudziestu laty, gdy zamieszkałem w dawnej ewangelickiej pastorówce w Pępicach, w gminie Skarbimierz pod Brzegiem. Poznając swych pochodzących niemal wyłącznie z Kresów sąsiadów, słuchałem ich opowieści. Jedną z moich rozmówczyń we wrześniu 1996 roku była najstarsza wówczas mieszkanka Pępic, licząca 92 lata Apolonia Reszczyńska.

Pani Pola, bo tak ją nazywano, była córką Wincentego i Anny z Kamińskich. Urodziła się 25 lipca 1904 roku we wsi Wacławka w powiecie równieńskim na Wołyniu. Po ślubie z Antonim Reszczyńskim (1899-1982) w 1923 roku wspólnie z mężem zamieszkała w innej wsi wołyńskiej, o nazwie Leonówka, i tam przeżyła tragedię, która później wracała do niej koszmarnymi snami i nagłymi, niespodzianymi lękami.

Tragedia Leonówki
Leonówka była małą, liczącą 69 gospodarstw, czysto polską wsią na Wołyniu, 30 km od miasta Równe. Otaczały ją wsie, takie jak Żelanka i Rysianka, gdzie mieszkała ludność wyłącznie ukraińska. Na tym terenie do końca roku 1942 konflikt narodowościowy właściwie nie istniał. Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 roku tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała ten czas: Od wiosny 1943 roku do Leonówki zaczęły dochodzić budzące coraz większy postrach wieści o nasilających się w okolicy zbrodniach na polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich. Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi.

W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem, namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przyszli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa. Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie. W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę, w zboże.

Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci, razem ze spuszczonym z łańcucha psem, rozbiegły się w różne strony. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się, między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies. Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas. Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej przez nas studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim. Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności. Szkul sądził, że mnie zabił. Synka, Romka, przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: „Prawe kryło w pered!” (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża, zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn, Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu.

Gdy Szkul poszedł w stronę wioski, by tam realizować morderczy rozkaz, ja podniosłam się, przykryłam swe dziecko snopkiem i w szoku pobiegłam dalej do lasu. Strzelali za mną, ale nie trafili. Gdy zaczęło świtać, Ukraińcy ze wsi ustąpili. Wówczas wróciłam na miejsce, gdzie schowałam dziecko. Znalazłam je całe i żywe. Ale Romek do końca życia miał wgniecioną klatkę piersiową – była to pozostałość po obcasie Szkula.

Wszystkie domy w Leonówce były spalone. Wśród pogorzelisk leżały dziesiątki trupów. Tylko moja rodzina miała wyjątkowe szczęście: wszyscy przeżyliśmy – mąż i sześcioro naszych dzieci. Drugiej takiej rodziny w Leonówce nie było. W każdej kogoś opłakiwano.

Dowiedzieliśmy się, że ziemia jest tam zupełnie wypalona i że nacjonalizm ukraiński nadal zbiera tam swoje ofiary. Wtedy to wspólnie z mężem postanowiliśmy osiąść na Śląsku. Znaleźliśmy wolną gospodarkę w Strzelnikach pod Brzegiem. Tam mieszkaliśmy wśród innych wygnańców z Wołynia do roku 1974. Przed kościołem w Strzelnikach w dowód wdzięczności za cudowne ocalenie w Leonówce moja rodzina wzniosła krzyż. W 1974 roku przenieśliśmy się do Pępic, gdzie przed kilkoma laty zmarł mój mąż, Antoni. Leonówki już nigdy nie zobaczę.

Na początku lat 90. XX wieku w konkursie „Dziennika Lubelskiego” wyróżniono wspomnienia Janiny Rolle – przedwojennej nauczycielki z Leonówki. Jej opowieść w sposób podobnie dramatyczny jak relacja Apolonii Reszczyńskiej pokazuje zapomnianą tragedię wołyńskiej wsi Leonówka.

Apolonia Reszczyńska, licząca wówczas 94 lata, pojechała do Brzegu, do swej córki Zofii (rocznik 1938), po mężu Malinowskiej. W czasie nocy sylwestrowej, wyrwana ze snu wystrzałami i eksplozjami fajerwerków nad brzeskim ratuszem witającymi Nowy Rok, sądziła, że to napad banderowców. Chcąc – tak jak przed 65 laty w Leonówce – ratować się ucieczką, otworzyła okno i wyskoczyła przez nie. Pokoik, w którym spała, był na wysokim parterze. Upadek okazał się tragiczny w skutkach: złamała nogę i pokaleczyła twarz, bo wpadła głową w krzak róży. Przewieziona do szpitala, żyła jeszcze miesiąc. Trauma banderowskich „czerwonych nocy”, w czasie których płonęły całe wsie, została w niej do końca życia.

Stanisław S. Nicieja


„Neobanderyzm ma się dobrze” Marian Kargol

link do artykułu


Irena Wesołowska – Ludobójstwo na Podolu – świadectwo


Krwawa Niedziela na Wołyniu 11 Lipca 1943 r – cz.1



Świadkowie rzezi wołyńskiej o traumatycznych historiach swojego życia



Sąsiedzi z Marcelówki (wspomnienia Stanisławy Tokarczuk)

Do napisania wspomnień z okresu mojego życia na Wołyniu skłoniła mnie postawa niektórych Ukraińców mieszkających w Polsce. Mianowicie twierdzą oni, że rzeź Polaków na Wołyniu stanowiła skutek wielowiekowego ucisku narodu ukraińskiego przez Polaków, którzy zabierali Ukraińcom bogactwa, sami żyli w dostatku a Ukraińcy z tego powodu cierpieli zawinioną przez „Lachów” nędzę.

Spontaniczny wybuch gniewu gnębionego ludu przeciw uciskającej go „szlachcie polskiej” byłby zatem całkowicie usprawiedliwiony. Są już znane argumenty przeczące kłamstwom, że był to odwet za prześladowania Ukraińców na ziemiach chełmskich. Była to akcja organizowana przez UPA, zarządzona przez OUN, a nie powstanie ludowe.

Jak wyglądało rzekome „bogactwo” pochodzące z wyzysku? O tym chcę opowiedzieć.

Urodziłam się 08.01.1928 we wsi Marcelówka, gmina Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, jako 11 dziecko sołtysa wsi Marcelówka Piotra Zaremby. Nasza rodzina mieszkała tu „z dziada-pradziada”, nie wiem, kiedy tu przybyli nasi przodkowie.

Czworo mojego Rodzeństwa zmarło jako dzieci, prawdopodobnie z powodu chorób (Józia, Józef, Kazimierz i Maria). Siostra Kazimiera zmarła przed rzeziami, już po wejściu Niemców, jako Gaczyńska po mężu, osierocając troje dzieci. Przeżyła uderzenie pioruna w dach domu, w którym się znajdowała i aż do śmierci uważaliśmy Ją za chorą na umyśle, ponieważ prosiła nas, abyśmy uratowali Jej dzieci przed mordowaniem siekierami. Niestety, to była przepowiednia, która sprawdziła się w 1943 roku – Jej dzieci zginęły od siekier bandytów ukraińskich we wsi Mohylno. Mój ojciec zmarł tuż przed wojną, w 1939 r. Siostra Franciszka mieszkała we wsi Antonówka Borek, z dwójką dzieci, nosiła nazwisko Surma

W Marcelówce pozostała moja Matka – Rozalia, bracia: Władysław, Stanisław, Jan, siostra Albina i ja, Stanisława. Ponadto mieszkała z nami Hela, żona Jana.

Marcelówka składała się z trzech części, tą, w której my mieszkaliśmy, nazywano „Spalona” na pamiątkę pożarów w czasie pierwszej wojny światowej.

Naszymi sąsiadami byli: po drugiej stronie drogi – ukraińska rodzina Giergielów, dwa gospodarstwa, na których gospodarowało dwóch braci Giergielów, jeden z nich miał na imię Tolko a jego żona – Ziuńka. Z córek drugiego pamiętam Nastkę, blondynkę, i brunetkę Wierę. Ich matka nazywała się Aleksandra Giergiel. Wiera chodziła ze mną do szkoły. Przezywała polskie dzieci „Lachy”. Obok nas mieszkała ukraińska rodzina Hryszczuków (matka Małanka, córka Nina, syn Józef, imienia drugiego syna nie pamiętam), a za nimi polska rodzina Mizerskich. Na gospodarstwie został Adolf Mizerski. Jego brat był żołnierzem zawodowym (oficerem) Wojska Polskiego i ukrywał się z tego powodu. Kiedyś przypadkiem zauważyłam, jak się chował – powiedziałam o tym w domu i zostałam bardzo surowo pouczona, żebym nikomu o tym nie mówiła. Rodzina oficera została przez Sowietów wywieziona w głąb Rosji, gdzie matka zmarła, a dwóm córkom, Albince i Stasi, udało się wrócić po wojnie do Polski. Los oficera nie jest mi znany.

W Marcelówce nie było kościoła ani cerkwi, na nabożeństwa chodziliśmy pieszo do Włodzimierza Wołyńskiego. Buty nieśliśmy w rękach, ubieraliśmy je dopiero tuż przed miastem, myjąc przy tym nogi w stałym miejscu – dużej kałuży czystej wody.

Mój ojciec Piotr ufundował w Marcelówce kapliczkę Matki Boskiej, przed którą odbywały się „majówki”. Połowa naszego domu została przez ojca oddana na szkołę, dopiero później została wybudowana szkoła. Uczyliśmy się razem z dziećmi ukraińskimi a także niemieckimi, bo w Marcelówce było kilka rodzin niemieckich. Niemcy wyjechali w 1940 roku, po wejściu Sowietów. Pamiętam, że dzieci ukraińskie miały dodatkowe lekcje, na które nie chodzili Niemcy i Polacy, lekcje języka ukraińskiego.

Ukończyłam tylko trzy klasy szkoły powszechnej. We wrześniu 1939 miałam pójść do klasy czwartej, ale poszłam znowu do trzeciej i uczyłam się w języku rosyjskim. Potem, już za Niemców, do szkoły nie chodziłam, bo nie było nas na to stać. Moi starsi bracia również ukończyli edukację na czwartej klasie. Natomiast moja koleżanka Luba Bołwach – Ukrainka – kontynuowała naukę we Włodzimierzu Wołyńskim. Z czasów dzieciństwa zapamiętałam, że jajka nie były przeznaczone do jedzenia, lecz na sprzedaż, aby mieć pieniądze na sól, zapałki, naftę, odzież i buty. Tylko w okresie świąt używaliśmy jajek na własne potrzeby, do wypieku ciast. Aby dostać od ojca pieniądze na zeszyt, musiałam bardzo długo prosić. Gdy jedliśmy ziemniaki ze wspólnej miski, czasami dochodziło do „bitwy” na łyżki o skwarki. Nie uważaliśmy się za szlachtę, o tym nigdy nie było mowy.

W spadku po śmierci ojca matce przypadły 4 morgi, a każdemu z rodzeństwa (bez Franciszki) 3 morgi ziemi. Stąd wiem, że nasze gospodarstwo obejmowało 19 morgów ziemi. W tym był kawałek lasu, sad i pasieka. Buty były cenną rzeczą – nosiło się, jakie były, znoszone przez starsze rodzeństwo. Stąd mam zniekształcone palce, pamiątka po zbyt ciasnych butach.

Jedynym przypadkiem negatywnego odnoszenia się Ukraińców w stosunku do Polaków było „przezywanie” – „wy Lachy”. Nauczycielki – najpierw pani Ozierowa, potem Antonina Skalska – wytłumaczyły nam, skąd pochodzi nazwa i dzięki temu dzieci polskie nie czuły się obrażane. Nie pamiętam, żeby dzieci polskie przezywały dzieci ukraińskie.

Przykładem na poprawność wzajemnych stosunków było wspólne kolędowanie w czasie świąt, w święta prawosławne dzieci polskie wolały brać ciasto, a ukraińskie – pieniądze, a w święta katolickie odwrotnie. Umiałam śpiewać kolędy ukraińskie, a dzieci ukraińskie – polskie. Cała nasza rodzina po zakończeniu żniw – co ze względu na ilość osób w rodzinie oraz niewielką ilość pola następowało szybciej niż u sąsiadów – ruszała na pomoc sąsiadom, Ukraińcom. Pewnego razu brat Stanisław ukradł z pola sąsiadom Giergielom słonecznik. Ja zostałam wysłana przez rodzeństwo aby panią Aleksandrę Giergielową przeprosić, całowałam Ją w rękę. Te przeprosiny nie pomogły, bo sąsiadka przyszła na skargę do rodziców i lanie dostały także te dzieci, które słonecznik jadły.

Stosunki z Niemcami także były dobre. Zapamiętałam z opowiadania brata, że kawalerka polska chodziła do niemieckiej panny, a to z powodu śmiechu, jaki wzbudził u Polaków niemiecki obyczaj nie krępowania się przy oddawaniu gazów w towarzystwie. Ojciec panny – Niemiec – był oburzony wybuchem śmiechu, mówił „Dlaczego się śmiejecie, że mojej córce się zdrowi”. Gdy przez Włodzimierz przeciągały oddziały niemieckie w 1941 roku, Polak, Surma z Borku, został zauważony przez dawnego mieszkańca Marcelówki, sąsiada córki Surmy, w tym momencie żołnierza w niemieckim mundurze. Nastąpiło serdeczne powitanie, połączone z wypytywaniem o rodzinę i sąsiadów, pozdrowieniami. Trudno to sobie wyobrazić – oto żołnierz niemiecki wychodzi z kolumny i pada w objęcia znajomego Polaka.

Między Polakami i Ukraińcami zawiązywały się przyjaźnie. Mój brat Jan był zakochany z wzajemnością w Ukraince, służącej u Kotwicy, męża siostry Adolfa Mizerskiego (Kotwicowie mieli dwie córki, jedna z nich miała na imię Elżbieta). Jan chciał się ożenić i Jego wybranka nie miała nic przeciwko temu. Prawdopodobnie mój ojciec nie dopuścił do tego związku, a konkretnie jako sołtys zatrzymywał listy pisane do ukochanej przez Jana z wojska i w ten sposób doprowadził do rozbicia pary. Wydaje mi się, że Jan na łożu śmierci żałował i wspominał tą dziewczynę, która ostatecznie wyszła za Ukraińca.

Drugi brat Tolka Giergiela, najprzystojniejszy z rodziny, Andronik, też mieszkał w Marcelówce i był żonaty z Polką. Był bardzo zaprzyjaźniony z moją siostrą Franią. Po wojnie pisali listy do Frani, w listach powtarzała się prośba o opłatek. Jego fotografię mam do dzisiaj.

Przyjaźń zaś pomiędzy moim bratem Władysławem a Ukraińcem Tolkiem Giergielem zadecydowała o naszym życiu.

Po śmierci Piotra Zaremby sołtysem Marcelówki został mój brat Władysław, ale na krótko, po wejściu Sowietów funkcję tę objęła Ukrainka Hryszczuk.

Moja siostra Frania wraz z rodziną padła ofiarą napadu rabunkowego. Ukraińcy podając się za Sowietów i strasząc wywiezieniem na Sybir ukradli głównie odzież. Rodzina oficera Mizerskiego została wywieziona na Sybir.

W czasie okupacji niemieckiej sołtyska Hryszczukowa wyznaczyła brata Stanisława na roboty do Niemiec, był on tam do końca wojny. W wyniku choroby stracił jedno płuco, ale wojnę przeżył.

W 1943 roku dała się zauważyć radykalna zmiana nastawienia Ukraińców, polegająca na całkowitym zaniechaniu używania języka polskiego w stosunkach z nami, mówili tylko po ukraińsku. W okolicy zdarzały się mordy pojedyńczych osób lub rodzin polskich, ale początkowo nie odbieraliśmy tego jako zagrożenia dla nas wszystkich. Ukraińcy izolowali się od nas, odbywały się zebrania bez obecności Polaków.

Adolf Mizerski po raz pierwszy uniknął śmierci uratowany przez ojca mojej serdecznej koleżanki Olgi Bołwach. Było to w Mohylnie, gdzie (wyznaczony przez sołtyskę) zawiózł Ukraińców z Marcelówki swoim wozem konnym na zebranie w cerkwi. Ukraińcy zostali tam poinformowani o decyzji OUN unicestwienia Polaków, symbolicznie poświęcono narzędzia mordu. Powracający do Marcelówki uczestnicy zebrania chcieli natychmiast zabić swego furmana, ale powstrzymał ich Ukrainiec Bołwach mówiąc, że jeszcze nie teraz, poźniej, dajcie mu teraz spokój. Przyjaciel brata Władysława, Tolko Giergiel, gdy jeszcze razem pili bimber, po pijanemu mówił: ja Ci Władziu, w razie czego, zawsze dam znać. Władysław tego nie zapamiętał, będąc pod wpływem alkoholu, ale ja tak.

Zapamiętałam dość dobrze dzień, w którym mieliśmy umrzeć za to, że byliśmy Polakami. Dzień był słoneczny, piękny, wiał lekki wiatr. Jeszcze przed żniwami, czereśnie były w pełni dojrzałe. Siedziałam na czereśni i zrywałam owoce, chciało mi się śmiać i śpiewać. Śpiewałam. Zapamiętałam, że obok drogą przechodziła Wiera Giergiel, koleżanka ze szkoły. Nie odezwała się do mnie.

Po południu brat Władysław przy pomocy sąsiada Adolfa Mizerskiego podbierali w pasiece miód. Nieoczekiwanie przyszedł sąsiad Tolko Giergiel i stojąc przy płocie przyglądał się Władkowi. Nic nie mówił i kilka razy powoli odchodził, ale moja Mamusia zatrzymywała Go „oj, Tolku, co z nami będzie”. W ten sposób skutecznie nie pozwoliła Mu odejść.

Wreszcie podjął decyzję, zawołał Władka do płotu i na osobności poinformował Go, że tej nocy przyjadą mordercy i musi uciekać. Zastrzegł, że tej informacji nie należy udzielać rodzinie Mizerskich. Tolko chciał nas uratować ze względu na Władka. Oczywiście Mizerscy także zostali przez nas ostrzeżeni.

Tuż przed zachodem słońca pospiesznie spakowaliśmy się, rzucając na wóz głównie pościel i żywność. W ciemnościach, przez pola, bezdrożami uciekaliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego. Ja pełniłam funkcję furmana, brat Jan, bratowa Hela i siostra Albinka prowadzili 3 krowy, bo tyle mieliśmy. Mamusia i brat Władysław w tym czasie kończyli zakopywać podebrany miód w sadzie. Byli świadkami przyjazdu furmanek pełnych nieznanych nam morderców-Ukraińców, prawdopodobnie z Mohylna. Ukryci w zbożu nieopodal domu słyszeli słowa zawiedzionych rezunów po przeszukaniu zabudowań: „ne ma wże ich, wtekły”. Uciekając Mamusia i brat Władek nie zapamiętali miejsca ukrycia miodu – nigdy nie został odnaleziony.

Natychmiast po zapadnięciu zmroku wokoło pojawiły się łuny pożarów. Zanim dojechaliśmy do drogi, wóz się wywrócił, ale zabroniono mi płakać i nie czyniąc hałasu pozbieraliśmy nasz dobytek. Udało nam się dotrzeć do przedmieść Włodzimierza. Schroniliśmy się w gospodarstwie Szczęchów, u brata Mamusi, w tzw. Cegielni. To było na przełomie czerwca i lipca 1943 roku.

Pojawił się problem braku żywności. Mamusia ryzykując życie chodziła do Marcelówki i przynosiła nam żywność z naszego gospodarstwa.

Pewnego razu napotkała na dordze mieszkańca Marcelówki, Ukraińca o nazwisku Moniak. Nie pamiętam Jego imienia, ale pamiętam, że przed wojną zwracał się do moich rodziców „wujku”, „ciociu”. Moniak przyłożył broń do głowy Mamusi i krzyczał, że ją zabije. Ja tebe ubyju! Ostatecznie tego nie zrobił ale Mamusia po powrocie do Włodzimierza chorowała przez kilka dni. Powtórzyła nam, że zdaniem Moniaka nie ma dla nas ratunku i choćbyśmy uciekli do Krakowa, to nas znajdą i zabiją. („Ne ma dla was riatunku, chocz do Krakowa wtikajte wseodno was znajdut”) Prawdopodobnie niektórzy Ukraińcy uwierzyli, że po likwidacji Żydów nadeszła kolej na eksterminację Polaków.

Głód zmusił Mamusię od podjęcia na nowo wypraw po żywność z pól naszego gospodarstwa w Marcelówce. Teraz jednak podchodziła skrycie, przez pola, unikając całkowicie ludzi.

Jednego dnia w polu, w dużej odległości od zabudowań, spotkała sąsiadkę Ziuńkę Giergiel, żonę Tolka Giergiela. Okazało się, że banderowcy zorganizowali zasadzkę w domu.

Pani Giergiel czekała wiele godzin, przez trzy dni z rzędu, aby ostrzec Mamusię przed schwytaniem. Bandyci spodziewali się, że gdy zatrzymają matkę, to za nią przyjdą dzieci i będą mogli wszystkich zamordować. Mamusia nie poszła tam więcej, a żywność brała z pól obcych, nieznanych sobie ludzi. Łamała w ten sposób przykazanie „nie kradnij”, ciążyło Jej to i spowiadała się w kościele. Ja z siostrą Albinką chodziłyśmy do obierania ziemniaków w wojskowej stołówce niemieckiej w zamian za obiad. Mój brat Władysław – o czym wtedy nie wiedziałam – wstąpił do partyzantki AK.

Ta sprawa jest skomplikowana. Mianowicie widziałam mego brata z bronią w grupie kilkunastu innych Polaków pod dowództwem umundurowanego Niemca. Teraz wiem, że Polacy – uciekinierzy z palonych wsi brali broń od Niemców, sądząc, że ci organizują samoobronę. Wg Niemców była to zapewne „Schutzmannschaften”, czyli policja pomocnicza. Ten oddziałek, w którym był mój brat nie miał mundurów. Służąc w tej samoobronie brat jednocześnie należał do AK.

Karabin zabierał z sobą, gdy jechaliśmy zbierać żywność z pól położonych przy głównych drogach (to były pola cudze, nie wiemy – Polaków czy Ukraińców; kradliśmy z konieczności).

Dzięki temu karabinowi ocaleliśmy być może kolejny raz. Byliśmy ostrzelani z lasu, ranny został Szczęch, brat mamusi a mój chrzestny. Innym razem konny banderowiec próbował odciąć nam drogę ucieczki, ale brat wystrzelił i banderowiec spadł z konia. My natychmiast ruszyliśmy do panicznej ucieczki. Ciała nie znaleziono, ale doszły wieści, że upowiec został ranny. Ukraińcy i Polacy w mieście okupowanym przez Niemców rozmawiali ze sobą i nie dochodziło w zasadzie do zabójstw. Niemcy mieli wyłączność na posiadanie broni. Aby zdobyć prawo używania broni dla ratowania życia Polacy służyli w Schutzmannschaften.

Mój brat Władysław Zaremba brał udział w zatrzymaniu i likwidacji uzbrojonych banderowców jadących saniami w Cegielni na przedmieściach Włodzimierza. Wśród banderowców był niestety jeden Ukrainiec z Marcelówki. Mówiono, że Ukrainiec ten, ciężko ranny, przeżył.

Potem oddział AK, w którym był mój brat, zaatakował banderowców we wsi Mohylno. Z jego opowieści wynika, że po zdobyciu wsi były zabijane także kobiety-Ukrainki. Był świadkiem uśmiercenia dziewczyny ukraińskiej przez Polaka – została przebita bagnetem, gdy uciekała przez okno z domu. Przeżył to bardzo – on nie potrafił mordować. Dziewczyna była ponoć bardzo piękna, brat doznał szoku, gdy zobaczył jej śmierć, to wyłączyło go z jakiegokolwiek działania. Strzelał z karabinu w czasie zdobywania wsi, ale nie wie, czy kogokolwiek trafił. Ze wsi Mohylno zabrano żywność dla głodujących we Włodzimierzu polskich uciekinierów. Dla nas Mohylno było gniazdem morderców. W tej wsi zginęły dzieci mojej siostry Kazimiery – Dyzio, lat około 10, Boguś, lat około 8, Tereska, lat około 7. Tereskę widziałam ostatni raz w Mohylnie, gdy zawoziłam jakąś przędzę znajomym Ukraińcom. Obierała ziemniaki bardzo cieniutko, mimo to była bardzo ostro i surowo strofowana przez macochę. Nadeszła okrutna śmierć i przestało to być ważne…

Gaczyński, mąż Kazi, przeżył w ukryciu. Był świadkiem, jak banderowiec rozbija główkę jego najmłodszego dziecka (niemowlę płci męskiej, imienia nie pamiętam) o framugę drzwi trzymając je za nogi. Zginęła także jego druga żona, a dwoje starszych dzieci, moich siostrzeńców, zginęło od siekier, tak jak przepowiedziała ich matka.

Ponieważ wciąż brakowało żywności, przenieśliśmy się do Bielina, gdzie była zorganizowana polska samoobrona. Mieszkaliśmy w gospodarstwie jednego z Ukraińców. Przed śmiercią głodową ratowały nas nasze krowy, ich mleko. Gdy Niemcy w Wielką Niedzielę 1944 roku bombardowali Bielin, my schroniliśmy się w lesie, krowy uwiązaliśmy w sadzie. Zabudowania naszego gospodarza – Ukraińca – spłonęły, krowy w sadzie ocalały.

Bardzo straszny okres przeżyliśmy po rozbiciu samoobrony polskiej w Bielinie przez Niemców. Zostaliśmy zmuszeni do ukrywania się po lasach. Ruszyliśmy w drogę w grupie, na którą składały się rodziny Surmów, Zarembów i Mizerskich. Brat Władysław był z nami. Miał broń (karabin), który przejechał z Włodzimierza Wołyńskiego ukryty w furmance Surmy – seniora. Liczył na to, że Niemcy nie będą przeszukiwać wozu starca. W Bielinie ta broń wzmocniła siły polskiej samoobrony. Jechaliśmy więc grupą 5 furmanek kryjąc się po lasach. Chociaż minęła Wielkanoc, jednak wiosna spóźniała się i spaliśmy na śniegu.

W wielkim strachu kryliśmy się jak zwierzyna łowna przed ludźmi mówiącymi po niemiecku i po ukraińsku. Zdecydowanie bardziej paraliżował nas strach przed Ukraińcami. Doskonale wiedzieliśmy, czego możemy oczekiwać ze strony banderowców, którzy wszystkie swoje siły wykorzystywali wtedy na zabijanie polskiej ludności. Aby zwiększyć swoje szanse na przeżycie, nocami przemieszczaliśmy się na wschód, aby jak najszybciej dotrzeć w rejon działania nadchodzących wojsk sowieckich. W dzień kryliśmy się w lesie, truchlejąc na dźwięk mowy ukraińskiej. Szczęście nam dopisało, nie napotkaliśmy rezunów, front przeszedł i odtąd nocowaliśmy już w stodołach u Ukraińców, a w dzień korzystaliśmy z możliwości ugotowania posiłku w ich kuchniach. Pod władzą sowietów cywilna ludność ukraińska już nie brała udziału w obławach na Polaków. Teraz trzeba się było obawiać tylko uzbrojonych morderców z UPA, a ci kryli się w lasach.

Stałym problemem był brak żywności, o którą prosiliśmy wszystkich. Zbieraliśmy poziomki na sprzedaż.Siostra Frania Surma wyprosiła raz mąkę w młynie za darmo. Ratowały nas krowy-żywicielki. Próbowałam handlu – jabłka można było drożej sprzedać przy koszarach Sowietów. Pewnego razu, gdy pchałam taczki z jabłkami, wystraszył mnie sowiecki żołnierz grożąc odprowadzeniem do „komendatury” za „spekulację”.

Powoli wędrując wróciliśmy do Włodzimierza. W drodze przeżyliśmy bombardowanie niemieckich samolotów. Akurat gdy przejeżdzaliśmy przez most właśnie zbudowany przez sowieckich saperów, nadleciały samoloty. Pamiętam okrzyki tych chłopców, którzy wkrótce zginęli: skoriej, skoriej! Przejechaliśmy, zaraz potem most został rozbity a my przypadliśmy do ziemi przy drodze. Trzymałam przed sobą jak tarczę obraz Matki Boskiej i głośno modliłam się, podczas gdy obok pociski z karabinów maszynowych samolotów wbijały się w ziemię. Trzeba uznać za cud, że nikt z nas, uciekinierów, nie zginął.

Ostatnim etapem naszej wędrówki (przed wygnaniem) był Włodzimierz Wołyński. Stamtąd po raz ostatni odwiedziłam z innymi członkami rodziny naszą Marcelówkę. Wszystkie domy naszego gospodarstwa i naszych ukraińskich sąsiadów zostały spalone. Tylko jeden dom, matki Mizerskiego, ocalał i tam znaleźli schronienie ci Ukraińcy, którzy nie wyjechali. Hryszczukowie sklecili sobie z resztek desek jakby budę i tak wegetowali. Zapamiętałam, że spotkaliśmy Nastię Giergiel, która choć młodsza ode mnie wyglądała zdrowo i była tłustym dzieckiem, podczas gdy ja byłam chuda jak szkielet, co zostało skomentowane ze zrozumieniem i współczuciem.

Córka sąsiadów Wiera Giergiel w tym czasie roznosiła listy. Spotkałam ją w Włodzimierzu Wołyńskim. Zachowywała się tak, jakby nas nigdy nie znała. Nie odzywała się do nas – koleżanka ze szkoły. Jakie przeciwieństwo do serdeczności okazywanej przez Lubę Bołwach.

Wysiedlenia za Bug doczekaliśmy we Włodzimierzu. Miłym akcentem było spotkanie koleżanki szkolnej z Marcelówki – Luby Bołwach, która i teraz była dla mnie jak zawsze bardzo serdeczna, uściskała i wycałowała. Prawdopodobnie w Jej domu rodzinnym nie udało się mordercom z OUN zasiać zatrutego ziarna nienawiści. Sąsiad Adolf Mizerski także odwiedził naszą Marcelówkę – było to już po wkroczeniu Sowietów i ucieczce Niemców. Nasze zabudowania oraz sąsiadów, także Ukraińców, były spalone. Hryszczukowie sklecili sobie jakieś budki i tak mieszkali.

Mizerski pozwolił sobie na to, by postraszyć Hryszczukową wysiedleniem do Włodzimierza, dopiero później dał się poznać jako były sąsiad. Wg relacji Hryszczuków sprawcami spalenia Marcelówki, w tym naszych zabudowań, byli Polacy, uciekinierzy ze spalonych wsi, którzy schronili się we Włodzimierzu przed śmiercią z rąk banderowców. Po wejściu Sowietów penetrowali okolice miasta w poszukiwaniu żywności i z zemsty palili zabudowania.

Za Bug, do Polski, odjechaliśmy na własnych furmankach. Ja musiałam pojechać do Włodzimierza jeszcze raz. Brat Władysław został zabrany przez Sowietów (zmobilizowany), jako Polak służył w Wojsku Polskim. Brat Jan pojechał w tym czasie w rejon Lublina do rodziny żony Heli. Zatrzymaliśmy się w gospodarstwie Ukraińca we wsi Dziekanów pięć kilometrów od Hrubieszowa.

Zaszła konieczność odwiezienia naszego gospodarza, po którym przejmowaliśmy gospodarstwo, za Bug. Tylko ja, najmłodsza z kobiet, umiałam obchodzić się z końmi, które były wymienione przez Sowietów. W ogóle lubiłam konie, umiałam orać nawet, a konie słuchały mnie bardziej niż mężczyzn, co kilka razy w sposób bardzo widowiskowy okazały. Odwiozłam „naszego” Ukraińca wraz z dobytkiem do Włodzimierza Wołyńskiego. Tam przenocowałam. Ten dobry człowiek dla mojego bezpieczeństwa odprowadził mnie do samej granicy, skąd odszedł pieszo do Włodzimierza. Ja miałam wtedy 17 lat, ale wyglądałam dużo młodziej, jak dziecko. Czekając we Włodzimierzu po raz ostatni widziałam dwie Ukrainki z Marcelówki, ale bałam się do nich podejść a one chyba mnie nie poznały.

Kontakty między sąsiadami z dawnej Marcelówki po wojnie zostały odnowione.

Rodziny Giergielów, Zarembów i Surmów odwiedzały się wiele razy, wymieniały prezenty. Ja otrzymałam zegar ścienny z kukułką i samowar. W zamian kupowaliśmy dla Nich to, co było dostępne w Polsce. Z Ziuńką Giergiel spotkaliśmy się w naszym domu w Dziekanowie.

Stopniowo odeszli z tego świata wszyscy członkowie rodziny Zarembów (oprócz mnie) i Surmów, którzy przeżyli rzeź na Wołyniu. Marian Surma, starszy syn siostry Frani, był ostatnim, z którym utrzymywała kontakt córka Tolka Giergiela, Tamara.

Tamara i Jej mąż Wołodia przyjechali na pogrzeb Mariana Surmy. Kilka lat po wojnie otrzymaliśmy wiadomość o losie członka naszej rodziny Józefa Chmielowca. To był syn siostry mojego ojca. Oboje rodzice Józefa i Olka Chmielowca zmarli przed wojną. Józef Chmielowiec został wywieziony na roboty do Niemiec. Po uwolnieniu chciał wrócić do rodzinnej wsi. Nic nie wiedział o masakrze. Nie zważając na zmiany granic dotarł do spalonej Marcelówki.

Zamieszkał w piwnicy naszego spalonego gospodarstwa. Według skąpej relacji Ukraińców tam zmarł, okoliczności śmierci i pogrzebu są nieznane. Zapewne liczył, że ktoś z rodziny wróci, czekał. Nie doczekał się.

Odczuwam tak wielki żal, gdy o tym myślę. Nie wiem, czy ktokolwiek przed śmiercią uświadomił Go, że Wołyń już nie jest naszą Ojczyzną.

Ja w to uwierzyłam a straszne wspomnienia sprawiły, że nigdy nie chciałam tam pojechać, nawet na Zaduszki! Nie wolno nam jednak zapomnieć o naszych tragicznie zmarłych, chociaż nie znamy miejsc, gdzie spoczywają.

Co do morderców – Bóg ich osądzi.

Modlę się, żeby krwawe czyny banderowców popełnione w tych strasznych czasach nie zatarły w mej pamięci dobra, jakiego zaznaliśmy od wielu prawdziwych ludzi narodowości ukraińskiej.

22.02.2007r. Stanisława Tokarczuk


Wspomnienia Bronisławy Kwiczak (nazwisko rodowe Trzcińska)

Moi pradziadkowie i ich potomkowie

Z przekazów starych członków mojej rodziny, moi pradziadkowie to Wojciech i Katarzyna Pilcha. Jednym z ich dzieci była moja babcia Anna,której mężem był Izydor Szypowski. Dziadek Izydor w Głęboczku był organistą, sklepowym, radnym, kasjerem w kasie Stefczyka i agentem, wysyłał szyfkarty za granicę lub wystawiał kogoś do wyjazdu za granicę . Był bardzo uważanym człowiekiem . Pamiętam pobożną babcię, zawsze trzymała w ręku różaniec, a również świetnie gotowała. Moi dziadkowie wychowali troje dzieci, Ludwikę -moją mamę, wujka Józefa i najmłodszą ciocię Wiktorię.
Wujek Józef uczył się na księdza, dziadkowie sprzedali część pola, kupili mu sutannę aby mógł kształcić się się w seminarium duchownym. Józio wkrótce jednak zakochał się i zrezygnował z nauki. Gdy rozpoczęła się wojna, służył w legionach i został ranny od postrzałów, rękę miał amputowaną, nogę niesprawną. Po wojnie pracował jako naczelnik poczty w Głęboczku, a następnie ożenił się i zamieszkał w Starogardzie Szczecińskim wraz ze dwojgiem dzieci.
Ciocia Wiktora była zawsze wesoła a zarazem żyła nieszczęśliwie z mężem Wesołym, urodziła córki Bernadettę i Bronisławę. Po śmierci męża przeprowadziła z dziećmi do Biszczy w powiecie Biłgorajskim.
Mój ojciec Jan Trzciński pochodził z wsi Łanowce i był sierotą, jego rodzice zmarli na tyfus. Wychował go jego stryj Stanisław Trzciński, którego wywieziono na Sybir w 1941 roku, prawdopodobnie wrócił i założył rodzinę, gdzieś w okolicy Poznania.

Ja, moja rodzina i wioska

Urodziłam się 20 czerwca 1923 roku w Głęboczku w powiecie Borszczów w woj. Tarnopol była to jeszcze Polska.
Wieś Głęboczek była duża, piękna i wesoła, Był duży kościół i cerkiew, szkoła polska , szkoła ukraińska, dom Ludowy, gmina i posterunek policji. Było 6 ulic, 3 polskie zamieszkałe przez Polaków i 3 ukraińskie zamieszkałe przez Ukraińców. Pop mieszkał między polakami. Ulice polskie to: Mazurówka, Małgosiówka i Batronówka. Na początku Batronówki było probostwo księdza , a naprzeciw stał duży kościół murowany z kamieni i cegieł. Kościół stał na pagórku i z daleka było widać jego wieże. Ulice ukraińskie to Seredyna, środkowa przy tej ulicy stała Cerkiew a po sąsiedzku szkoła polska. Druga ulica Syniawa w poprzek tej ulicy była szosa, a za wioską była tak zwana rogatka, gdzie krzyżowały się drogi do Rumunii od południa i wschód do Rosji , w kierunku zachodnim do Polski. Do granicy rosyjskiej było 30 km i tyle samo do rumuńskiej.

Moja mama Ludwika z domu Szypowska wyszła za mąż za Jana Trzcińskiego, mego Ojca. W 1913 roku urodziła się moja starsza siostra Rozalia. Tato wyjechał do Kanady do pracy na zarobek. A w 1914 roku wybuchła I wojna światowa, ojciec był zniewolony na obczyźnie dlatego, że jego ojczyzna była okupowana, było mu bardzo źle. W 1921 roku ojciec wrócił z Kanady zarobił trochę pieniędzy, kupił pole i zaczął budować dom. Dwa lata po powrocie ojca przyszłam na świat. Moje dzieciństwo było smutne, ojciec zaczął chorować na gruźlicę. Mało pamiętam ojca; był ciemnym blondynem i miał ładne układające się włosy, przeżył 42 lata (zmarł 21 lipca 1929 roku), wtedy miałam 7 lat. Rok po śmierci ojca siostra wyszła za mąż za Adama Kwiczaka, pamiętam ich wesele. Na weselu podano makaron z rosołem, bigos, gulasz, barszcz z fasolą, ciast nie piekli ale za to była zapiekanka z makaronu na słodko.

We wrześniu poszłam do szkoły w Głęboczku.Bylam jedynym dzieckiem, które nie miało ojca, koleżanki mi współczuły i nazywały mnie sierotą, było to bardzo żałosne. Siostra Rozalia pomagała mi w nauce. Byłam dobrą uczennicą, miałam dobrą i miłą koleżankę z ławki, Marysię Tkacz. Gdy byłam już w 7- mej klasie moja matka została uderzona przez konia, z tego powodu przerwałam naukę w szkole.
Mama powiedziała, że będzie umierać a ja ze strachu pobiegłam do księdza Pochody, prosiłam o pomoc. Ksiądz dał jej krople na serce i powiedział,że koniecznie trzeba do lekarza, podejrzewał, że ma złamane żebra. Lekarz był w Borszczowie, tam zawieźliśmy ją.Doktor założył jej bandaże i zalecał odpoczynek, żadnego wysiłku. Trwało to całe lato. Musiałam pomagać w polu babci oraz zapracowywać na pomoc u bogatszych gospodarzy.

Wtedy zaczęłam rozumieć, że świat jest niesprawiedliwy, bogatsi wyzyskują biedniejszych.. Tylko żyd i bogacz ma wszędzie prawo, ich dzieci uczyły się i miały wszystko, a biedne nie miały książek, chodziły boso do szkoły.. mama mówiła mi, że u Pana Boga wszyscy są równi.

Wojna

Miałam 16 lat, była to niedziela i moje imieniny, zrobił się popłoch.. rozpoczęła się II wojna światowa. Zabrano chłopców na wojnę, koleżanki rozpaczały.. kilka tygodnie później również w niedzielę nadlatywały samoloty bojowe, jak żurawie lecące ze wschodu na zachód, a we wsi jechały rosyjskie czołgi.. Wojska rosyjskie wkroczyły na teren i zajęły Polskę. Ksiądz uciekł, w kościele nie było kogoś, kto mógł odprawić mszę.. sami się modliliśmy i śpiewaliśmy pieśń..

Matko najświętsza do Serca Twego
Mieczem boleści wskroś przeszytego
Wołamy wszyscy z jękiem, ze łzami
Ucieczko grzesznych, módl się za nami.

Gdzie my o Matko, ach gdzie pójdziemy
I gdzie ratunku szukać będziemy?….

.. i nagle płacz, szloch na cały kościół.. tak to pamiętam. Gdy to śpiewam przypomina mi się ten moment. Była to wielka rozpacz, czuliśmy się opuszczeni przez wszystkich, a nawet przez Boga ale Bóg czuwał i nas doświadczał.

W stanie wojennym, Ukraińcy chcieli wziąć rządy w swoje ręce i chcieli mścić się na Polakach ale im zabroniono, obowiązywała dyscyplina Stalinowska, we wiosce przebywali żołnierze, był spokój. Za wioską stacjonowały wojska rosyjskie i całe pole przerobiono na lotnisko. Wojsko ruszyło na zachód, kilka tygodni później część z nich wróciło, zadomowili się i rządzili. Powstała tzw. Sili-rada na miejsce wójta powołano rosyjskiego naczelnika. Sili-rada mieściła się w pałacu rządcy księcia Sapiehy. Codziennie wyznaczali kolejką do Silirady na posłańca, trzeba było roznosić różne dokumenty. Wieczorem ludzie z 10ciu domów zbierali się do jednego domu i tam kazano czytać Konstytucję Związku Radzieckiego pisaną po rosyjsku. Znałam język rosyjski i czytałam na głos, od czasu do czasu pod oknami domu kontrolowała milicja, czy ludzie nie politykują. Młyny były zamknięte, trzeba było samemu mleć na żarnach.

W 1940-41 roku sowieci wywieźli na Sybir tych ludzi , którzy sprawowali jakiś urząd m.in. wójtów, policjantów, panów oraz bogatszych gospodarzy.. także wśród nich moich kuzynów. Każdy mógł zabrać nie więcej niż 25 kg bagażu, niektórzy nie wzięli nic.. pod wpływem strachu. Byli wywożeni w wagonach towarowych. Na Sybirze zima była mroźna, były tylko jakieś baraki stare, można było odbudować lub budować ziemianki, jeśli była większa rodzinka. A same wdowy z małymi dziećmi , których mężowie byli w niewoli niemieckiej umarli z głodu i zimna.
W roku 1941 wojna rosyjsko – niemiecka w czerwcu wojska radzieckie bez oporu wycofały się, a wojska niemieckie wkroczyły do naszej wioski. W wojsku niemieckim niektórzy żołnierze byli pochodzenia węgierskiego bo rozmawiali po węgiersku. Był strach, nikt tej mowy nie rozumiał. Niemcy wprowadzili swoje rządy, zaczęła się łapanka na roboty do Niemiec, kontyngenty – trzeba było oddawać zboże, mleko, mięso, kto nie dał ,stracił więcej.
Ukraińcy poczuli się pewnie, zaczęli się mścić się na Polakach, trzeba było się chować, w nocy było gorzej niż w dzień.
W czerwcu skończyłam 18 lat, matka chrzestna wyswatała dla mnie chłopca, którego znałam tylko z widzenia, był to Ludwik Kwiczak starszy ode mnie o 11 lat.Po niezbyt długiej znajomości, w dniu 30 października wzięliśmy ślub. Urządziliśmy ciche wesele, na którym podaliśmy chleb z mąki mielonej na żarnach, mięso ze świni i samogon. Dziewczęta które miały chłopaków wychodziły za nich za mąż, a inne wyjeżdżały na roboty do Niemiec.
Zamieszkałam w domu Ludwika, w pobliżu kościoła przez otwarte okno słuchałam mszy, jeśli była odprawiana w kościele. Byliśmy z Ludwikiem zapisani na roboty do Niemiec i ukrywaliśmy się tak jak i inni przed wywiezieniem, noce trzeba było spędzać w polach, a jak było zimno spaliśmy na strychu nad oborą, aż raz spadłam na krowę.
W 1942 roku Niemcy zarządzili rejestrację chłopów ale nikt nie zgłosił się, wszyscy uciekli do lasu. Ludwik był w domu chory na zapalenie płuc, powiedziałam im, że to tyfus , przyszli sprawdzić ale nie weszli do domu.

Przed naszą wieś Niemcy prowadzili żydów zabranych do niewoli, przykro było patrzeć jak szczuto psami… dużo żydów utonęło w rzece Zbrucz (brak szczegółów).

Żydowskie miasteczko Jeziorzany, pełno handlarzy przeważnie żydzi, można było kupić, sprzedać wszystko.

Jednego wieczoru przyszedł do nas Żyd z naszej wioski z 10-cioletnim chłopcem, który stracił wzrok bo ukrywał się w stercie słomy na pańskim łanie. Nakarmiliśmy i daliśmy chleba do jedzenia, poszli. Ktoś ich zauważył i zawiadomił Niemców, Niemcy przyjechali zabili ich w stercie słomy.

Narzekaliśmy na żydów gdyż nas oszukiwali, również Ukraińcy też ich nie lubili.

W latach dwudziestych była zgoda między Polakami i Ukraińcami nie było między nimi różnicy. W święta polskie można było zobaczyć Ukraińca w kościele, a w święta ukraińskie Polacy też szli do cerkwi.
W okresie przedwojennym i w okresie wojny popi skłócili ludzi i zaczęła się niezgoda o Ukrainę. Dzieciom polskim mówiono w szkole, że mieszkają w Małopolsce i że to jest nasza ojczyzna a dzieciom ukraińskim mówiono że to Ukraina i już dzieci się biły i nikt nie wiedział czyja prawda.
W 1944 roku Niemcy zaczęli się wycofywać na zachód, rozpoczął się front niemiecko – radziecki.
W dniu 21 kwietnia 1944 r./ ponownie do Głęboczka wkroczyły wojska radzieckie, wszędzie ich było dużo i wszystko im było wolno. Żydzi, którzy przeżyli, powychodzili ze schronów, Ukraińcy wzięli rządy w swoje ręce i zorganizowali Powstańczą Armię Ukrainy (UPA), a Polacy cicho siedzieli i modlili się o spokojną noc. Musieliśmy pełnić warty po kilka domów, broniliśmy się przed napadem banderowców, grozili, że nas pomordują.
W maju była mobilizacja do wojska chłopów do 52 roku życia. Pozostał stolarz, kowal, kołodziej do ochrony wsi.
7 maja urodziłam syna, a mąż miał kartę powołania do wojska na 16 maja. 10 maja ochrzciliśmy dziecko i nadaliśmy mu imię Zygmunt.
Polacy byli powołani do wojska, a Ukraińcy poszli w las do Bandery UPA, ażeby napadać na Polaków.

15 maja po południu, przyjechał ksiądz z Jeziorzan by spowiadać tych ,co mają wyjechać na wojnę. Nikt nie przystąpił do komunii, bo chłopi nie byli na czczo, do komunii mieli iść następnego dnia rano. 16 maja ksiądz nie przyjechał do kościoła i chłopcy pojechali na wojnę bez komunii. Wszyscy byliśmy zmartwieni.
Wyszliśmy z domu, szłam z mężem wzdłuż szosą do miejsca gdzie czekały furmanki. A gdy doszliśmy, z rozpaczą żegnałam się z nim, on wsiadł do furmanki wraz z innymi i odjechali. Zostałam sama z malutkim dzieckiem i z nadzieją, że Pan Bóg mnie nie opuści. Otrzymywałam od męża listy z miasta Szuńsk w Rosji , później listy z 3 – ego Pułku Czołgów, który stacjonował w Chełmie. Pod koniec 1944 roku miał jechać na front w kierunku do Lublina, po tym czasie dalszych listów nie otrzymałam.

Po wyjeździe mężczyzn do wojska, dla nas polskich żon, matek i dzieci już spokojnego życia nie było. Bandy z UPA wpadały nocą paliły domy, wioski, mordowali nas, byliśmy przerażeni, ogarniał nas strach to było piekło. Gdy dowiadywaliśmy się o przygotowaniach Ukraińców do napadu na naszą wioską, uciekaliśmy do kościoła i tam nocowaliśmy całą noc, a rano wracaliśmy do swoich domów. I tak przeminęło lato, jesień, UPA nie dawały nam spokoju, baliśmy się codziennie.
Przyszło rozporządzenie o wyjeździe Polaków na zachód i zaczęliśmy się przygotowywać. Pojechałyśmy do Borszczowa tam wypełniałyśmy druki w Polskim Urzędzie Repatriacyjnym jakoś tak się nazywało. Wyjazd był zaplanowany w późniejszym terminie.
12 grudnia 1944 roku, bandy ukraińskie napadły na wieś Łanowce, to wioska rodzinna mego ojca, tam mieszkała moja dalsza rodzina. Bandy UPA mordowali w okropny sposób, wycinali języki, dzieciom obcinali brzuchy, tego dnia zamordowali nie mniej 15 osób, były to kobiety i dzieci. W listopadzie 1944 roku ,zabili ośmiu chłopów pracujących na szosie, pochowano ich następnego dnia w długiej mogile na nowym cmentarzu.
11 stycznia 1945 roku – napad banderowców na wieś Głęboczek. Otoczyli 3 polskie ulice, palili po kolei, każdy dom. Widziałam ich przez szpary w oknie jak szli do naszego domu, okno było zabite deskami tak dla bezpieczeństwa, dom kryty słomą murowany z cegieł glinianych nie wypalonych. W domu 9 osób, ja z synkiem, mama , siostra męża-Józia z półtoraroczną córką Izą i sąsiadka z matką i z dwiema córkami lat 6 i 8.
Dach został zapalony i palił się szybko pomimo dużego śniegu. Pokładłyśmy się na ziemi z obawą bo mogli strzelać przez okno. Zasłaniałyśmy drzwi mokrą płachtą by nie dopuścić dymu ale nie pomagało, brakowało nam powietrza. Żarliwie się modliliśmy wszyscy do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Małe dziewczynki tak się ze mną modliły, że czułam w nich wielką wiarę w to, że Matka Boska nas ocali. Gdy moja matka powiedziała, że moje dziecko się dusi, zareagowałam bez wahania, całkowicie naraziłam siebie na niebezpieczeństwo na to, że mogą strzelać, było mi wszystko jedno. Biegłam w stronę drzwi i otworzyłam je z rygli i zauważyłam, że banderowcy odeszli, wróciłam po swoje dziecko i kazałam wszystkim wyjść na dwór. Dziecko było prawie sztywne ,wyniosłam je na dwór ,otworzyłam mu buzię by mogło oddychać świeżym powietrzem. Uciekaliśmy, by się schować, z dwiema dziewczynkami schowaliśmy się do niepłonącego spichlerza krytego blachą. Tam dalej ratowałam dziecko aż zaczęło oddychać. Zostałyśmy uratowane, ocaliłam ich z Jej Pomocą, Matka Boska dodała mi odwagi. Tak siedzieliśmy do rana, słyszeliśmy tylko nawoływania banderowców do odjazdu. Nie wiedziałam co z mamą i siostrą bo z nami nie wychodziły z domu. Rano zobaczyłam mamę w piwnicy obok domu, podczas ucieczki wyczołgała się z domu do piwnicy. A siostra Józia z córką Izą zamknęły się ponownie w domu i nie dało się otworzyć. Po wejściu do środka spostrzegliśmy Józię nieprzytomną, leżącą przy łóżeczku Izi, która już nie żyła, Józię z sąsiadką wynieśliśmy na dwór i udało się nam ją uratować. Zrozpaczona Józia, córkę Izę z łóżeczkiem zawiozła na cmentarz i tam pochowała.
Jeszcze z tego samego dnia z Borszczowa przyjechało wojsko i stwierdziło, że zostało zabitych tej nocy przez banderowców 60 osób, jedną z nich, młodego chłopaka powiesili na bramie i uśmiercili go bijąc deską z gwoździami.
Ciężko jest mi pisać, przechodzą mnie dreszcze, gdy myślę o tym po 52 latach. Dziękuję Matce Najświętszej ,do dziś odmawiam Pod Twoją Obroną.
Po tych zdarzeniach wójt dał konie i opuszczaliśmy Głęboczek, jechaliśmy do Borszczowa. Nic nam nie pozwolono zabrać, Rosjanie odebrali nam dokumenty ,mówiąc, że to nie potrzebne. 17 stycznia 1945 roku jechaliśmy w wagonie towarowym do ziemi polskiej, bardzo się z tego cieszyliśmy. W jednym wagonie było 4 rodziny ,do ogrzewania wstawiono piecyk i trochę drewna, obsługa pociągu była rosyjska. Jechaliśmy przez 4 dni do Zamościa.
21 stycznia 1945 roku rozładowaliśmy się na rampie na stacji Zamość, przy rampie stał barak, gdzie czekali Ukraińcy na odjazd do Ukrainy. Wszystko przykrył śnieg, mróz, nie było co jeść, pić i nie było gdzie się zagrzać. Czekaliśmy cztery dni, dwa razy dostaliśmy czarną kawę i jeden raz krupnik gęsty. Wysłałam telegram do męża Ludwika na adres jednostki wojskowej ale nie dostałam od niego odpowiedzi. Czytałam tylko stare listy od niego i płakałam.
25 stycznia na saniach zawieziono nas do Tyszowiec (w powiecie Tomaszów Lubelskim) 30 km od Zamościa, w drodze zmarzliśmy, nie mieliśmy już więcej ubrań, tylko wzięliśmy pożyczone kurtki, dziecko zawinęłam w pierzynę i nasłuchiwałam czy oddycha.

Dowiedziałam się, że została ułożona pieśń o naszej wsi, brzmi:

Jedenasty styczeń będziemy pamiętali
Jak do naszej wioski Banderowcy wpadli
Tak nas pobili i pomordowali
Nasze zagrody popiołami stali.

O wy Syneżuki, o wy Fedeszyny
My wyjeżdżamy to z waszej przyczyny
My wyjeżdżamy Bóg nam dopomoże
Wy zostaniecie na skaranie Boże..

Całej nie pamiętam, „Syneżuki”, „Fedeszyny” to były nazwiska Banderowców UPA z Głęboczka.
W marcu dostaliśmy dom z siostrą Rozalią w Niedźwiedziej Górze, w tym domku byli jeszcze uciekinierzy z pow. Hrubieszów, którzy również byli prześladowani przez Ukraińców. Ci ludzie pochodzili z miejscowości Stara Wieś okolice Sahryń, którą zamieszkiwali Ukraińcy.
9 maja 1945 roku wojna się skończyła cieszyli się wszyscy, prócz mnie, mój mąż i Ojciec Zygmusia nie powrócił i brak jakiejkolwiek wieści o Ludwiku.


Wspomnienia Zoffi Sobantka (z domu Reszetyło)

Mord na Żydach i Polakach w kresowych okolicach Bereznego i na Wołyniu był jedną z typowych rzezi dokonanych w latach 1943-45 przez ukraińskich nacjonalistów na ludności polskiej zamieszkującej Kresy.

We wszystkich napadach na poszczególne wioski liczba ofiar najczęściej szła w setki, tysiące czasami w dziesiątki, a już pojedynczych i najczęściej zapomnianych pomordowanych przez nacjonalistów polskich mogił na tych ziemiach nikt nie zliczy.

Bardzo ostrożne szacunki wskazują, że na Wołyniu i Podolu Ukraińcy wymordowali nie mniej niż 100 tys. Polaków.
***
Mieszkałam na Kresach w Zamostyszcach nieopodal Bereznego, tam się urodziłam. Oprócz rodziców w naszej rodzinie było czworo dzieci: Zofia (6 lat), Jan (5 lat, Zbigniew 2 latka, Jadwiga 1 rok, kiedy rozpoczęły się mordy przygotowane przez naszych sąsiadów i kolegów ukraińskich.

To nasi ukraińscy sąsiedzi nas prześladowali, którzy wcześniej się z Polakami przyjaźnili. Niewiele opowiem, ale pamiętam, że mój stryj gdzieś poszedł do lasu i tam go napadli,

Wiem, że stryj podobno bronił się, a potem prosił o życie. Ale nic to jemu nie dało. Zamordowali mojego stryjka Jana Reszetyło w 1943r. i miał wtedy (22 lata) i wtedy przeprowadziliśmy się natychmiast do Bereznego.

Z opowiadań wiem, ze stryjka zasztyletowali bagnetami i prawdopodobnie miał 7 ran kłutych w piersi. Pamiętam tylko z dzieciństwa, że stryjek nosił mnie na rękach. Już na jego pogrzebie mój ojciec Władysław (25 lat) przeczuwał, że i on zginie.

Ukraińcy w Zamostyszczach mieli nas pewnej nocy zabić, pamiętam, że ojciec z mamą ukryli się w ostatniej chwili. Wtedy w nocy weszli do domu Ukraińcy i pamiętam, że nie ruszaliśmy się w łóżkach i udawaliśmy, że śpimy tak się baliśmy. Jeden z tych Ukraińców odkrył kołdrę i już mieli nas zabić.

Ale ten drugi zlitował się nad nami i kiedy zobaczył naszą niby śpiącą czwórkę powiedział pozostałym: „na następną noc przyjdziemy i ich pozabijamy” i wtedy pozostali posłuchali go i wszyscy Ukraińcy wyszli.

Jakbyśmy zostali w Zamostyszczach na druga noc to zabiliby nas wszystkich. Dlatego uciekliśmy do Bereznego, gdzie mieszkaliśmy z Hermaszewskimi.

Dużo nas tutaj przyjechało do Wołowa po wojnie. Tato wiem, że został zabity na drodze z Bereznego do Zamostyszcza (jechał samochodem) i ktoś rzucił granat, dlatego tato spalił się żywcem w samochodzie.

Pochowali ich razem z innymi pasażerami tego auta za dwa tygodnie. Z opowiadań wiem, że jechał do Zamostyszcza po żywność, żeby było dla dzieci, a tam cały nasz dobytek został.

W tym samochodzie było jeszcze kilku Polaków. Rozpoznaliśmy zabitego tatę go po palcu, ponieważ miał zabandażowany i zawinięty palec. Ciała zabitych kilku mężczyzn z tego auta, były bardzo zwęglone i spalone. Pamiętam, że do kościółka w Bereznem niedaleko się szło z naszego nowego domu.

Moja mama miała na imię Hermina z domu Szczygieł, i jej rodzina pochodziła z Przeworska Siennego. Z mamy rodziny wyjechali na Wołyń tuż przed pierwsza wojną światową, tam się kupiło ziemię i mama miała wtedy roczek w 1914r., kiedy dziadek tam się zdecydował osiedlić. Wszystkich zabili nacjonaliści w czasie drugiej wojny na Wołyniu.

Wiem, że mama miała 3 siostry: Stefania, Bronisława, Wanda i ich pozabijali na Wołyniu. To były młode dziewczyny. To były jeszcze dziewczyny kiedy ich pozabijali tam. Wiem, że niedaleko Zamostyszcz mieszkali.

Tutaj do Wołowa przyjechaliśmy w 1945r. pamiętam, że wtedy moja siostra Jadwiga miała 2 latka. Później przyjechaliśmy tutaj razem z dziadkami i były wolne mieszkania to się je zajmowało na wojska Polskiego.

Tam gdzie szpital gruźliczy był kiedyś. W tym szpitalu mieszkaliśmy na „dzień dobry”. Następnie dziadek mieszkał na ul. Niepodległości, tam dostali przydział a my na ul. Chopina.

Kiedyś o Polsce za Bugiem i o martyrologii ludności kresowej nie wolno było głośno mówić. Po 1989 r. jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać stowarzyszenia kresowiaków, a w ślad za nimi ukazywać się monografie dokumentujące życie na Kresach i ukraińskie zbrodnie.

Za sprawą świadków, którzy najczęściej własnym sumptem wydają swoje wspomnienia, Kresy powoli przestają być białą plamą na mapie naszej narodowej martyrologii.

http://www.kresowianie.info/artykuly,n277,o_zamostyszcach__…


Wspomnienia Józefy Felińskiej Marciniak

27 maja 1943 r. polała się niewinna krew polska w następnym masowym mordzie Niemilii k. Bystrzyc (gmina Ludwipol, powiat Kostopol- red). Wieś oddalona od stacjonujących w Bystrzycach Niemców tylko 3 km. Niemcy byli uzbrojeni, mieli też łączność telefoniczną z jednostką wojskową w Bereznem. Nie reagowali na straszliwy krzyk żywcem palonych i mordowanych w mongolski sposób .I my też, Polacy w okolicznych wsiach, jak zahipnotyzowani, słuchaliśmy krzyków mordowanych ludzi i palonego bydła. Potworna noc i straszliwy ranek! Wszyscy z Niemcami szli na wizję do Niemilii…Okazało się, że banderowcy nocą otoczyli wieś Niemili, następnie wszystkich spędzili do dużej stodoły i żywcem palili. Palili też bydło. Ktokolwiek uciekał był mordowany siekierą. piką, nożem… Niedobitkowie konali w strasznych męczarniach, wołali o pomoc, ratunek, o pomstę do nieba… Straszliwy widok nie do opisania. Niemcy filmowali, fotografowali. Chłopcy z Janówki, którzy tu przybiegli rano, podnosili pociętych, obnażonych do pozycji stojącej a Niemcy fotografowali. Podobno wykorzystywali te zdjęcia do swojej propagandy, że to skutki sowieckiej partyzantki. Jęki, krzyki, błagania rannych nagliły o pośpieszną pomoc, której nie można było zorganizować. Do przewozu były tylko wozy bez drabin wyłożone deskami… Na drodze leżała matka kurczowo trzymająca dwoje małych dzieci oburącz przytulonych, przyciśniętych do siebie. Na obnażonej piersi miała nakłuty krzyż. Małe dzieci również na swoich małych piersiach, miały nakłuty krzyż. Stach Bronowicki opowiada dalej: . Zebrano siedem wozów ciężko rannych, których bez pomocy lekarza na deskach drabiniastych wozów Niemcy niby pomagając, odtransportowali do szpitala w Bereznem. Kto z nich przeżył ?… Pozostało jednak wielu świadków. Wykopano duże doły na grób mieszkańców Niemilii, które stały się cmentarzem wsi. Postawili krzyż na tym cmentarzu..” Relacjonował po latach Franciszek Żygadło. Zamordowano 116 osób, które zostały pochowane w zbiorowej mogile na terenie spalonej wsi. 48 osób było rannych. Pośród ofiar oprócz mieszkańców Niemilii znalazło się 6 osób z Jakubówki Małej, które uciekły ze swojej miejscowości po pierwszym napadzie 3 maja 1943 r. Listę ofiar zamordowanych przez Ukraińców podczas napadu na Niemilię ,ustalił Bolesław Żygadło były mieszkaniec Niemilii, w konsultacji z ojcem, matką i 10 byłymi mieszkańcami tej miejscowości, można ją znaleźć w czasopiśmie ,,Na Rubieży” nr 47/2000.[2]

Wspomnienia Bolesława Sawy z Kolonii Ludmiłpol w pow. Włodzimierz Wołyński

Nazywam się Bolesław Sawa. Mam 85 lat i mieszkam w miejscowości Buśno gm. Białopole pow. Chełm. Urodziłem się 27 maja 1927 r. w miejscowości Ludmiłpol, gmina Werba, pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Rodzice moi to Józef i Zofia Sawa z domu Solak. Ojciec zmarł, gdy miałem zaledwie osiem lat. Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Swojczowie. Ze strony ojca nie pamiętam żadnej rodziny. Mama miała dwóch rodzonych braci: Jacka i Józefa. Jacek Solak mieszkał w Uściługu, jego żona miała na imię Agata, ale nie wiem jakie było jej nazwisko rodowe. Pamiętam natomiast ich dwie córki: Marię i Zofię. Drugi brat mamy Józef Solak mieszkał na Korczunku, albo na Fundumie. Nie znam nazwiska rodowego mojej drugiej wujenki, żony Józefa Solaka, ale pamiętam że mieli dwoje dzieci: córkę Helenę i syna Stanisława.

Nie pamiętam też, abyśmy kiedyś jeździli w odwiedziny do moich wujków. Pamiętam jedynie, że do nas do Ludmiłpola, przyjeżdżali obaj wujkowie, ale częściej bywał wujek Józef. Przyjeżdżał saniami zimową porą, zostawał na noc, a drugiego dnia jechał do domu. Była to dość duża odległość, bo przejeżdżał przez Włodzimierz i Uściług. Latem tych odwiedzin nie było, bo było daleko i każdy miał dużo roboty w domu. Po wojnie też nie odwiedzaliśmy się. Jak dowiedziałem się, gdzie oni mieszkają, miałem już swoją rodzinę i dużo roboty w polu. Nie było czasu na wyjazdy. Byłem tylko z najstarszą córką Krystyną na pogrzebie wujka Jacka. Była to jesień 1968 r., albo wiosna 1969 r.. Obaj bracia mamy szczęśliwie przeżyli wojnę, a po jej zakończeniu osiedlili się w miejscowości Łuszków pow. Hrubieszów. Obaj już nie żyją, spoczywają na cmentarzu parafialnym w Horodle.

Było nas czworo rodzeństwa. Najstarszy brat Stanisław, był już żonaty i miał swoją rodzinę. Żona jego Maria pochodziła z polskiej wsi Oseredek z domu Ziobrowska, bądź Zebrowska. Mieli oni troje, albo czworo dzieci. Starsi chłopcy mieli na imię: Heronisław albo Hieronim i Czesław. Tego młodszego dziecka, albo dwojga imion nie pamiętam. Siostra Helena również była mężatką. Jej mężem był Marian Mikuś, który pochodził też z kol. Ludmiłpol. Jego ojciec był kowalem w naszej kolonii. Mąż mojej siostry, a mój szwagier został wzięty do wojska do rezerwy, nie pamiętam dokładnie w jakim to było okresie, czy to było przed wybuchem wojny, czy zaraz po jej wybuchu. Nie wiem, co z nim się stało, ślad po nim zaginął. Mieli oni malutką córeczkę, która zmarła przed wybuchem wojny. Została również pochowana na cmentarzu w Swojczowie. Brat Wacław był starszy ode mnie o 3 lata. Ja byłem najmłodszy z rodzeństwa. Moja matka chrzestna miała na nazwisko Liśkiewicz, imienia nie pamiętam, a ojcem chrzestnym był Franciszek Majcherski.

WOŁYŃSKA MOZAIKA NARODÓW I KULTUR

Nasza miejscowość to była kolonia, na której przed wojną mieszkali Polacy i Niemcy, ale przed jej wybuchem Niemcy wyjechali, a na ich miejsce nasiedlono Ukraińców. Rodzice moi mieli duże, jak na owe czasy 24 – hektarowe gospodarstwo. Z tego 6 ha ojciec zapisał najstarszemu bratu Staszkowi, który mieszkał po drugiej stronie drogi. Tam pobudował  mieszkanie. Siostra Helena mieszkała razem z nami w rodzinnym domu. Z tego co pamiętam, po śmierci ojca, w gospodarstwie pomagali nam mieszkańcy naszej miejscowości, w tym: Zygmunt Szyrma, który był szwagrem dla Władysława Zielińskiego, Juliusz Pic i Franciszek Giemza. Na pozostałych 18 ha było co robić, ale mieliśmy cztery konie, więc dawaliśmy radę.

Naszym najbliższym sąsiadem z okresu przedwojennego był Niemiec Miller. Był to dobry człowiek. Zresztą jak mieszkali Niemcy, to można było zostawić na polu pług, brony, czy niewysiane zboże i nigdy nic nie zginęło. Można było zostawić otwarte drzwi do mieszkania. Niemiec przyszedł, zobaczył, że nikogo nie ma w domu, wychodził na podwórko i wołał. Miller, jak wysiedlali Niemców, a było to zimową porą,  przyszedł do nas do domu i pożegnał się z nami. Zupełnie inaczej było jak przyszli Ukraińcy. Nie wiem skąd ich nasiedlono. Z pola trzeba było wieczorem wszystko zabierać, a i w obejściu, jak na widoku zostały, jakieś narzędzia np. siekiera, widły, czy łopata, to ginęły.

Jak wcześniej wspominałem, w domu zawsze było dużo roboty, tak że ja nie bywałem w okolicznych miejscowościach. Taką sąsiednią wioską dla przykładu, była Poczekajka na której mieszkali, zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Nasze pola łaczyły się także z działkami, należącymi do mieszkańców Kohylna, do którego drogą było około 3 km, dużej wsi ukraińskiej, polskich gospodarzy, było tam b. mało. W okolicy był także las i tartak, do tego lasu b. lubiłem chodzić na jagody.

Bywałem w kościele w Swojczowie do którego, było ok. 8 km drogi. Ale jako młody chłopak nie bardzo zwracałem wtedy uwagę na wystrój kościoła, ani na jego otoczenie. To i teraz trudno spamiętać, już nawet proboszcza księdza Franciszka Jaworskiego. Nie pamiętam też, żadnych znajomych ze Swojczowa. Pamiętam jednak że w ołtarzu głównym, był obraz Matki Bożej Siewnej, który otoczony był specjalną troską i modlitwą wiernych. A gdy w końcu sierpnia 1943 r. banderowcy wysadzili i spalili naszą świątynię do cna, obraz nasz dzięki łasce Bożej Opatrzności, ocalał i dziś znajduje się w Otwocku pod Warszawą. Pamiętam także, jak podczas nabożeństw, gromko śpiewał nasz parafialny chór. W kościele bywaliśmy z okazji większych uroczystości. Jeździliśmy wtedy furmanką, a w zimie, jak był śnieg saniami. Naturalnie ateizm na Ziemi Wołyńskiej, był zupełnie nieznany, ludzie głęboko żyli wiarą swoich przodków i ciężką pracą, po temu wieś wołyńska, bogata była w piękne tradycje religijne i patriotyczne.

Pamiętam niektóre zwyczaje świąteczne, które panowały w moim domu. Specjalnie uroczyście przeżywano Boże Narodzenie, pewnie po temu, że to święta o klimacie wybitnie rodzinnym. Była żywa choinka z lasu i były ozdoby choinkowe, które my dzieci robiliśmy, nawet ze słomy, takie łańcuszki. Do chaty zaś przynoszono i stawiano w kącie króla. Na wigilię obowiązkowo była kutia, to taka potrawa przyrządzana z ziaren pszenicy i maku. Najpierw pszenicę trzeba było utłuc w takim drewnianym stępie. W czasie posiłku gospodarz domu nabierał łyżką, tej kutii i rzucał w sufit. Ilość przyczepionych do sufitu ziaren symbolizowała, późniejszy zbiór w czasie żniw, tzn ilość kop zboża. Po domach chodzili i kolędowali kolędnicy, do nas też zachodzili, ale ja jakoś nigdy się nie wybrałem kolędować. Natomiast na Wielkanoc, gospodarze ze mszy rezurekcyjnej wracali do domu na wyścigi, kto szybciej wrócił, miał szybciej zebrać zboże z pól. Kurom w ten dzień dawano jeść w powróśle, sypano im zboże w obrębie tego splecionego ze słomy powrósła. Miało to zapewnić trzymanie się kur domu, nie chodzenie do sąsiednich zagród.

Z innych dorocznych uroczystości religijnych, chciałbym jeszcze wspomnieć Zielone Światki, kiedy nasze wołyńskie chaty, stroiło się zielonymi gałązkami, a zawsze miało to swój b. specyficzny i niepowtarzalny klimat. Warto powiedzieć także słowo o naszych wołyńskich majówkach. Nabożeństwa majowe podczas których uroczyście śpiewano litanię ku czci Najświętszej Maryi Panny, organizowane były w Ludmiłpolu na placu szkolnym. Ludzie stawiali prowizoryczny ołtarzyk, na nim obrazek i kwiaty, a potem wspólnie śpiewali litanię, ku czci Matki Najświętszej. Podobnież czyniono w czerwcu, gdy śpiewano nabożeństwo czerwcowe, ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ludzie na te spotkania przychodzili w różnej liczbie, bywałem tam niekiedy i ja.

Pamiętam, że koło naszego domu, do kościoła na odpust Matki Bożej Siewnej, który odbywał się 08 września w Swojczowie i był bardzo uroczysty, przechodzili ludzie z innych miejscowości, m.in. z Barbarówki. Często odpoczywali na naszym podwórku. Mama wtedy wynosiła im życzliwie, coś do jedzenia i picia. Pamiętam, że jedną z takich pielgrzymujących, starszych ode mnie dziewcząt, była Kazimiera Zielent lub Zelent z kolonii Barbarówka. Z czasów kiedy mieszkałem w Ludmiłpolu, zapamiętałem także, że przez naszą kolonię raz, nieraz dwa razy w miesiącu przejeżdżali ułani, albo szła piechota – polscy żołnierze z jednostki z Włodzimierza Wołyńskiego. Był to piękny widok, bo oni zawsze przejeżdżali, albo przechodzili ze śpiewem. Raz szli, innym razem jechali od strony Kohylna w stronę Gnojna. Ludzie wtedy wychodzili do drogi i patrzyli, a często też rozmawiali z żołnierzami.

W naszej kolonii była szkoła, do której chodziły dzieci zarówno z kolonii Ludmiłpol, z Poczekajki i z Oseredka. To był drewniany budynek, który stał mniej więcej na środku Ludmiłpola. Ze mną do klasy chodziła córka Władysława Zielińskiego, Janina. Ze starszych klas pamiętam Julka Pica, Franka Giemzę oraz z Poczekajki: Dębickiego, imienia nie pamiętam. Z czasów kiedy chodziłem do szkoły, to kolegów miałem jedynie w szkole. Po szkole nigdzie za bardzo nie chodziłem. Gospodarka była duża i zawsze było dużo roboty. W szkole uczyła nas nauczycielka, ale dziś już nie pamiętam jej nazwiska. Nie pamiętam też, abyśmy mieli organizowane jakieś wycieczki, albo inne rozrywki. Pamiętam natomiast b. dobrze, że mój chrzestny Franciszek Majcherski, często zabierał mnie w niedzielę, przed szkołę na tzw. zajęcia przysposobienia wojskowego. Na te zajęcia, organizowane przez Majcherskiego, przychodzili chłopcy w różnym wieku. Starszych nazywano „strzelcami” młodszych „orlętami”. Majcherski uczył tych chłopaków maszerować, śpiewać wojskowe piosenki, a starszych także uczył, obchodzenia się z bronią. Do wybuchu wojny, zdążyłem ukończyć 4 klasy szkoły podstawowej. Po wybuchu wojny, nie chodziłem już do szkoły, ale pomagałem w gospodarstwie.

BANDERY DOSTALI BROŃ I SIĘ ZACZĘŁO

Nie pamiętam, aby przed wojną były jakieś nieporozumienia wśród mieszkańców naszej kolonii. Na Wołyniu w tamtym czasie wszyscy żyli zgodnie, zakładali wspólne, mieszane rodziny, obok siebie z powodzeniem gospodarzyli: Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, a nawet Czesi i Białorusini się trafiali. Dopiero jak przyszli Niemcy i Ukraińcy dostali od nich broń, to wszystko się gwałtownie zmieniło, także i w naszej okolicy. Słyszałem jak starsi mówili, że robi się niespokojnie. Widziałem nieraz, jak brat Wacek rozmawiał ze starszymi chłopakami, którzy u nas pracowali, a byli to Julek Pic, Franek Giemza, ale nie wiem o czym rozmawiali. Był też Zygmunt Szyrma, który był już żonaty. Ja nie byłem takim bezpośrednim świadkiem rozmów o tym, co się działo w okolicy. Teraz myślę, że może mnie wtedy oszczędzali. Nie mówili o mordach, ale słyszałem jak mówili, że Ukraińcy zabrali z naszej kolonii kilku mężczyzn i wywieźli do Świnarzyńskiego lasu. Teraz nie pamiętam już, kogo wtedy wywieźli.

Niektórzy zaczęli wyjeżdżać. Ludzie zaczęli nocować poza domami. Chowali się po stodołach, oborach, kopali schrony. Pamiętam, że mój najstarszy brat Stanisław też mówił o ucieczce, ale mama zawsze powtarzała, że nikomu nic nie zrobiła, nikomu nic nie jest winna, więc dlaczego ma uciekać? Nie wiem, czy pod wpływem słów mamy, czy była też inna przyczyna, brat został. Wiem, że razem z sąsiadem, nazwiska nie pamiętam, wykopali w stodole sąsiada schron. Nie wiem czy w czasie napadu byli w tym schronie i do dziś nie wiem, co z nimi się stało. Najprawdopodobniej wszyscy zginęli, bo nikogo z rodziny nigdy więcej nie spotkałem. Trzeba raz jeszcze podkreślić z mocą, że sytuacja na Wołyniu i w samym Ludmiłpolu, zaostrzyła się gwałtownie po tym, jak Niemcy dostarczyli Ukraińcom broń. Banderowcy natychmiast poczuli się ważni i zaczęły się pierwsze napady na polskie rodziny.Groźna sytuacja była również uwarunkowana totalnym brakiem broni, po polskiej stronie, no bo i czym mieli się Polacy bronić, skoro pod ręką nie było nawet granata, pistoletu, o karabinie nie wspomnieć.

Nie pamiętam pierwszej śmiertelnej ofiary rzezi ukraińskiej. W mojej pamięci utkwił obraz tej strasznej nocy, kiedy zginęli moi najbliżsi, ale i wtedy nie rozpoznałem żadnego z morderców. Ukrainiec Stolaruk był tym, który mówił na targu we Włodzimierzu Wołyńskim, że ja przeżyłem, ale czy brał on udział w napadzie tego nie wiem. Nie pamiętam też, aby przed napadem na nasz dom, wcześniej Ukraińcy nas nachodzili, ale musiało coś być, bo pamiętam noclegi poza domem. W domu spały mama i siostra, a my z bratem Wackiem spaliśmy, albo w stodole, albo na „wyżkach” w oborze. Jeżeli chodzi o rodzinę Władysława Zielińskiego, to oprócz najstarszej córki Władysławy, która zginęła podczas napadu na Ludmilpol razem ze swoimi dziadkami, których imion ja niestety nie znam, było jeszcze kilkoro dzieci: Janina, która chodziła ze mną do szkoły, Fredek, Halina, Jadwiga, Danuta, Kazimierz, Stanisław i Marian. Część z nic urodziła się, już po tej stronie rzeki Bug.

NA LUDMIŁPOL UKRAIŃCY PRZYSZLI NOCĄ

Napad na naszą kolonię miał miejsce latem, w czasie żniw. Nie pamiętam, który to był rok. Ukraińcy przyszli nocą. Ja z bratem Wackiem spaliśmy na tzw. „wyżkach” nad oborą. Spaliśmy na koniczynie. Brat położył się na brzegu, a mnie kazał położyć się od strony dachu. W domu spała mama i siostra Hela. Ze snu obudziły mnie głosy. Usłyszałem jak Ukraińcy, którzy weszli do nas po drabinie, nakazują bratu schodzić na dół, oraz pytają o mnie. Mnie nie widzieli, ponieważ w czasie snu stoczyłem się pod strzechę dachu. Gdy usłyszałem głosy, leżałem cicho i nie ruszałem się. Brat nic im nie odpowiedział, chciał tylko wziąć czapkę, wtedy jeden z Ukraińców powiedział mu, że nie będzie mu już potrzebna. Jeden z nich powiedział też do pozostałych, że ja już nie żyję. Nie wiem dlaczego to zrobił. Wiem tylko, że wiedział, że ja zostałem przy życiu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem po niedługim czasie, gdy byłem na targu we Włodzimierzu Wołyńskim. Byłem wtedy z Władysławem Zielińskim. W tym czasie kiedy kręciłem się po targu, do Zielińskiego podszedł znajomy Ukrainiec z Ludmilpola o nazwisku Stolaruk i zaczęli rozmawiać. W czasie tej rozmowy powiedział on do Zielińskiego, że ja przeżyłem rzeź. Władysław Zieliński odpowiedział mu, że wie o tym i że ja jestem tutaj na targu i że zaraz przyjdę, wtedy on szybko odszedł.

Ilu było Ukraińców, nie wiem. Gdy tylko zeszli z wyżek na dół do obory, posłyszałem charczenie podobne do zarzynanego zwierzęcia. Podejrzewam, że to właśnie tak charczał mój brat Wacek, którego oni zabili zaraz w oborze. Zaraz też usłyszałem krzyk na podwórku. Ostrożnie zrobiłem małą dziurkę w strzesze i patrzyłem, co tam się dzieje. Zobaczyłem mamę i siostrę, których Ukraińcy wyprowadzili z domu. One pewnie też już wiedziały, co ich czeka z rąk tych „nocnych gości”, dlatego krzyczały, a może w ten sposób chciały ostrzec nas, nie wiem. Zobaczyłem, że Ukraińcy wrzucają je do studni, która była na podwórku. Nie wiem, czy przed wrzuceniem zostały one zabite, czy też wrzucili je tam żywe. Po tym mordzie, ja nie schodziłem z tych wyżek, bałem się, czy tam gdzieś jeszcze nie ma Ukraińców. Przesiedziałem w tej koniczynie na tych wyżkach do rana.

Rano, gdy wszędzie było cicho, zeskoczyłem na oborę, bo drabiny już nie było. Obok miejsca, gdzie stała drabina, zobaczyłem na słomie krew. Brata już tam nie było, ale ja jestem przekonany, że to była Jego krew. Nie wiem, co zrobili z bratem. Podejrzewam, że mogli go także wrzucić do studni. W oborze nie było już też, ani koni, ani krów. Wyszedłem chyłkiem z obory i schowałem się za stodołą w zbożu, które było już skoszone i złożone w półkopki. W półkopku zboża przesiedziałem gdzieś do południa. Obserwowałem, co dzieje się wkoło. Widziałem, że Ukraińcy zajmowali się swoimi sprawami. Ostrożnie wyszedłem z tego półkopka i chyłkiem, polami przy miedzach, zacząłem uciekać z tego miejsca. Gdy widziałem Ukraińców pasących krowy, albo jadącego kogoś na rowerze, wtedy czołgałem się, żeby nikt mnie nie zobaczył. W niektórych miejscach rosła reczka, tam można było iść chyłkiem. Kierowałem się na komin cegielni. Wiedziałem, że gdzieś tam jest polska placówka. Szczęśliwie tam doszedłem przed wieczorem.

Trafiłem na oddział, w którym był Franciszek Majcherski i Władysław Zieliński, mieszkańcy naszej miejscowości. Zapytali mnie, co ja tu robię, wtedy im opowiedziałem o napadzie i wymordowaniu rodziny. Dali mi jeść i kazali zostać. Powiedzieli też, że w najbliższy wieczór tam pojedziemy. Tak też się stało. Jeszcze tego samego wieczora pojechaliśmy furmanką na kolonię Ludmiłpol. Wjechaliśmy polami na nasze podwórko od strony Oseredka i zatrzymaliśmy się w pobliżu stodoły. Wszyscy zeszliśmy z furmanki i zaczęliśmy iść w stronę domu. Zobaczyłem wtedy zasłonięte okna w moim rodzinnym domu, a przed domem człowieka, jak się okazało ukraińskiego wartownika. Zatrzymał nas i zapytał o hasło, wtedy jeden z Polaków podał hasło „Klucz”. Ukrainiec jeszcze o coś pytał, ale Polak rozmawiający z nim cały czas po ukraińsku, powiedział do niego: „Ty nas nie strzymuj, tylko pokaż drogę jak dojechać do…., (tu padła nazwa ukraińskiej wioski, której niestety nie pamiętam), bo my jedziem na zybranie na tych proklatych Lachiw, a już późno, my tam już powinni być”. Ukrainiec poszedł z nim na drogę. Odeszli kawałek, wtedy ten Ukrainiec został zastrzelony. Polak szybko wrócił i wszyscy skoczyli pod okna i drzwi. Drzwi podparli kołkiem i wtedy ktoś do mnie powiedział, że będą rzucać do środka granaty, bo tam jest zebranie Ukraińców. Rzeczywiście słychać było, jak rozmawiali ze sobą. Wrzucili te granaty, krew wypłynęła przez próg na zewnątrz domu. Potem wszyscy wsiedli na furmankę i pojechali kawałek drogą w stronę Gnojna. Nikogo wtedy nie widziałem na drodze, było cicho.

Nie wiem skąd Polacy wiedzieli o tym ukraińskim zebraniu i skąd znali hasło. Nikogo o to nie pytałem. Nie wiem, czy ta akcja to było pomszczenie śmierci mieszkańców naszej kolonii, czy też zapobieżenie wymordowania Polaków z innej miejscowości, a może jedno i drugie. Po tych wydarzeniach, nigdy więcej nie byłem w mojej rodzinnej miejscowości. Słyszałem też później od ludzi, że w tę noc wymordowano na naszej kolonii 140 osób. Wśród nich byli też rodzice Władysława Zielińskiego oraz jego najstarsza córka Władzia, która przyszła w odwiedziny do dziadków i została, u nich na noc. Zieliński z żoną i dziećmi wyprowadził się z Ludmiłpola jeszcze przed napadem. Mieszkał na Cegielni pod Włodzimierzem.

BO SZCZE NIE BYŁO ROZKAZA WAS BIĆ

Takie nieludzkie rzezie, które dziś określamy mianem ludobójstwa, banderowcy urządzali Polakom niemal na całym Wołyniu, a nawet i znacznie dalej: na Podolu, Pokuciu, Polesiu, Lubelszczyźnie i nawet w Bieszczadach. Nie inaczej było i w rodzinnych stronach mojej żony Stanisławy z domu Ptak, która również pochodziła z Wołynia, gdzieś z okolic Uściługa. Po wojnie, gdy podczas rodzinnych spotkań z rozżewnieniem wspominaliśmy przedwojenną sielankę, a potem to wszystko, co przyszło, to morze krwi i łez, mówiło o tamtych dniach i wydarzeniach. Zarówno żona, jak i jej krewni często opowiadali, że w ich stronach banderowcy, także często napadali na polskie rodziny, a celem zawsze było kompletne wymordowanie domowników, rabunek mienia, a potem spopielenie reszty, by nawet ślad nie pozostał, po polskich osiedlach. Nie wszyscy ulegli jednak, tej nieludzkiej ideologii, tej demonicznej nienawiści. Rodzina żony Stanisławy zdołała uciec przed rzezią, dzięki ostrzeżeniu, jakie otrzymała od znajomej Ukrainki o imieniu Luba. Znała ona b. dobrze polską rodzinę Józefa Ptak i często zachodziła do ich domu z wizytą, ponieważ była koleżanką ze szkoły Stanisławy Ptak, która była jego córką. Gdy w okolicy zaczęło się robić niespokojnie, a nawet źle, przychodziła i mówiła otwarcie do matki Staszki: „O już wam koniec dziś, koniec Polaki, już was więcej nie będzie.”. Zapytana następnego dnia, czemu jej czarne wieści się nie ziszczają i na razie nikt się ich nie czepia, powiedziała krótko i wprost: „Bo szcze nie było rozkaza!”. Jednak gdy rozkaz przyszedł i rzeź miała się zacząć, przyszła wcześniej i uprzedziła naszych, tak że zdołali uciec i tak oto wyratowali się od pewnej i strasznej śmierci.

Z CHŁOPAKAMI Z CEGIELNI JEŹDZILIŚMY NA AKCJE

W oddziale partyzanckim byłem przez jakiś czas, może miesiąc albo dwa, dokładnie nie pamiętam. Placówka polska składała się z kilkunastu mężczyzn. Nie znałem ich, oprócz tych dwóch mieszkańców naszej miejscowości. To oni mnie przygarnęli, bo nie miałem gdzie się podziać, zostałem sam.  W dzień jak nie mieli zaplanowanego jakiegoś wyjazdu, to na placówce zostawał jeden człowiek, reszta rozjeżdżała się do domów, ale na noc zjeżdżali się wszyscy. Z placówki wyjeżdżali w teren różnie, czasami w dzień, a czasami w nocy. Mnie zabierali wtedy ze sobą.

Pamiętam taką jedną wyprawę oddziału. Nie wiem gdzie jechali, bo mi o tym nie mówili. Jechaliśmy furmanką, było nas pięć, albo sześć osób i była z nami sanitariuszka. Dojechaliśmy tylko do Werby od strony Gnojna. Byliśmy koło takich dużych zabudowań, może dworskich, był też tam taki duży sad. Wtedy nadleciały samoloty nazywane „kukuruźnikami”. Wszyscy zeskoczyli z wozu i skryli się w tym sadzie, gdzie pokładliśmy się na ziemi, a furman podjechał pod taki duży budynek, zostawił tam konie i też uciekł do tego sadu. Z tych samolotów obrzucili nas granatami. Dostałem wtedy w nogi, poczułem ból, gorąco i zobaczyłem przed oczami, jakby stado kolorowych komarów. Jak już samoloty odleciały i wszyscy zaczęli podnosić się z ziemi, ja nie mogłem wstać. Wtedy Władysław Zieliński wziął mnie na plecy i zaniósł na furmankę, tam sanitariuszka oczyściła mi rany i założyła opatrunki. Pamiętam, że oprócz mnie ranny w głowę został partyzant, który miał na imię Jacek. Nie pojechaliśmy już wtedy dalej, tylko zawróciliśmy na Cegielnię. Kilka dni nie chodziłem, sanitariuszka zmieniała mi opatrunki i jak tylko poczułem się lepiej, zacząłem wstawać. Rany zagoiły się, ale blizny na łydkach zostały.

Pamiętam też ostatnią wyprawę z grupą partyzantów. Jechaliśmy furmanką w nocy, gdzieś w okolice Werby. W pewnym momencie zaczęto do nas strzelać z krzaków, zawróciliśmy w stronę Cegielni na placówkę. Na placówkę nie dojechaliśmy, bo Ukraińcy nas otaczali. Byliśmy już prawie pod Włodzimierzem i zaczęliśmy uciekać, każdy na swoją rękę. Wpadłem na szosę i tą szosą uciekałem przed siebie. Jak się rozwidniło, zobaczyłem tablicę przy szosie i zorientowałem się, że jestem w Uściługu. W Uściługu znalazłem swojego wujka Jacka Solaka, brata mojej mamy. Zatrzymałem się u niego może 3-4 dni. Wujek pracował. Wychodził rano i wracał wieczorem.

U STAWICKICH NA MOCZYSKACH

Po tych kilku dniach wybrałem się do Włodzimierza Wołyńskiego, szukać jakiejś pracy i spotkałem przypadkiem na drodze swojego kuzyna Kazika Stawickiego. Zatrzymał mnie i zapytał, co ja tu robię. Opowiedziałem mu o wymordowaniu rodziny, wtedy on zaprowadził mnie do swojego domu na Moczyskach, gdzie była jego matka i ojciec. W domu jeszcze raz opowiedziałem, co się stało w Ludmiłpolu i że ja zamierzam teraz szukać jakiejś roboty. Wtedy wujek Antoni Stawicki powiedział do mnie: „Nigdzie nie pójdziesz, co my będziemy jedli, to i ty będziesz jadł, Twoja matka dawno już wypłaciła”. Nie wiem dokładnie, co to znaczyło. Wiem tylko, że wcześniej kuzynostwo przyjeżdżali do nas do Ludmiłpola.

Pamiętam, że już po śmierci ojca, w okresie tzw. głodnych miesięcy – przednówku, moja mama dawała im zboże. Myślę, że im wtedy pomagała. Od tej pory dom cioci Rozalii i wujka Antoniego Stawickich, stał się moim drugim domem. Przyjęli mnie do siebie, chociaż wujek był chory i nie chodził. W domu wujostwa było dwóch synów. Najstarszy Kazimierz, młodszy Ignacy i najmłodsza córka Helena. Ignacy w tym czasie służył w Jednostce Żandarmerii Wojskowej w Maciejowie, która później weszła w skład 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. Kazik był niby w domu, ale jak się później okazało należał do partyzantki. Z czasem i mnie do niej wciągnął.

U Stawickich na Moczyskach przebywałem, już prawie do końca 1944 r.. Tam też były różne sytuacje, gdzie trzeba było uciekać z domu. Jak działo się coś podejrzanego, braliśmy wtedy chorego wujka na wóz i jechaliśmy, albo do lasu, albo na inną wioskę. Było też tak, że zawracaliśmy, bo okazało się, że do naszej miejscowości zbliżają się nie Ukraińcy, a inni Polacy, którzy tak samo jak i my wyjeżdżali na zwiady.

W tym czasie, jak mieszkałem na Moczyskach, jeździłem z moim kuzynem Kazikiem i innymi mieszkańcami wioski na tzw. zwiady po okolicy. Jako najmłodszego, brali mnie za furmana, a sami byli jako obsługa do dwóch erkaemów, które mieli ze sobą na furmance. Broń miała służyć do obrony w razie zagrożenia. Mnie też dali krótką „siódemkę” na wypadek tego, gdybym został sam i musiał się bronić. Na szczęście nigdy, tej broni nie użyłem.

Pamiętam taki jeden wyjazd. Pojechaliśmy w dzień na ukraińską wioskę Chrypalicze, a stamtąd na polską Kolendów. Wszędzie było cicho i spokojnie. Minęliśmy Kolendów i wjechaliśmy na szosę Uściług – Włodzimierz, wtedy usłyszeliśmy strzały, ale niczego nie widzieliśmy. Przejechaliśmy przez szosę i pojechaliśmy na Moczyska. Później słyszałem od ludzi, że wtedy zostali pomordowani przez Ukraińców Gidulskie. To była polska rodzina z Kolendowa. Przejechaliśmy I Moczyska i wjechaliśmy do II Moczysk i w pewnym momencie zobaczyliśmy kilkunastu mężczyzn na podwórku u Ludwika Miczałowskiego, a przy płocie uwiązanych 12 koni. Jadący ze mną razem na furmance starsi ode mnie, kazali mi jechać bardzo powoli, tak też zrobiłem. Stojący na podwórku mężczyźni, odwrócili się plecami do drogi, nie zaczepiali nas. Starsi ode mnie koledzy mówili, że to byli Madziary. Tak szczęśliwie  nie zaczepani, przejechaliśmy też III Moczyska i pojechaliśmy jeszcze na polską kol. Wodzinek. Mieliśmy tam znajomych i chcieliśmy dowiedzieć się, co słychać w tamtej okolicy. Wróciliśmy na Moczyska już inną drogą. Takie wyjazdy organizowane były też za żywnością.

TUŁACZY LOS WOŁYNIAN

W kwietniu 1944 r. zmarł wujek Antoni Stawicki. Został pochowany na cmentarzu na Bielinie. Już po śmierci wujka, pamiętam też jak zostałem zabrany przez Niemców razem z końmi do pracy przy kopaniu okopów. Zbliżał się front i Niemcy najprawdopodobniej przygotowywali się do obrony. Woziłem narzędzia: łopaty, kilofy. Do kopania okopów Niemcy zapędzili starszych, ja miałem za zadanie zawieźć i przywieźć narzędzia oraz pilnować koni. Kopanie okopów odbywało się nocą, były to okolice Werby. Na dzień przyjeżdżaliśmy do Werby na kwaterę. Gdzieś po tygodniu do Werby przyszła moja ciotka Rozalia razem z drugą ciotką Miczałowską, której syn Mieczysław, też był razem ze mną na tych robotach. Udało się wtedy jakoś oddać im konie, bo wartownik niemiecki zasnął. Powiedziałem im też wtedy, że sam też ucieknę.

Za te konie to była potem straszna awantura. Niemiec, który nas nadzorował, jak zobaczył brak koni, strasznie się wściekł. Przyszedł do mnie, tam gdzie spaliśmy i zaczął wrzeszczeć „gdzie ferdy” – konie. Udałem głupiego, powiedziałem, że nie wiem, że ja teraz przecież śpię, a koni pilnuje wartownik. Niewiele to pomogło, Niemiec krzyczał, że to sabotaż i chciał uderzyć mnie kolbą karabinu w głowę. Świadkiem tego zajścia, był wtedy sporo starszy ode mnie Polak o nazwisku Kondrat Adolf. Gdy zobaczył, co się święci, szybko poleciał po starszego stopniem Niemca. Ten drugi przyszedł bardzo szybko. Kondrat znał dobrze język niemiecki i to on rozmawiał z tym starszym stopniem Niemcem. Nie bardzo rozumiałem o czym dokładnie mówią, ale ten Niemiec kazał zostawić mnie w spokoju. W tym czasie drogą jechały furmanką zaprzężoną w dwa konie dwie Ukrainki. Starszy stopniem Niemiec zatrzymał je, zabrał konie z wozem i kazał mi dalej wozić narzędzia do kopania okopów. Jeździłem nimi jeszcze chyba ze dwa dni, nadarzyła się bowiem okazja ucieczki. Był nalot, wykorzystałem więc ten moment. Zostawiłem konie i razem z kuzynem Mietkiem Miczałowskim, skoczyliśmy w zboże, które było na tyle już duże, że można było się w nim skryć. Przeleżeliśmy w nim prawie do końca dnia, a potem uciekliśmy z tego miejsca. Do domu od razu nie poszliśmy, bo baliśmy się, że Niemcy mogą nas szukać.

Na tę stronę rzeki Bug przyjechaliśmy zimową porą 1944 roku. Zamieszkaliśmy w miejscowości Mołodiatycze za Hrubieszowem. Tam mieszkałem u cioci Rozalii do 1950 r.. W lutym 1950 roku ożeniłem się w Kurmanowie ze Stanisławą Ptak. Po niedługim czasie „za odstępne” nabyliśmy od innego Polaka, który wyjeżdżał w inne miejsce, niewielkie gospodarstwo we wsi Buśno, gdzie zamieszkaliśmy. Tu urodziło się pięcioro naszych dzieci, cztery córki i syn. Z tej piątki dzieci jedna córka, już nie żyje. Doczekaliśmy się ośmioro wnuków i pięcioro prawnuków. Żona moja zmarła 01 lipca 2010 r.. Przeżyliśmy razem 60 lat.

LOSY RODZINY PTAK Z EDWARDPOLA

Znacznie więcej z przeżyć rodziny żony Staszki, zapamiętała nasza córka Krystyna Malec z d. Sawa, która tak to opisała po latach:„Mama Stanisława Sawa z domu Ptak urodziła się 20 maja 1932 r. w miejscowości Edwardpole, nieopodal Uściługa. Jej rodzice to Jan i Józefa Ptak z domu Łatka. Jak opowiadała mama, jej rodzice  mieli  pobudowany ładny nowy dom, w którym ojciec nie zdążył jeszcze położyć podłóg, kiedy wybuchła II wojna światowa. Zabudowania były ładnie ogrodzone z dwoma wyjazdowymi bramami, z których jedna prowadziła na drogę, a druga na pole. Ile było tego pola, mama jakoś nie mówiła, wspominała jednak często o dwóch pięknych sadach.

Rodzina była liczna. Moja babcia Józefa, bardzo wcześnie owdowiała, mając zaledwie 21 lat i malutkie dziecko, córeczkę Feliksę, która przyszła na świat w tę samą noc kiedy umierał jej ojciec, a pierwszy mąż mojej babci. Po jakimś czasie, babcia ponownie wyszła za mąż za wdowca z czworgiem dzieci i sami mieli jeszcze troje swoich własnych: dwóch synów Józefa i Jana oraz najmłodszą córkę Stanisławę. Przyrodnia siostra mamy Feliksa wyszła za mąż, jeszcze przed wojną za Czesława Koczwarę i zamieszkała we wsi Chobułtowa, w miejscowości znajdującej się po drugiej stronie Włodzimierza Wołyńskiego. Tam urodziło się ich dwoje dzieci: Maria i Stanisław. Przyrodnie rodzeństwo mamy ze strony jej ojca, to dwie siostry: Janina i Hanka oraz dwóch braci: Kazimierz i Tadeusz. Jako mała jeszcze dziewczynka, nasza mama za wiele nie pamiętała, ale coś tam jej pozostało w pamięci i niektóre wydarzenia, te które utkwiły jej szczególnie w pamięci, to właśnie o nich opowiadała.

Jak zatem żywo opowiadała: w miejscowości Edwardpole,  mieszkali zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Wspominała mama, że przed wojną nie było wśród nich nienawiści. Dzieci chodziły razem do szkoły, razem bawiły się, czy też pasły krowy po łąkach i po leśnych polanach. Dopiero później to się zmieniło.  Wspominała, że ich sąsiadami była rodzina ukraińska, która miała dwie córki; Lubę i Marusię. Jedna była rówieśnicą mamy, a druga rówieśnicą jej brata Józefa, starszego od mamy o 8 lat.

Opowiadała mama o takim wydarzeniu, które miało miejsce  w jej rodzinnym domu, a związane było właśnie z ich sąsiadami. Otóż w okresie przed Świętami Wielkanocnymi, niestety nie pamiętała roku, jedna z tych ukraińskich dziewcząt przyszła do nich do domu i tak mówiła: „Już niedługo wam Polakom będzie koniec!”. Młoda ukraińska dziewczyna mówiła też, coś o świętach i krwawej niedzieli. Moja babcia na te słowa, aż się cała zatrzęsła, ale nic nie powiedziała, lecz w jej sercu zagościł niepokój. Kiedy po Świętach Wielkanocnych, ta dziewczynka znowu przyszła do ich domu, moja babcia powiedziała do niej: „Widzisz Marusiu mówiłaś, że nam już będzie koniec, a my jakoś jeszcze żyjemy.”. Wtedy ona odpowiedziała, bez cienia lęku i zmieszania: „Bo jeszczo nie było rozkaza!”.

Pewnie były jeszcze i inne niemiłe wydarzenia, bo opowiadała mama, że jej rodzina, a także i inni Polacy zaczęli nocować poza domem. Wspominała, że niejednokrotnie nocowali w zaroślach na łąkach. Opowiadała też o najazdach na wieś, wtedy uciekali. Wspominała jedno takie wydarzenie, kiedy w czasie najazdu Ukraińców na wieś uciekali z domu. Jej ojciec, a mój dziadek, był już chory i nie nadążał za innymi, kazał im uciekać, ale moja mama z płaczem ciągnęła go za rękę, aby tylko zdążyć przed nimi ukryć się w rowie. Jak już było bardzo niespokojnie, na noc jechali do pobliskiego Uściługa. Zatrzymywali się w różnych miejscach po dwie, trzy rodziny, czasami nawet więcej. Spali na ziemi, na której rozścielano słomę. Po takim noclegu wracali do rodzinnej miejscowości, aby pracować w obejściu, zbierać żniwa, czy wykonywać inne prace polowe. Z nastaniem zimnych dni takie wyjazdy i powroty do domu stały się udręką. Przy czym gdy opuszczali na noc dom, po powrocie zastawali powybijane szyby w oknach, które babcia zatykała poduszkami.

Tej zimowej poniewierki, tych podłych warunków dnia codziennego, które zgotowali nam ukraińscy nacjonaliści, zwani banderami nie przetrzymał nasz dziadzio Jan, niestety zmarł i został pochowany na cmentarzu w Uściługu. Opowiadała mama, że trumnę dziadkowi zrobił sąsiad z desek, które były przeznaczone na niedokończone podłogi. Babcia bardzo płakała po śmierci dziadka  także dlatego, że tak ciężko pracował i zostawił wszystko, oprócz tych czterech desek, które posłużyły mu za ‘wymarzone mieszkanie’. Sąsiad widząc rozpacz babci, powiedział do niej niezwykłe słowa: „nie płaczcie sąsiadko, ja bym chciał mieć taką trumnę” i położył się w niej. W tamtych dniach, gdy brat podnosił rekę na brata podczas, tej demonicznej wojny, słowa te brzmiały, jak proroctwo. I rzeczywiście, możliwe że było to jedno z jego niespełnionych marzeń, bo podobno niedługo zginął. To były straszne dni i noce, czerwone noce na Wołyniu.

Opowiadała mama, że dziadek przed śmiercią, bardzo chciał zobaczyć się  ze swoją pasierbicą Felicją. Ponieważ był to bardzo trudny okres i duża odległość, bo to ponad 20 km, babcia nie mogła sama powiadomić swojej najstarszej córki. Wysłała do niej swojego brata Jacka Łatkę, który poszedł na piechotę do Chobułtowej i powiadomił ją o stanie zdrowia jej ojczyma. Fela z mężem natychmiast przyjechali do Edwardpola, ale gdy wracali, już do swojego domu, po drodze widzieli ślady ukraińskich czynów m.in., w postaci pokrwawionych, rozrzuconych  na drodze ubrań. Dziadek w krótkim czasie po ich wizycie zmarł, ale oni na pogrzeb dziadka niestety nie odważyli się, już jechać. Fela chociaż nie była rodzoną córką dziadka, bardzo serdecznie wypowiadała się na temat jego osoby. Zresztą czyni to do dziś, bo jeszcze żyje, mając 92 lata. Mieszka w Sępólnie Krajeńskim, na ziemiach, jak powiadał jej mąż Czesław, które on wyzwalał, biorąc udział w walkach m.in. o Wał Pomorski.

Babcia z trojgiem najmłodszych dzieci została sama. Przyrodnie rodzeństwo mamy było już poza domem. Jeden z braci, Tadeusz, poszedł do wojska i później brał udział w walkach na froncie. Do domu powrócił, ale już po zakończeniu wojny. Odnalazł rodzinę, już po drugiej stronie rzeki Bug.

Najstarszy  rodzony brat mamy Józef, często przebywał poza domem, tak jak prawie wszyscy mężczyźni w tamtych czasach. Brał udział w tzw. ‘samoobronie’, a także ukrywał się przed Niemcami, którzy zabierali wszystkich zdolnych do niewolniczej pracy na roboty do III Rzeszy. Nie zawsze to się udawało i czasami musiał wykonywać różne prace na rzecz Niemców np. kopanie okopów, czy też służenie furmanką z końmi, jako tak zwana podwoda. Kiedyś nawet w czasie takich robót, spotkali się z moim tatą i razem uciekli nocą ze stodoły, w której nocowali. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że w przyszłości zostaną szwagrami.

Opowiadała mama o takim zdarzeniu, kiedy musieli uciekać z domu. Zbliżała się noc, a jej brata Józefa nie było w domu. Babcia jak zwykle powiązała tobołki, zabierając najpotrzebniejsze rzeczy i z niepokojem czekali, kiedy on wreszcie wróci. Wrócił bardzo zdenerwowany i głodny. Szybko załadowali na furmankę przygotowane rzeczy, a wśród nich garnek z gorącą kapustą, którą wcześniej babcia ugotowała. Zanim wyruszyli, brat mamy, a mój wujek zapytał babcię, czy może coś zjeść. Babcia pokazała mu garnek z kapustą, ale nie uprzedziła, że kapusta jest gorąca. On w pośpiechu sięgnął łyżką do tego garnka i wziął do ust tej gorącej kapusty, sparzył się i ze złością walnął łyżką o ziemię i w tym czasie zobaczył jedną z sąsiadek, Ukrainkę, która też chciała jechać razem z nami i krzyknął: ‘A ta czego tu szuka? Synów wysłała w bandyty, a sama pcha się do Polaków?’. Z miejsca nakazał jej zejść z furmanki. Babcia nic nie mogła na to poradzić, ale zdjęła z nóg buty – walanki i dała tej Ukraince, bo tamta była w jakimś letnim obuwiu, a to był już śnieg i mróz. Sama owinęła swoje nogi jakimiś szmatami i tak pojechała z domu. Tak też nieszczęsna kapusta, pośrednio przyczyniła się do tego, że wujek nie pozwolił sąsiadce Ukraince, jechać razem ze swoją rodziną. Możliwe że wiedział o tej ukraińskiej rodzinie coś więcej, niż moja babcia Józia.

Pomimo takiej tułaczki, noclegów w chłodzie i niejednokrotnie o głodzie, rodzinie mamy udało się szczęśliwie przeżyć to piekło. Kiedy zbliżał się front i Niemcy wyznaczyli termin zamknięcia mostu na rzece Bug, babcia zabrała ze swojego dobytku, tyle ile pomieściło się na furmance, a do wozu uczepiła krowę i zgłosiła się do odprawy. Niestety krowę Niemcy zabrali nie patrząc na to, że były dzieci. Po przekroczeniu rzeki Bug, rodzina naszej mamy Staszki osiedliła się w miejscowości Kurmanów gm. Białopole pow. Hrubieszów. Już po tej stronie Buga, mama z babcią ciężko zachorowały na tyfus, było to następstwem tułaczki, jaką niedawno przeszły. Jedna po drugiej, leżały po 6 tygodni. Doszły do siebie, ale zdrowie było już nadszarpnięte. Babcia zmarła po ciężkiej chorobie w 1959 roku i jest pochowana na cmentarzu parafialnym w miejscowości Buśno. Na tym samym cmentarzu spoczywają także dwoje jej dzieci: syn Józef i najmłodsza córka Stanisława, nasza kochana mama, która zmarła 01.07.2010 r..

W swoich wspomnieniach, mama mówiła o wywożeniu Polaków do Piatydyńskiego i Świnarzyńskiego lasu, z których nikt, nigdy nie wracał. Wymieniała niektóre okoliczne miejscowości, dla przykładu: Puzów, Stęzarzyce, Karczunek, Worczyn, Moczyska. Mówiła o straszliwych mordach na Polakach: rąbaniu ludzi siekierami, przeżynaniu piłami, przebijaniu widłami. Szczególnie jednak, wspominała mordy dokonywane przez Ukraińców na małych dzieciach. Nie wskazywała miejsc i dat, mówiła ogólnie: ‘rezuny brali dzieci za nogi i uderzali głowami o mur, albo o drzewo, aż mózg wypływał na wierzch.’. Innym razem dodawała: ‘bulbowcy wrzucali dzieci żywcem do studni’, z cierpieniem wspominała: ‘wjeżdżali na koniach do wsi i nabijali na widły dzieci i podnosili do góry’. Takie dziecko, które jeszcze żyło, strasznie krzyczało i wiło się z bólu, wtedy mordercy śmiali się i mówili: ‘patrzcie jak się wije polski orzeł.’.

Do ostatniego dnia przeżycia te, były straszną traumą dla mojej mamy. Pomimo to, jak wszyscy uciekinierzy zza Buga, często opowiadała o tamtych strasznych czasach. Nie mogła po prostu zapomnieć, nie mogła i nie chciała zapomnieć, Tych wszystkich, którzy zgineli śmiercią męczeńską. Wspominała także swój rodzinny dom, ojca, który został pochowany na tamtej ziemi, ale za nic w świecie nie chciała tam pojechać, nawet wtedy, kiedy było to już możliwe. Po prostu bała się. Ten straszny, głęboki uraz, pozostał do końca jej dni.”.

Wspomnienie o życiu rodziny mojej żony Stanisławy Sawa z d. Ptak, zawdzięczamy naszej córce Krystynie Malec z d. Sawa, która sumiennie spisała, to co nosiła przez lata w swoim sercu. Następnie 25 kwietnia 2013 r. przesłała mailem panu Sławomirowi Tomaszowi Roch, który już w roku 2012 podjął się opracowania całości naszych wspomnień rodzinnych z Wołynia.

WYBACZYĆ TRZEBA A ZAPOMNIEĆ NIE WOLNO

Po wojnie w tej samej miejscowości Buśno, spotkałem też innego, byłego mieszkańca Ludmiłpola, wspominanego wcześniej Władysława Zielińskiego, który jak się okazało, też zamieszkał po wojnie we wsi Buśno, razem ze swoją żoną Sabiną i z dziećmi. Oboje Zielińscy już nie żyją i są pochowani na miejscowym cmentarzu. Tutaj też widziałem się ze swoim chrzestnym Franciszkiem Majcherskim, który przyjechał w odwiedziny do Władysława Zielińskiego. Był to koniec lat pięćdziesiątych, albo początek sześćdziesiątych, teraz już nie pamiętam. Rozmawiałem z nim, ale nie pamiętam, gdzie on zamieszał po wojnie.

We wsi Buśno mieszkało dużo ludzi, którzy przyjechali z tamtej strony rzeki Bug i to z różnych miejscowości. Bardzo często rozmawialiśmy i wspominaliśmy bliskich, którzy zostali tam już na zawsze. Serce bolało i boli nadal, że Oni tam leżą w różnych miejscach i nie mają nawet postawionego krzyża, nikt nie może zapalić znicza na Ich męczęńskich mogiłach. Nie możemy zapomnieć o przeszłości. Jesteśmy winni pamięć naszym matkom, ojcom, siostrom, braciom i niewinnym dzieciom, którzy zginęli męczeńską śmiercią.

Z żoną Staszką b. staraliśmy się zbudować ciepły i harmonijny dom, zbudowany na wartościach chrześcijańskich i na tych tradycjach, które przywieźliśmy z Kresów. Patrząc z wdzięcznością i nadzieją na zaangażowanie naszej córki Krystyny w utrwalanie pamięci o przeszłości, ufam że trochę się to udało. Potrafiła nie tylko spisać nasze wspomnienia rodzinne, ale w lutym 2012 r. nawiązała także kontakt mailowy z historykiem, który podjął się ich opracowania. W czerwcu 2012 r. odważyła się nawet pojechać na Wołyń i była w mojej rodzinnej miejscowości na Ludmiłpolu. Spotkała tam ludzi, którzy dobrze pamiętają okres przedwojenny i naszą rodzinę Sawów, ale okazuje się, że pomimo tylu lat duch wojny, wciąż unosi się nad tym łez padołem, boją się i nie chcą za bardzo mówić. Odniosła wrażenie, że albo się czegoś obawiają, albo po prostu wstydzą. Zdobyła dla przykładu informacje o rodzinie Tymoczko, o której wcześniej czytała we wspomnieniach, opublikowanych w internecie. Okazało się, że cała rodzina przeżyła napad na Ludmiłpol, nikt nie zginął, a dwie siostry Władysława i Helena mieszkały przez te wszystkie lata w Ludmiłpolu, obok siebie, po sąsiedzku. Rozmawiała osobiście z panią Heleną i ma zrobione z nią zdjęcie. Widać więc na tym przykładzie, że nie wszystko stracone, jeszcze żyją oto bowiem ludzie, którzy zawsze mogą udzielić nam informacji o naszych najbliższych, ale trzeba szukać i trzeba działać, gdyż czas pędzi nieubłaganie naprzód, ku swemu przeznaczeniu.

Po temu cieszyłem się, gdy mogłem 19 lipca 2012 r. gościć w swoich skromnych progach w Chełmie historyka pana Sławomira Tomasza Roch. W trakcie tego krótkiego spotkania, starałem się odpowiedzieć na możliwie wszystkie pytania, naturalnie z pamięcią w tym wieku, bywa już różnie. Ostatecznie owocem żmudnej pracy mojej córki Krystyny i pana Rocha są wspomnienia, które zostały nam przesłane drogą mailową i które były mi przeczytane. Moja córka Krystyna, tak odpisała 25 kwietnia 2013 r. autorowi opracowania panu Rochowi, także w moim imieniu: „Bardzo dziękuję za piękne opracowanie wspomnień mojego taty i słowa uznania pod moim adresem. Czuję się zakłopotana, ponieważ ja szanowny panie Sławku nie zrobiłam nic ponad to, co było moją powinnością. Ja tylko spełniłam swój obowiązek wobec swoich rodziców, przede wszystkim swojego taty i części bestialsko wymordowanej rodziny. Opracowane wspomnienia nie wymagają poprawek, są wiernym odzwierciedleniem relacji taty, oczywiście biorąc pod uwagę upływ czasu.W załączeniu przesyłam spisane już wcześniej, a oparte na wspomnieniach mojej mamy, losy jej rodziny z okresu wojny. Obecnie większość dnia spędzam w szpitalu przy łóżku taty. Serdecznie pozdrawiam i pamiętam o modlitwie.”.  Naturalnie nie jest łatwo wybaczyć, gdy się jest naocznym świadkiem wymordowania własnej rodziny i to jeszcze w tak drastycznych okolicznościach. Straciłem praktycznie wszystkich mi najbliższych, tragedia to wielka i ból serca ogromny, ale zarazem wiem, że przebaczyć trzeba, że to jedyna właściwie droga. Prawdziwe pojednanie wymaga jednak, ujawnienia całej prawdy o tym ludobójstwie, nie może być bowiem tak, że dziś zbrodniarzom stawia się na Ukrainie pomniki czci i chwały, a kości dziesiątków tysięcy ofiar, wciąż nie zostały godnie upamiętnione. Noszę w sercu żywą nadzieję, że te niezliczone zastępy Męczenników Wołynia i Kresów, wyproszą nam przed tronem Boga, tę łaskę miłosiernego spojrzenia, zarówno na niewinne ofiary, jak i na często bezlitosnych katów. Tylko miłość może wybaczyć, tylko miłość może pojednać i tylko ona może zbawić, mieszkających po tej i po tamtej stronie rzeki Bug. Miłość która zawsze współweseli się z prawdą, wszystko przetrzyma i we wszystkim pokłada nadzieję, nad taką miłością słońce nie zachodzi bowiem nigdy.

Bolesław Sawa

NIEDALEKO PADA JABŁKO OD JABŁONI

Słowa tego pięknego polskiego porzekadła, przekazywanego z pokolenia na pokolenia, niech będą serdecznym gestem wdzięczności dla pani Krystyny Malec z d. Sawa, córki pana Bolesława. Osobiście bowiem zaangażowała się w to dzieło, z cierpliwością wysłuchała i spisała wspomnienia swego ojca, by potem przesłać je do opracowania na mój adres mailowy, pocztą elektroniczną. Jest to prawdziwy dar serca, podarowany własnemu ojcu, który ocala tym samym od zapomnienia, dzieje własnego rodu na Wołyniu i na pięknych Kresach. Zarazem jest to wdzięczny przykład, jak zbierając wytrwale ziarnko do ziarnka, można utrwalić wiedzę o własnych przodkach, ale przede wszystkim ocalić pamięć o niewinnych ofiarach ludobójstwa na Ziemi Swojczowskiej, na całym Wołyniu i w tylu innych miejscach na Kresach. Naturalnie praca i zaangażowanie pani Krystyny Malec z d. Sawa zrobiły na mnie głębokie wrażenie, po temu tytułem świadectwa, zdecydowałem się opublikować także naszą korespondencję (wybraną), by tą drogą dać przykład innym i zachęcić, by odważnie szli w ślady pani Krystyny. A zatem 09 lutego 2012 r. pani Krystyna Malec pisała do mnie pierwszy raz w mailu:

„Witam pana serdecznie! Nazywam się Krystyna Malec, jestem córką Wołyniaka, mieszkańca kol. Ludmiłpol, gm. Werba. Postanowiłam napisać do pana po przeczytaniu, zamieszczonych w internecie, a spisanych przez pana kilku wspomnień ludzi z tamtego okresu m.in. pani Marii Roch. Na wspomnienia te natknęłam się rok temu. Pozwolę sobie na uzupełnienie, tak cennych informacji, dotyczą one poz. D5 – Marian Mikoś. Otóż Marian Mikuś jak podaje mój tata, który ma prawie 85 lat, był mężem jego siostry Heleny. Siostra taty mieszkała wraz z mężem w swoim rodzinnym domu razem z mamą Zofią oraz dwoma braćmi Wacławem oraz Bolesławem. Po przeciwnej stronie drogi mieszkał, najstarszy brat taty Stanisław wraz z żoną Marią z domu Ziobrowska, bądź Żebrowska oraz czwórką, bądź piątką swoich dzieci. W czasie napadu na kol. Ludmiłpol mój tata, był świadkiem śmierci swojej mamy, siostry Heleny i brata Wacława. Widział jak Ukraińcy wrzucali mamę i siostrę do studni, która stała na podwórku. Tej samej nocy najprawdopodobniej zginęła, też cała rodzina najstarszego brata Stanisława. Mój tata przeżył rzeź ukryty w koniczynie na tak zwanych „wyżkach” nad oborą. Szwagra taty Mariana nie było w tym czasie w domu, był w wojsku. Został wzięty do rezerwy. Od tamtej pory słuch o nim zaginął i tata nie wie, co z nim się stało.”.

W następnym mailu pani Krystyna pisała: „Pozdrawiam serdecznie. Jak mówi mój tata, rzeź tę przeżył również Franciszek Majcherski, który był ojcem chrzestnym mojego taty. Z nim widział się mój tata, już po tej stronie Bugu, na początku lat sześćdziesiątych. Również część rodziny Władysława Zielińskiego przeżyła. W napadzie na kol. Ludmiłpol zginęli jego rodzice oraz najstarsza córka Władysława, która poszła w odwiedziny do dziadków. Władysław Zieliński wyprowadził się z żoną Sabiną i swoją rodziną, oprócz rodziców, jeszcze przed napadem, w okolice Włodzimierza do Cegielni. Zielińscy po wojnie mieszkali w tej samej miejscowości co i moi rodzice – Buśno, gmina Białopole. Obecnie oboje nie żyją, są pochowani na miejscowym cmentarzu. Mam do pana serdeczną prośbę, jeżeli to możliwe proszę o umożliwienie kontaktu z panem Zbigniewem Rokickim, wnukiem pani Marii Rokickiej z domu Sawa. Na to nazwisko natknęłam się, czytając wspomnienia pani Heleny Wójtowicz z d. Karbowiak. Na końcu tych wspomnień jest informacja od pana, a w niej właśnie to nazwisko. Jest to dla mnie ważne, ponieważ mój tata nie pamięta nikogo z rodziny swojego ojca, być może jest to jakiś ślad. Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale byłabym bardzo wdzięczna. Podziwiam pana za to co pan robi, aby ocalić wspomnienia oraz zachować pamięć o ludziach bestialsko pomordowanych.”.

Naturalnie natychmiast podjąłem z panią Krystyną korespondencję, pisząc 11 lutego w mailu te słowa: Bardzo dziękuję za przesłane informacje, dla byłych mieszkańców kat. parafii Narodzenia NMP w Swojczowie są b. cenne. Wiem, że nie jest łatwo spisać wspomnienia ojca, ale b. panią proszę jeśli to możliwe o jeszcze kilka opisów: o rodzinie Malec, o życiu na Ludmiłpolu, o życiu tuż przed napadem, o przebiegu napadu na wasz rodzinny dom oraz opis ucieczki, a potem kilka słów o osiedleniu się w Polsce. Informacje te postaram się starannie opracować i zamieszczę w książce o parafii Narodzenia NMP w Swojczowie pt: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia”.

NIE POMARLI CI KTÓRZY ŻYJĄ W PAMIĘCI NARODU

Rozwijałem dalej naszą, owocną korespodencję i już 18 lutego, pisałem: dziękuję za to wyjaśnienie i za nowe, cenne dla nas Swojczaków informacje. Bardzo się cieszę, że spisała pani wspomnienia tata Bolesława Sawa ze wsi Ludmiłpol. Jest to tym bardziej ważne, ponieważ jest on naocznym świadkiem tamtych wydarzeń, a ostatni świadkowie odchodzą z każdym rokiem. Zatem w załączniku przesyłam wzorcowe wspomnienia pana Antoniego Sienkiewicza z kolonii Piński Most, ok. 3 km od Swojczowa. Właśnie te wspomnienia zostały opracowane jako pierwsze, już w roku 2004. I właśnie te wspomnienia wysyłałem do wielu Wołyniaków, rozsianych po całej Polsce. Na podstawie tych wspomnień, wielu napisało własne relacje i przesłało do mnie z tego wnoszę, że są przystępne dla czytelnika. Bardzo ważne jest, aby udało się pani zawrzeć, jak najwięcej faktów w podobnym układzie, jak zrobił to pan Antoni Sienkiewicz. Proszę czytać tacie wspomnienia pana Antoniego i pytać po prostu, co w danym czasie historycznym, czy w damym temacie pamięta, można też skorzystać z innych relacji świadków. Bardzo zachęcam, by spisać nieco relacji rodzinnych sprzed wojny, tradycji rodzinnych, ważne są na przykład opisy przeżywania rodzinnych świąt, okolicznościowych spotkań rodzinnych, rodzinne uroczystości kościelne w Swojczowie.

Najważniejszy jest jednak czas poprzedzający napad nacjonalistów ukraińskich na ludność Ludmiłpola i sam przebieg rzezi. Bardzo ważne są dosłowne cytaty wypowiedzi oprawców, zasłyszane przez ukrytych Polaków, bo w tym momencie, to sami oprawcy pokazują się w swoim zbrodniczym świetle. Ważne są także dialogi rodzinne, oczywiście wybrane, gdy Polacy zastanawiali się w swoich rodzinnych domach, czy uciekać, czy może pozostać jeszcze, czy wszystko porzucić, czy ratować życie ucieczką. Bardzo istotne są także opisy losów, także innych mieszkańców Ludmiłpola, sąsiadów rodziny Sawa, znajomych, a także członków rodziny bliższej i dalszej, nawet jeśli mieszkali w innych miejscowościach. Często bowiem jest tak właśnie, że przez jedne wspomnienia, odnajdują się ludzie często zapomniani, zagubieni po zawierusze wojennej. Kiedy jednak piszą potem do mnie, zupełnie tak jak pani Krystyna, powstaje z tego piękna historia, tej dużej i tak polskiej parafii w Swojczowie.

Specjalnie istotny jest dokładny przebieg ucieczki, a także losy rodzinne, po przejściu na zamojszczyznę, czy chełmszczyznę. Proszę nie starać się spisać na raz dużo, proszę pisać fragmentami, można powiedzieć takimi historiami: „coś się wydarzyło i to właśnie teraz opisuję” – ja to później bez problemu złożę w całość. Pani Krystyno proszę się nie przejmować, ani stylem, ani formą ponieważ ja radzę sobie w tym temacie i na pewno postaram się, by to dobrze opracować. Naturalnie po ukończeniu pracy, prześlę wspomnienia do pani Krystyny, by mogła się z tą pracą zapoznać. Wysłałem także maila z informacją od pani do pana Zbigniewa Rokickiego, ale niestety nie doszedł i dlatego piszę, by się pani nie zrażała, będę dalej próbować nawiązać z nim kontakt.

21 lutego 2012 r. pani Krystyna pisała: „Wspomnienia pana Sienkiewicza i pana Szymanka czytałam, znalazłam je wcześniej w internecie. Nie znałam natomiast wspomnień pana Świstowskiego. Pytając pana o formę spisania wspomnień taty, chodziło mi o to, czy mam je przesłać w formie papierowej, czy elektronicznej. Rozumiem, że elektronicznej. Niemniej jednak dziękuję za wskazówki, które bardzo sobie cenię. Mam na brudno spisane wspomnienia taty z okresu przedwojennego i sam napad na miejscowość. Jest tylko jeden problem, tata nie pamięta żadnych konkretnych dat. Spróbuję jeszcze spisać wspomnienia z późniejszego okresu życia, jeszcze po tamtej stronie Bugu oraz po osiedleniu się już w 1945 r. po tej stronie.[…]”.

31 maja 2012 r. pani Krystyna pisała ponownie: „Witam serdecznie i dziękuję za list. Miałam właśnie do pana napisać i wysłać, to co mam spisane. Dużo tego nie ma, ale dobre i to. Tak się złożyło, że miałam dużo takich różnych spraw, które nie pozwalały mi na  skupienie i możliwość pracy w takim zakresie, jak bym chciała. Jest mi niezmiernie miło, że zechciałby pan przyjechać do mojego taty. Jeśli tylko nie przeszkadzałyby panu prace, które mam zaplanowane na lipiec w domu, a które muszę wykonać, to serdecznie zapraszam. Chodzi mi o malowanie i tak dalej. Czekam również na sanatorium, ale powiedziano mi, że prawdopodobnie miałabym je w sierpniu. Zdjęć taty z okresu wojennego nie mam. Jeżeli chodzi o znajomych ludzi z parafii Swojczów, to tutaj w pobliżu, tata nikogo nie zna. W miejscowości Buśno, mieszkało dużo ludzi z tamtej strony Bugu, ale byli to raczej mieszkańcy miejscowości położonych bliżej Bugu. Możliwe, że ktoś był i z tej parafii, ale niestety już bardzo dużo ludzi odeszło do Boga. Serdecznie zapraszam. Pozdrawiam.”.

U PANA WIESŁAWA NA PIĘKNYCH PAŁUKACH

Wakacje w Polsce, zresztą b. udane, trwały od 16 do 29 lipca. W poniedziałek samolotem Ryanair z Edynburga (EDI), przyleciałem do Poznania (POZ), wylądowałem o 14.20 czasu polskiego. Do Wągrowca przyjechałem pociągiem, a tu klops i żadnego połączenia do Rąbczyna. Jestem urodzonym pielgrzymem, 15 km marszu to pestka, ale właśnie spadła taka ulewa, że kroku nie można było postąpić. Zmieniłem funciaczki na złotówki i wziąłem taksówkę. I pomyśleć, że kiedy mieszkałem i „pracowałem w Polsce” (rok jako nauczyciel historii i następne trzy lata, już jako bezrobotny) o taksówce mogłem tylko pomarzyć. O mój kraju, o moja ojczyzno, co Ty robisz z młodymi, zdolnymi ludźmi po studiach i nie tylko? Tak sobie nierzadko, sam do siebie gadam! Kierowca doskonale znał pana Wiesława Kassaka z Rąbczyna, za 50 zł zawiózł pod drzwi samego domu. W drodze okazało się także, że znają go tu wszyscy w całej okolicy bowiem za 40 lat pracy w miejscowej szkole, należy się pamięć i szacunek. Wizyta była niezapowiedziana, ale pomimo to okazała się b. miłą niespodzianką.

Pan Wiesław mieszka z rodzoną siostrą, która będąc dużo młodszą, założyła własną rodzinę, a on sam pozostał wiecznym kawalerem, obecnie liczy sobie 81 lat i z powodzeniem radzi sobie jeszcze w rodzinnym gospodarstwie. Urodził się 26 września 1931 r. w kolonii Marianówka, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Rodzice to Józef i Władysława Kasak z d. Zienkiewicz. Począwszy już od pierwszego wieczoru, przez następne dwa dni pisaliśmy z panem Wiesławem wspomnienia z Wołynia, były też zdjęcia i niezapowiedziane wizyty u innych świadków, mieszkających w okolicy. Wspomnienia spisane i otrzymane w tych dniach, czekają na opracowanie.

Pan Wiesław zadał sobie tymczasem trud i udał się do rekadcji „Głos Wągrowiecki”, gdzie z jego inicjatywy pan Rafał Różak opublikował 30 sierpnia 2012 r. artykuł pt: „Wspomnienie wołyńskiego mordu”. W artykule tym, tak opisano moją lipcową wizytę: „[…] Co jednak ciekawe, dzięki artykułowi, który ukazał się w „Głosie Wągrowieckim”, Sławomir Roch trafił do kresowiaka z naszego powiatu, Wiesława Kassaka. Wspólnie odwiedzili Leokadię Miedzianowską, przekazując jej najserdeczniejsze życzenia od Wiktorii, dawnej koleżanki niedoli. Spotkali się także z p. Bronicką zamieszkałą obecnie w Piastowicach w gm. Mieścisko, a pochodzącej z gromady Ochnówka w powiecie włodzimierskim. Tutaj z kolei spisano historię wymordowania rodziny męża p. Bronickiej. Efekty rozmów i spisane wspomnienia mają pomóc historykowi przygotować obszerną publikację książkową, która ukazać ma się za rok, w okrągłą siedemdziesiątą rocznicę wołyńskiej zbrodni.

Pamięć o tych wydarzeniach jest wciąż żywa wśród byłych kresowiaków również z naszego powiatu. Nie wszyscy mogą pogodzić się z faktem, że na Ukrainie oprawcom, którzy organizowali bestialskie mordy, buduje się pomniki, a ocaleli członkowie rodzin wołyńskich nie mogą doczekać się ustanowienia przez Sejm Dnia Pamięci Męczeństwa Kresowian i zezwolenia na postawienie w Warszawie pomnika dla uczczenia dziesiątek tysięcy ofiar wołyńskiego ludobójstwa. […]”.

Naturalnie jestem wdzięczny za tę informację, która dobrze służy całości, pragnę jednak sprostować, że wspomniana publikacja książkowa, wciąż jest w opracowaniu, a nowe relacje napływają z różnych części Polski. Po temu termin publikacji książki pt: „Prowadź Mario Prowadź Nas męczenników Wołynia” nie jest jeszcze zanny, natomiast w internecie systematycznie publikowane są wspomnienia kolejnych świadków, przeważnie mieszkańców b. parafii w Swojczowie, ale nie tylko czego dowodem jest wizyta, także u pana Wiesława.

Na koniec pragnę gorąco podziękować za zaproszenie mnie do Rąbczyna, za b. miłe przyjęcie, za udostępnienie noclegu i wszystkie przygotowywane posiłki, a nade wszystko za zorganizowanie prawdziwego objazdu, po pięknych i wciąż tak naturalnych „pałukach”. Nigdy nie zapomnę także, gdy 17 lipca wczesnym przedpołudniem w ramach relaksu, wyszedłem na pola, poza gospodarstwem pana Wiesława i tak sobie krocząc, posłyszałem b. głośny krzyk ptaków, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Odruchowo poszedłem w tamtym kierunku i na polu w odległości około 400 m, ujrzałem dwa duże i piękne ptaki, tuż obok siebie, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Nie były to bociany, a na czaple były zdecydowanie za duże, wysokie i miały przydługie szyje. Stałem jak zaczarowany, usiłowałem się wolno zbliżyć, ale one jeszcze tylko kilka razy, wydały z siebie ten mocny i tak charakterystyczny krzyk i poderwały się zgodnie do lotu. Teraz raz jeszcze mogłem się przekonać o ich, jakże pokaźnych rozmiarach. W rozmowie pan Wiesław wyjaśnił mi potem, że to właśnie słynne polskie żurawie, które mają w okolicy kilka swoich gniazd, dodał także że niezwykle trudno jest je podejrzeć, gdyż z natury są niezwykle czujne.

W WIZYTĄ LUBLINIE I W CHEŁMIE

Mając spisaną relację pana Wiesława, zostałem podwieziony do Wągrowca, skąd autobusem udałem się do Gniezna, gdyż jest to właściwie: „rzucić beretem”! I w  środę 18 lipca o godz. 17.45 pierwszy raz w życiu, niejako z marszu, nawiedziłem monumentalną Bazylikę Wniebowizięcia NMP w Gnieźnie, a zarazem Sanktuarium św. Wojciecha Bp i Męczennika, patrona Polski. Kwadrans później uczestniczyłem we mszy świętej i przyjąłem z radością i przejęciem komunię świętą. Dzięki pewnej grupie zwiedzających zeszliśmy do podziemi i mogłem nawiedzić katakumby, liczące blisko 1000 lat. Naturalnie pstryknąłem masę zdjęć, w tym te najważniejsze przy sarkofagu św. Wojciecha, w miejscu złożenia Dąbrówki, żony Mieszka I oraz na tle historycznych Drzwi Gnieźnieńskich. Następnie przez Poznań i Warszawę dotarłem do Lublina, droga z uwagi na połączenia kolejowe, była dość wyczerpująca, tak czy inaczej przed południem w czwartek, byłem już na miejscu.

Pani Kazimiera Domańska z d. Kaliniak pochodzi z kolonii Ewin, blisko samego Swojczowa, pow. Włodzimierz Wołyński. Jej rodzice to Antoni i Antonina Kaliniak z d. Nosowska. Jeszcze na Wołyniu wyszła za mąż za Stanisława Dobrowolskiego, z tego związku urodziła się córeczka Afreda, która cudem ocalała z rzezi, żyje po dziś dzień i nazywa się po mężu Sadło. Po śmierci Stanisława, którego banderowcy zamordowali podczas napadu na polską kolonię Ewin w sierpniu 1943 r., pani Kazimiera po wojnie, ponownie wyszła za mąż za pana Domańskiego. I właśnie teraz gościłem u Kazimiera i Teresy Szymura z d. Domańska, pod opieką których mieszka także obecnie, wiekowa już babcia Kazimiera. Ta wizyta była krótka, gdyż z uwagi i na wiek i zdrowie pani Kazimiery, możliwe było nagrywanie tylko podstawowych informacji, pewne istotne fakty, dodała także córka Teresa. Zrobiliśmy zdjęcia i po b. miłym przyjęciu, udałem się do Chełma. Tym razem w drodze nie było żadnych problemów, ale i odległość mała.

Pierwsze swoje kroki skierowałem oczywiście na Chełmską Górkę, na której wznosi się przepiękna Bazylika Narodzenia NMP, wzniesiona w poł. XVIII wieku i górująca nad całym miastem i okolicą. Jest to zarazem Sanktuarium Maryjne na Górze Chełmskiej. I tu także miałem tą łaskę uczestniczyć we mszy świętej i przyjąć do serca najświętszy sakrament. Po zwiedzeniu Bazyliki i całego zespołu klasztornego, wspiąłem się dziarsko na najwyższe wzniesienie i spod olbrzymiej Figury, podziwiałem miasto Chełm i dalekie okolice, pstrykając z zacięciem fotki. Byłem także w kontakcie sms-owym z panią Krystyną, na której zaproszenie przybyłem do Chełma. Dzięki jej wskazówkom (przebywała w tym czasie w sanatorium), szybko dotarłem pod wskazany adres.

Zostałem miło przyjęty przez Dorotę, córkę pani Krystyny, a potem przywitałem się z samym panem Bolesławem Sawa. Miałem ułatwione zadanie, gdyż spisane przez córkę Krystynę wspomnienia, były dość wyczerpujące. Spodziewałem się jednak usłyszeć, jeszcze kilka ważnych wątków, w okolicznościach rozmowy bezpośredniej ze świadkiem. Poza tym b. cenne było uzyskanie samego nagrania, w konteście przyszłego montarzu filmowego. Gdy miałem już nagranie oraz same zdjęcia, pani Dorota przygotowała specjalnie smaczny posiłek. W b. miłej atmosferze, wdzięczny za przyjęcie i każdą otrzymaną pomoc, pożegnałem się i jeszcze tego samego dnia na wieczór, busem dotarłem do rodzinnego Zamościa. Tak rozpoczynały się moje prawdziwie, oczekiwane wakacje na zielonym Roztoczu. Przez następny tydzień podziwialiśmy z żoną piękno nieskażonej przyrody, ciesząc się słoneczną pogodą i odpoczywając w roztoczańskiej miejscowości Krasnobród.

ZIARNKO DO ZIARNKA I ZBIERZE SIĘ MIARKA

Powyższe cenne wspomnienia są zatem owocem żmudnej pracy pani Krystyny Malec, córki pana Bolesława Sawa. Ja dokonałem opracowania całości: zebranych relacji, uzupełnień nadesłanych mailem oraz nagrania, które przeprowadziłem ze świadkiem osobiście w Chełmie 19 lipca. Uznałem także za celowe, udostępnić potencjalnemu czytelnikowi treści niektórych listów bowiem są one znakomitym przykładem dla innych, jak łatwo i szybko można osobiście spisać relację własnego ojca, matki lub innej osoby, pochodzącej z Kresów. I tym samym uchronić od zapomnienia, dzieje własnego rodu, lub osób choćby spokrewnionych z naszą rodziną, czy z naszym narodem.

Pozostaje w kontakcie z wieloma osobami z Polski i ze świata, które wciąż nadsyłają swoje relacje i uzupełniają ważne informacje o losach swoich najbliższych, na których wspomnienia natrafili w internecie. Osoby te mając dostęp do nowych, nieznanych mi jeszcze faktów, nadsyłają bardzo cenne meteriały, które ja uważnie zamieszczam w książce. I tak z Bożą pomocą, wciąż rozrasta się,  ta bezcenna praca: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia”, o losach mieszkańców katolickiej parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Swojczowie.

Powyższe wspomnienia pana Bolesława Sawa zostały opracowane na użytek internetu. Zdaję sobie sprawę, że i to opracowanie nie jest jeszcze w pełni profesjonalne, ale na pewno bardziej dostępne dla potencjalnego czytelnika, a przez to więcej użyteczne. Pragnę w ten sposób gorąco zachęcić wszystkich, żyjących jeszcze parafian ze Swojczowa i okolic, ale nie tylko także z całego Wołynia i Kresów do spisania swoich wspomnień, przeżyć i doświadczeń z tamtych jakże pięknych a potem, jakże dramatycznych lat. Raz dlatego, by dziedzictwo i ciężka praca naszych przodków, nigdy nie była puszczona w niepamięć, a dwa by Ci wszyscy, którzy pozostali tam, już na zawsze w końcu doczekali się, choćby prostego krzyża katolickiego na swojej często zapomnianej, już dziś mogile.

Mgr historii

Sławomir Tomasz Roch


Mord w Palikrowach – wspomnienia Kazimierza Wilczyńskiego

[…] Kazimierz Wilczyński urodził się w Palikrowach w powiecie brodzkim 6 kwietnia 1927 roku. Jego rodzina mieszkała w domu dwurodzinnym krytym słomą. Obok domu stały stajnia i stodoła. Za domem rozciągał się 1 ha ogrodu i sadu. „Po wyjeździe wujka Józefa Michera do Argentyny dostaliśmy jeszcze dodatkowo 0,5 ha sadu”. Rodzice Wilczyńskiego uprawiali ziemię i zajmowali się ogrodnictwem. Zbiory zboża, ziemniaków, warzyw i owoców musiały wystarczyć na cały rok, aby wyżywić rodzinę. Ojciec Kazimierza – Michał hodował konia, który u bogatego gospodarza (nazywali go Chładki) chodził w kieracie – „zimą dzieci miały karuzelę za darmo”. Za wykonaną pracę dostawał pszenicę w workach, którą przechowywał w stodole. Wilczyński miał czterech braci (Michała, Józefa, Janka i Tadeusza), dwie siostry (Stanisławę i Rozalię) i kilku kuzynów. Matka jego Wiktoria, ciężko pracowała na polu, zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. We wsi była cerkiew, katolicka kapliczka, szkoła, TSL (Towarzystwo Szkoły Ludowej) i dwa sklepy spożywcze. Większość narodowościową stanowili Polacy, którzy często rozmawiali po ukraińsku. Palikrowy liczyły łącznie 220 numerów z czego 50-60 była Ukraińska. Miejscowość były mała, a domy były kryte przeważnie słomą. „Bogaci byli tylko ci, którzy dorobili się majątku we Francji lub cudem udało się im wyjechać do Ameryki. Pieniądze wysyłali rodzinie, która szybko popadała w wielkopańskie maniery”.

W Palikrowach mieszkało dwóch Żydów, którzy byli bogatsi od innych. Zajmowali się tradycyjnie handlem. Ojciec Wilczyńskiego przyjaźnił się z jednym z nich. „Jak Żyd coś potrzebował to ojciec mu pomagał. Woził towar końmi do Podkamienia, naprawiał sprzęt, młócił. Żyd płacił pieniędzmi albo dawał cukier. Ja też do niego chodziłem, kręciłem sieczkarnią za co dostawałem kromkę chleba posypaną cukrem”. We wsi była szkoła, w której uczyli nauczyciele polscy i ukraińscy. Była to szkoła pięcioklasowa, szóstą klasę uczniowie kończyli w pobliskim folwarku, a siódmą w Podkamieniu. „Rano pędziłem krowy na łąkę pod las, a do szkoły szedłem na ósmą”. Dyrektorem szkoły był niejaki Pludra, który był surowym nauczycielem i uczył matematyki. Chodził lekko przygarbiony. Wilczyński nie raz oberwał od niego za to, że nie mówił po polsku. „Podczas zabawy ze swoim kuzynem rozmawiałem po ukraińsku. Podszedł do mnie dyrektor i kazał mi przyjść na drugi dzień do swojego gabinetu. Tak mnie zlał linijką po d…, że bałem się w domu o tym powiedzieć, bo bym drugi raz od starego oberwał”. W tej samej szkole języka polskiego uczyła pani Michalska, a ukraińskiego pan Mazurkiewicz. „Dyrektor Pludra był prawdziwym patriotą. Był bardzo zdolny, pięknie grał na skrzypcach i chętnie uczył gry swoich sąsiadów”. Największą atrakcją dla młodzieży były organizowane w soboty i niedziele zabawy taneczne. Organizacją imprez zajmował się Pludra. Zabawy odbywały się w budynku TSL. Na sali było radio obsługiwane na płaskie baterie. Brat matki – Józef Micher miał swoją orkiestrę i przygrywał nieraz młodzieży do tańca. Wilczyńscy mieszkali blisko cerkwi. Na samym środku wsi stała katolicka kapliczka, którą opiekowały się kobiety i mężczyźni. Wszyscy mieszkańcy Palikrowów żyli zgodnie. Chodzili do cerkwi na uroczystości religijne i odwiedzali się codziennie. Dzieci bawiły się przy TSL obok cmentarza oraz grały w piłkę nożną i siatkówkę na boisku oddalonym o 300 metrów od szkoły.

O wybuchu wojny Wilczyński dowiedział się wracając wraz z ojcem z pola. „Sołtys krzyczał, że jest wojna. Przyniósł ojcu nakaz mobilizacji. Wszyscy musieli się stawić w pełnym rynsztunku w Podkamieniu i Brodach”. We wrześniu 1939 r. za jego domem obok cmentarza, stacjonowali żołnierze polscy uciekający do Rumunii. Była to grupa zaopatrzeniowa, wieźli na wozach żywność i ubrania. Mieli kuchnię polową i spali w stodole, a oficerowie w domach. Brat matki Kazimierz Micher był wysokim urzędnikiem najpierw w Przemyślanach (tam mieszkał), a następnie w samym Lwowie. Miał swojego kierowcę i jeździł czarnym samochodem. „Wujek uciekał razem z wojskiem przed Niemcami i Ruskimi. Zawsze powtarzał, że Ruscy byli jeszcze gorsi jak Niemcy. Zostawił polskie złotówki, które rodzina zakopała w stodole”. W czasie okupacji sowieckiej Wilczyński widział jak czerwonoarmiści pędzili do lasu wozy z zaprzężonymi końmi, na których były skrzynki z amunicją. Żołnierze maskowali starannie gałęziami kilka jadących samochodów. „Mnie pasącego krowy chcieli wygonić do matki więc zakradłem się i widziałem jak ładowali trotyl, amunicję w skrzyniach, CKM i bardzo dużo worków z suchym chlebem. Miało to być stanowisko ogniowe kontrolujące drogę do Brodów. Po godzinie żołnierzy już nie było. Poleciałem do matki po wóz, ale przyszła druga tura Ruskich. Rano wszyscy uciekli. Pozostały jedynie puste skrzynie, wiadra, szmaty i bardzo dużo sucharów”.

Wielu Polaków musiało ukrywać się w lesie przed represjami. Między innymi stryj Wilczyńskiego najpierw chował się po lasach, a później mieszkał u nich przez dwa tygodnie. Dodatkowo grasujące bandy ukraińskie rozbrajały Polaków i rabowały polskie zagrody. Napadali też na żydowskie sklepy. „Jedną grupę tworzyła niewielka banda Orłowskiego. Wszyscy wpadli w zasadzkę. We wsi był jeden donosiciel, podhalańczyk Baczewicz Michał, który informował „czerwonych” co się dzieje. 500 m za wsią żołnierze złapali członków bandy. Było wśród nich 2 mężczyzn – jeden o pseudonimie „Polny”, oraz dwie kobiety. Kochanka jednego z mężczyzn mieszkała niedaleko naszego domu. Ruscy jej dom spalili, bo Orłowscy chowali w nim swoje rzeczy, a ją zabrali do Złoczowa, gdzie urodziła dziecko. Z płonącego domu wyskakiwali ludzie, których „czerwoni” od razu zabijali. Po jakimś czasie Ukraińcy w odwecie zabili Baczewicza, jego matkę, ojca i bratową, a dom wraz z bydłem spalili. Inną grupę tworzyła banda Jurczenki. W jej skład wchodzili: bracia Józek i Tomasz Jurczenko, ich siostra oraz Samardak Edmund i Józef. Jeden z nich – Tomasz zabił Jana Sokiła (pseudonim Woroczok) oraz komendanta miejscowej policji”.

Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej sytuacja we wsi uległa zmianie. Ukraińcy powołali miejscowy oddział policji. Chodzili z bronią po okolicy czekając na wejście Niemców do wioski. „Rano jak poszedłem pasać krowy zobaczyłem w przerażeniu Niemców. Przejeżdżali przez Palikrowy. Ku mojemu zdziwieniu dali mi konserwy i ryby. Jak odjechali zostały po nich ubrania i inne rzeczy”. Wilczyński pamięta również zdarzenie, w którym przez własną głupotę nieomal nie przypłacił to życiem. „Wraz z kolegami bawiliśmy się na ulicy, gdy nadjechał niemiecki garbus. Siadłem na błotnik i się woziłem. Niemcy śmiali się zza szyby i pokazywali mnie palcami. Woziłem się dosyć długo, aż upadłem i straciłem przytomność. Później okazało się, że się zaczadziłem spalinami z samochodu i ledwo mnie odratowali”. Był to okres, w którym niemieckie dywizje szybko posuwały się w głąb ZSRR, odnosząc na frontach zwycięstwa i biorąc do niewoli bardzo dużą liczbę jeńców. „Starsi mi opowiedzieli, że przez wieś przejeżdżał niemiecki konwój pędzący Ruskich do Tarnopola. „Czerwoni” tak uciekali, że porzucali wszystko. Na boisku za wioską zostawili duże działa ciągnięte przez belgijskie konie (rasa wykorzystywana do ciężkiego transportu)”. Czasem dochodziło również do walk pomiędzy Niemcami i Ukraińcami. W Palikrowach kościelny Mrodzewicz posyłał swego syna – Piotra do szkoły w Podkamieniu (nazywali go student). Był od Kazimierza Wilczyńskiego starszy o 5 lat. „Jak Niemcy szukali band po lasach i po chałupach, to kościelny wysyłał swego syna, żeby wskazywał miejsca ich ukrycia. Tak też się stało z Jurczenkami. Przyjechał kilkuosobowy patrol, chciał złapać starego Jurczenkę i zabrać mu zboże. Ten wyskoczył z domu i puścił serię swym 15-strzałowym automatem zabijając jednego Niemca. Reszta w popłochu uciekła. Patrol dał znać o zajściu do Podkamienia. Po 2 godzinach przyjechali samochodami, obstawili drogi i zrobili obławę. Złapali starego Jurczenkę wraz z żoną i córką. Wszystkich wywieźli do lagru. Dom, stodołę i stajnię spalili, a dach, który był z blachy aż się skręcił z gorąca – taka była temperatura. Wiatr wszystko wyrywał na pobliskie domy i ludzie się bali”. Wigilia 1943 r. była dla mieszkańców bardzo smutna. Ukraińcy zamiast kolęd śpiewali „Wsze ne umerła Ukraina i sława jej, a my Polacy siedzieliśmy ze strachu cicho”. Sytuacja we wsi była bardzo napięta. Coraz częściej dochodziło do ataków nacjonalistów ukraińskich na bezbronną ludność okolicznych wsi. „Ojciec już wcześniej zrobił w stodole dziurę (w miejscu nazywanym zapole lub sąsiek), a następnie przekopał tunel aż do murów cmentarza pod lipami. Wykop starannie zamaskował na wypadek spalenia stodoły”.

W niedzielę 12 marca 1944 r. rano rozpoczęła się obława esesmanów ubranych w białe maskownice nakładane na mundury. „Pytam jednego z sąsiadów, co się dzieje, a on – banderowcy robią łapankę”. W pierwszej kolejności napadli 2 domy na Kolonach oddalonych o 500 m od Palikrowów. „Jeden z Ukraińców chodził tam do swojej dziewczyny. Nic nie pomogło. Starego, starą, babkę i trzy córki zabili, jedną osobę wrzucili do studni, a zabudowania puścili z dymem. Mojego kolegę, prawdziwego Polaka – Piotra Bieguszewskiego męczyli i chcieli go zmusić, by wydał nazwiska dowodzących obroną wsi. Wycieli mu orła na piersiach, potem obcięli uszy i język. Na koniec zawleczono go do stodoły Dajczaków i tam go spalono. Nim jednak go okaleczono i spalono wołał – Ukrainy tu nie było i nie będzie. Polska była Polska będzie. Pracował w sklepie, był krawcem i należał do TSL”. W Palikrowach ludzie uciekali pomiędzy płonącymi domami i chowali się gdzie mogli. Kilka osób uratowało się dzięki robionym wykopom w szopach i stajniach. Inni próbując uciekać do lasu, byli na miejscu rozstrzeliwani. Kolega Wilczyńskiego – Bronek Jurczenko schował się na cmentarzu. „Część rodziny z matką uciekła z domu i schowała się wraz z 12 osobami u sąsiada w piwniczce pod drewutnią. Ja schowałem się za drewutnią obok leżących bron. Widzieliśmy, jak na podwórze weszło 10-12 banderowców. Między nimi był kolega mojego ojca – Pasieka. Dzięki niemu mój ojciec mógł się schować w szopie, a resztę banderowcy zabrali za wieś. Większość palikrowian została złapana i wywleczona na pobliską łąkę, gdzie pododdział ukraiński SS „Galizien” przygotował do strzału karabiny maszynowe. Najpierw dokonano przeglądu dokumentów. Następnie: Janka Kobiakowska, Maryna Dyszluk, Ukrainiec Kutniak i kilka innych Ukrainek podczas selekcji wskazywało, kto jest Polakiem i miał przejść na bok. Następnie Ukraińców wypuszczono, a Polaków rozstrzelano. Rannych dobijano pojedynczymi strzałami z pistoletu”. W tym dniu Wilczyńskim zabili 3 osoby w rodzinie. „Mój kuzyn – Franek Piątkowski, który miał 12 lat wpadł do zimnej rzeki i schował się pod wikliny. Opowiadał, że widział jak banderowcy mordowali, okradali zwłoki, a tych, którzy jeszcze dychali dobijali. Dopiero wieczorem, zmarznięty i pół przytomny doczołgał się do stodoły Tereszków. Po jakimś czasie ludzie znaleźli go i się nim zaopiekowali”.

Widok płonących domów był przerażający. Kazimierz Wilczyński wspomina: „domy paliły się, a Ukraińcy ładowali wszystko co było przydatne na wozy. Najszybciej paliły się zachaty (ocieplenie domu robione najczęściej ze słomy i liści). 200 m za cerkwią paliło się mnóstwo domów. Potem trąbka i odwrót. Kupę sań pociągnęli w kierunku Brodów”. Rano spotkał swojego kolegę Edka ps. „Fedio”, który schował się w rogu piwnicy w ziemniakach wraz z synem gospodarza nazwiskiem Kubernyk i opowiedział mu co widział. „Za budynkiem TSL, przy rzece było mnóstwo rozebranych zwłok. Tyłki gołe, boso, aż strach patrzeć. Z ukrycia zaczęli wyłazić przestraszeni ludzie. Szukali swoich bliskich. Wszyscy lamentowali. W rozpaczy zbierali szmaty, aby okryć pomordowanych. Zmasakrowane ciała bliskich ładowali na wozy i wywozili na cmentarz”. 12 marca 1944 roku wymordowano z zimną krwią ponad 360 osób. Obecnie w miejscu ich męczeńskiej śmierci stoi pomnik. Po wycofaniu się Niemców z powiatu brodzkiego w lutym 1945 r., Armia Czerwona przeszukiwała domy szukając Ukraińców, którzy kolaborowali z faszystami. Pierwsze oddziały, które pojawiły się w Palikrowach siały strach wśród ludności cywilnej. Przyjechały samochody, a wojsko zaczęło okradać domy i zabierać konie. Kazimierz Wilczyński schował się na dzwonnicy, inni po szopach i stodołach. Około 10-12 rodzin mieszkających w lesie przyszło z powrotem do wsi do swoich rodzin. Jego ojca złapał jeden z żołnierzy i zaprowadził do dowódcy na przesłuchanie. „U tiebia są bandery ili germańscy – pytali. Ojciec odpowiedział, że nie, bo to oni nas mordowali i nikt nie będzie bandytów chronił”. Tych, którzy donosili, żołnierze zabierali na przesłuchanie, a następnie ustawiali w kolumnie marszowej i pod eskortą prowadzili do więzienia. Wielu z nich rozstrzelano. Niektórzy trafiali do obozów pracy na Syberii. Kazimierz Wilczyński był wraz ze swoim kolegą nazwiskiem Lis w Istriebitielnych Bataljonach. „Zebrali chyba ze 100 chłopa w budynku TSL.  Potem przyszedł jakiś Ruski mądrala i rozdzielał nas na tych, którzy są Polakami i Ukraińcami. 25 Polakom kazał pójść na scenę, a reszta (ok. 70-80 osób) miała czekać pod sceną. Po selekcji wyprowadzili nas na śnieg i kazali się ustawić w kolumnie marszowej. Ukraińców Ruscy popędzili do Lwowa na roboty, a nas do Brodów do Istriebitielnych Batalionów. Szliśmy wszyscy pod bronią. Przed nami jechała taczanka (dwuosiowy pojazd konny, uzbrojony w ciężki karabin maszynowy) z wycelowanym karabinem”. Kazimierz Wilczyński brał kilkakrotnie udział w akcjach nadzorowanych przez NKWD. W Istriebitielnych Bataljonach był prawie dwa lata, aż do czasu wysiedlenia na Ziemie Odzyskane. W 1946 r. rodzina Wilczyńskich została przetransportowana na Zachód. „Po załadowaniu na wóz niezbędnych rzeczy pojechaliśmy do Brodów. Tam wszystko przeładowaliśmy do pociągu, który jechał przez Medykę, Katowice, Kluczbork, Zieloną Górę do Kożuchowa pod Nową Solą. W Kożuchowie ojciec pana Kazimierza dowiedział się, że w Głubczycach koło Koźla są jeszcze wolne domy do zasiedlenia i pojechał sprawdzić wszystko na miejscu. Wraz z 3-4 innymi rodzinami cały swój dobytek rodzina przeładowała do pociągu z wagonami pulmanowskimi (długie, kryte z dostępem do każdego przedziału). Podróżowali 2 tygodnie, aż w końcu zatrzymali się na ekspedycji towarowej w Głubczycach, gdzie już czekał na nich ojciec, który do pomocy dostał Niemca z wozem drabiniastym. „Wszyscy przesiedleńcy byli głodni, brudni i zawszawieni”. Po załadowaniu dobytku na wóz rodzina Wilczyńskich zamieszkała początkowo w Bernacicach w jednym domu z Niemcami, a następnie w Głubczycach. „Miasto były spalone i w gruzach (zwłaszcza centrum). Było już otwartych kilka sklepów. Jeździłem czasami do Głubczyc poskładanym rowerem”. W Bernacicach mieszkali z Niemcami (2 chłopaków, ich matka oraz dziadkowie), którzy trzymali 3 krowy i 1 konia. „Panie co tam się działo, wszyscy we wsi bimber pędzili, a Niemkę ciągle Polacy gwałcili”. Wilczyński nie chciał pracować na polu. Chciał pójść do wojska. Przed wyjazdem zabrał ze sobą metryki z Podkamienia. W 1949 roku poszedł do wojska i służył 3 lata. Najpierw w Szczecinku w jednostce saperskiej, a następnie w Pile (był dowódcą oddziału pracującego przy kafarze). Ożenił się ze Stanisławą Romańczuk. W Głubczycach pracował na farbiarni w Zakładach Dziewiarskich „Unia” jako mistrz dyplomowany. Od 1982 r. jest na rencie. Do głubczyckiego oddziału ZBOWiD wstąpił pod koniec lat 70. Obecnie schorowany mieszka w Domu Pomocy w Prudniku.


Wspomnienia Ryszarda Jezierskiego z Porycka

Mama z końcem maja wyjechała z bratem Mietkiem do Karnkowa do dziadków Bańcerów.
Pomagała im w tej podróży jakaś znajoma Taty. Mama była już wówczas bardzo chora. Zresztą ostanie nasze rodzinne zdjęcie na to wyraźnie wskazuje. Jeszcze jakiś czas mieszkaliśmy z tatą, w baraku razem z ukraińskimi rodzinami. Ale bandy UPA coraz częściej zaglądały pod nasze domy, przychodzili do swoich znajomych. Niby w odwiedziny sąsiedzkie, ale wypytywali jacy to Polacy mieszkają w baraku. Wówczas my z tatą przeprowadziliśmy się na Michałówkę do wuja Palinki. Tam był duży dom i mieszkało kilkanaście osób z rodziny. Tata myślał, że w takim większym gronie Polaków będzie bezpieczniej, jednak się mylił. Palinko był stryjecznym wujem mojego ojca, miał już koło 70 lat, jak pamiętam to od zawsze był kościelnym. Tego rana 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział, ale mamy ładną pogodę, (nie było żadnej chmurki na niebie) będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami. I poszedł do kościoła. My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na 11-tą godzinę) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu, (kościół w Porycku miał krużganek wokół kościoła) patrząc prosto na ołtarz. W kościele jak spostrzegłem było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny, z małymi dziećmi na rękach. Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ksiądz Szawłosk z ministrantami, rozpoczęła się suma (nabożeństwo). Już nie pamiętam, w jakim momencie, ktoś wszedł do kościoła i krzyknął Ukraińcy- upowcy są przed kościołem. Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać, (do drzwi i z powrotem do ołtarza) dzieci płakały. Ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci.

Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem to ojciec mój odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się tuz pod chórem (tam gdzie organista Zegarski grał do mszy na klawikordzie). Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wieży i schodami na chór, a przez ten czas słychać było pojedyncze strzały karabinowe. Tam już był organista Zegarski i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilka małych dzieci. Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków, zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim scyzorykami zaczęli dłubać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedna po drugiej dłubiąc usuwano. Zrobiono nie wielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegławiemi. Było nas jak pamiętam kilka może z 15 osób w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem aż do drugiej wieży w której wiedzieliśmy że nie było tam schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. Ale dzięki tym belkom mieliśmy się potem za czym później schować.
Biegnąc słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, nie mniej byli wystraszeni jak ja. Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. W okuł nas było ciemno, gdyż jak już wspominałem nie było schodów z tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią, dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział siedźcie cicho to może nas nie zauważą. Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach Jeszcze bardziej przylepiliśmy się do belek i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy z ulgi. Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. Ale za jakiś czas (może po pół godzinie) powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Za chwile do wierzy zaczął napływać czarny dym swąd palonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to „upowcy” wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich pod posadzką kościoła.
Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem co dzieje się w kościele niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł spadł duży (ulewny) deszcz, słyszeliśmy jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyłoby ,,upowcy’’ wynieśli się z kościoła. To już było około czwartej godziny po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć. Pomalutku z duszą na ramieniu zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Wchodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na schodach i to pamiętam głową w dół, nie żyła a kałuża krwi ściekła aż na dół schodów do kościoła. Wychodząc z wierzy do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach. Na posadce kościoła leżała biała powłoka i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak upowcy zapalili słomę by zdetonować pocisk artyleryjski (pocisk miał zniszczyć ołtarz) to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Ten pył pokrył wszystko białym proszkiem i kawałkami tynku (posadzkę i ludzi). Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany.

Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem jak jedni pomagali drugim by się wydostać z pod innych nieżyjących ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych. Ojciec przerażony tym, co zobaczył, przypomniał sobie, że w kościele był dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać, chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było ani wśród żywych ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii.
Dziadek stał za tymi drzwiami był jakby nieprzytomny, miał osmalone (nadpalone) wąsy, i nadpaloną marynarkę. Pamiętam jak ojciec powiedział do dziadka, niech tata idzie do domu i powie Gienkowi, (to brat ojca, który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku) by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala. (Sokal był poza dawną granicą rosyjsko-austryjacką, czyli za okupacji niemieckiej w tzw. Generalnej Guberni). Dziadek zapytał ojca, a gdzie wy idziecie, ojciec odpowiedział, że w świat i że do Sokala.
Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem to widziałem jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam, jak się potem okazało, już na nich czekali upowcy, by dalej mordować. Tych co byli w domach i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków.
Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem, tam ojciec miał znajomego Ukraińca. Dawnego sąsiada z Pawłówki Kiryka Mielniczuka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (było wysokie, bo to już krótko przed żniwami) i czekaliśmy aż się ściemni by pójść do Kiryka.
Jak cicho i trochę drzemiąc siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców, szli obok drogą. Opowiadali sobie jak to ,,strilały do lachiw” (strzelali do Polaków) w poryckim kościele. Pochyliliśmy niżej głowy i czekali aż przejdą. Aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę, dopiero jak Ukraińcy odeszli, a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów.

Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał ojca o tym co się stało w kościele. Przyjął nas do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu siana. Tak było bezpieczniej i dla Kiryka i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca) gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła bo się bał, że spotka upowców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się kogo z nich zamordowano w Kościele. (zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, a księdza przy ołtarzu tylko raniono). Ojciec jak szedł do kościoła nie miał przy sobie dokumentów, ani żadnych pieniędzy (ale wszystko było w walizce ojca). Jak Kiryk wrócił z Porycka to powiedział nam, że upowcy po wyjściu z kościoła poszli mordować po domach. My z tatą uciekliśmy do Sokala.
W Sokalu też nie było spokoju, pewnej nocy obudziły nas pojedyncze strzały i kanonada karabinu maszynowego. Rano dowiedzieliśmy się, że to z komendy niemieckiej policji ukraińska policja uciekła w nocy do lasu z całą swoją bronią, stąd ta nocna strzelanina.
Dalszy okres okupacji niemieckiej spędziliśmy w Karnkowie u dziadków Bańcerów. Mama już zmarła, a my z bratem i ojcem zamieszkaliśmy w Kwidzyniu.
O zamordowaniu dziadków i całej rodziny Jezierskich dowiedzieliśmy się dopiero w latach 1960-tych. Nasz znajomy Afanazy Hoszko, Ukrainiec, były pracownik warsztatu w Porycku, po wojnie zamieszkał na Śląsku. Pojechał w latach 1960-ych do Porycka, aby odwiedzić rodzinę. Rozmawiał ze swoim bratem Siergiejem i on mu opowiedział, jak zamordowano naszych dziadków ze Starego Porycka.
Otóż naszych dziadków: Józefa i Jadwigę Jezierskich, prababkę Ulanowską oraz stryja Gienka, jego żonę i dwoje nieletnich dzieci zamordowali sąsiedzi Ukraińcy. Przewodził im Ukrainiec Klim Matwiejczuk, sąsiad ze Starego Porycka. W domu dziadków była jeszcze rodzina żony stryja. Był tam dziadek i babka Zembrzyscy oraz ich starsza córka z dwojgiem dzieci w wieku 12-14 lat, i była tam jeszcze młodsza siostra stryjenki. Czyli razem w domu było 13 osób. Wszyscy zostali zamordowani na podwórku, a dzieci utopiono w studni. Stryj Gienek, ranny, z żoną, próbował uciekać, Upowcy dogonili ich na wale pomiędzy jeziorem, a stawami i tam dobili. Dom został spalony, a cały dobytek zabrał główny morderca Matwiejczuk.

Nazwisko Jezierskich, Eugeniusza i jego żony Marii widnieje na płycie nagrobnej na cmentarzu w Pawliwce. Ten, kto opowiadał o tym okropnym mordzie, musiał tam być, lub dowiedział się od któregoś z morderców.

http://dziennik.artystyczny-margines.pl/wspomnienia-ryszar…/


Wspomnienia Józefy Wolf z domu Zawilskiej 

Planowe napady i mordy na ludności polskiej.
Od nowego roku 1943 zaczęli Ukraińcy robić napady na lepszych gospodarzy, na mądrzejszych ludzi na wsiach i koloniach. To się słyszy, że napadli na Aleksandrówkę, 18 numerów mieszkańców od Łucka 40 km, od stacji Sienkiewiczówka 7 km między lasami. Nawet mieli Polacy broń, ale napadli z wieczora, tak, że dopiero co z pola wrócili i zastali ich przy kolacji. Wpadli do trzech domów i całe rodziny pozabijali, dziewięć osób zamordowali. Było to 2 kwietnia 1943 roku, jeszcze jakoś dało się pochować w jednym grobie na Sienkiewiczówce. Dnia 8 kwietnia napadli w Boremlu na rodzinę Marmuckich, okrążyli dookoła dom, oblali benzyną i zapalili o północy. Pokładli się po dwóch przy każdym oknie i celowali . Tam była zamężna moja siostra Mania z domu Zawilska i co zaglądną do okna, to wszędzie leży bandyta, a mąż Stasio trzyma 7-miesięczna córeczkę na ręku i patrzą którędy uciec z tego ognia i mama chora krzyczy: nie rzucajcie mnie w tym ogniu, wynieście mnie na dwór. Tymczasem Mania zabrała od męża dziecko, którego on jej nie chciał dać, bo trzymał je przy sercu swoim, ukochaną Terenię, ale Mania słysząc głos mamy jego, że zabierzcie mnie, nie rzucajcie, to krzyknęła do Stasia: daj mi dziecko, a ty weź mamę pod pachę i wyprowadź z ognia. I Stasiu oddał dziecko Mani, a sam wziął mamę i wychodzili przez werandę, bo tam nikt jakoś nie leżał z karabinem. Mania zawołała: Matko Boska Częstochowska, ratuj nas! I pierwsza skoczyła z dzieckiem ze schodów werandy i biegła w stronę wsi, a lecąc z dzieckiem na ręku co chwilę widziała kulę zapalającą, lecącą w kierunku jej, ot, ot jedna przed drugą i z górki biegła, a pod górkę szła powoli i bez przerwy za nią strzelali. Oglądnęła się Mania za Stasiem i teściową i zobaczyła w blasku ognia leżącego z mamą pod lipą przy werandzie zabitego. O Boże! – westchnęła i idąc powoli z myślą, że niech i mnie zabiją, a kule jedna za drugą gwizdały obok niej i żadna nie trafiła. Weszła na pagóreczek do jednej chaty ukraińskiej i puka, aby otworzyli, to powiedzieli, że jak uciekłaś im, to uciekaj dalej, bo nam nie wolno ciebie puścić do domu. Poszła do drugiej z myślą, aby dziecko zostawić i sama chciała wrócić do męża i do matki jego, co z nimi się dzieje, może żyją, są ranni i potrzebują pomocy? Ale i ta Ukrainka krzyczy przez okno, że „utikaj”, jak uciekłaś. Poszła do trzeciej Ukrainki, a ta powiedziała, że do chaty nie mogę cię przyjąć, ale idź do chlewa i tam jest siano, schowaj się do siana. Poszła do tej stajni, przykryła się sianem, a była to godzina chyba już 3 nad ranem i przesiedziała do rana. Było to 8 kwietnia, deszcz ze śniegiem nabijał w twarz, a ona była z gołymi nogami w butach męża i w nocnej koszuli, i męża marynarkę ślubną chwyciła z szafy i dziecko z łóżeczka wzięte w kocyku. Rano Ukrainka przyszła do szopy, dała jej płachtę taka jakąś brudną i mleka dziecku. Poszła na to swoje pogorzelisko, to już Stasiu nie leżał na swoim miejscu pod lipą tylko z mamą był zaciągnięty do ognia, nogi miał opalone, a widocznie był żywy, tylko ciężko ranny, bo koszulą twarz sobie zasłonił, a mama była na wpół spalona, a teść wartował ich i siedział w ubikacji przy stajni i bandyci tak podeszli, że nie mógł dać znać im w domu. Sam uciekł do trzciny przy rzece Styrze i tam siedział. Jak Mania przyszła z dzieckiem i położyła dziecko na ziemię, a sama wykopała dołek i zasunęła męża i jego mamę, aby pochować. Tymczasem zakryła deskami, a dziecko płakało, wtedy na płacz dziecka wylazł z trzciny ojciec Marmucki. Lament, rozpacz ogromna. No cóż, zimno. Ojciec poszedł do Boremla do znajomych, a Mania przez pola ukraińskie udała się do swojej matki, do czeskiej kolonii Sergiejówki, gdzie od tygodnia zamieszkała jej mama z siostrą Helą u wujka Ignacego Myki. Po swojej tragedii, tydzień temu co jej zabili Ukraińcy męża, dwóch synów i dwóch braci Zawilskich. To znaczy wymienię po kolei, jacy Polacy padli ofiarą bestialskiego mordu Ukraińców: Apolinary Zawilski, syn Szczepan, syn Marian, Mieczysław i Bronisław Berezowski, Biernodzio i Domański Bolesław. Tyle było od razu zabitych, aż 9 trumien. Myka Ignacy wartował w nocy i widział czerwoną łunę na kierunek Boremla i przyszedł rano do domu, a nie chcąc martwić siostry, po cichu powiedział swoim, że była wielka łuna paląca się na Boremlu, ale kto padł ofiarą to nie wie, ale serce jego przeczuwało, że może to być u Marmuckich, ale nic nikomu nie mówiąc spoglądał co chwilę w kierunku Boremla, czy czasem ktoś nie przyszedł z tego kierunku. Aż przed południem spojrzał z sadu, że ktoś daleko idzie przez pole, to sobie pomyślał, że przecież nikt przez pole tędy nie chodzi, więc serce mu zadrgało i nic nikomu nie mówiąc pobiegł naprzeciw i dojrzał w pochmurny dzień, że to idzie Mania, jego siostrzenica. Chwycił od niej to dziecko i przyprowadził do domu. No wtedy lament, krzyki, płacz, rozpacz. Tydzień temu zamordowali ojca Apolinarego Zawilskiego, brata Szczepana, braci stryjecznych i ciotecznych. 2 kwietnia 1943 roku Ukraińcy wpadli do stryja Polika, a tam akurat zeszli się bratankowie uradzić, gdzie kto dziś ma wartować i tylko weszli do domu, nawet nie zdążyli broń zabrać ukrytą u stryja, jak Ukraińcy bestialsko wpadli, otworzyli drzwi i zasiekli z karabinu maszynowego i od razu czterech położyli na miejscu, a resztę dostali tak, że byli tak pobici, pokłuci sztyletami, że Szczepanko lat 16 miał 14 noży wbitych w piersi, a Mietkowi i Marianowi to połamali kości w nogach i rękach, że ubrać nie można było. Prawdopodobnie Marian miał rewolwer w kieszeni i ostrzeliwał się i zabił 4 Ukraińców, ale oni zabrali swoich, aż potem ktoś z nich to wydał. Słysząc te strzały u stryja Polika mój ojciec co przyszedł od Wysockiego Kazimierza, bo kupił od niego konia, tylko co usiadł i mama daje mu kolację, ale szybko wyszedł z domu, a już ulicą jedzie trzech bandytów. Padł na ziemię i posunął się ku piwnicy i leży, a oni podeszli do okna i zauważyli, że ojca w domu nie ma, to wrzucili do domu granaty, a mama słysząc te strzały uklękła i modliła się głośno: kto się w opiekę podda Panu Swemu… A siostra Lodzia leżąc na łóżku w kuchni karmiła swoją córkę Basię piersią, a ten granat wpadł w samą kołyskę, ranił bardzo mamę w nogę prawą z pośladkiem i ręka prawa, dwa palce dolne odbite. Krwi pełno w butach, aż chlupie z buta, dom się pali, a mama wynosi odzież, poduszki i co może ratuje. Pada w końce zemdlona z upływu krwi. Lodzia na huk granatu rzuca się z łóżka na podłogę i odłamek wpada jej wprost do oka lewego, a dziecku nic, tylko z wierzchu była kołderka, a cała posiekana Lodzia zdobyła siły i jakoś mamę zawlekła do sąsiadów z dzieckiem. Ale sama miała wrócić do domu, aby coś wziąć, to już pełno bandytów na podwórzu. Zaprzęgają konie do wozów, ładują wszystko z mieszkania i ze spiżarni, zboże z magazynu i zaczynają palić. Bydło wyprowadzili, a Lodzia widząc to wróciła do dziecka i mamy. Za chwilę całe gospodarstwo w płomieniach. Ojciec padł koło piwnicy. Jak oni zajmowali się rabowaniem to posunął się na brzuch w bruzdę wyoraną i dosunął się do krzaków malin, wstał i pobiegł boczną drogą do stryja Polika zobaczyć, co tam się dzieje. Położył się za bruzdą i leży, i widzi, jak bandyci rabują. Jeden podchodzi i zapala stóg słomy przylegający do stodoły. Ojciec myśli sobie, żeby tak odszedł to pobiegnie i zgasi. Jak zaczęło się palić blask oświecił, a bandyta leciał tuż obok ojca. Ojciec miał nagan, ale bał się strzelać, żeby nie zwołać bandy i nie wiedział, czy będzie miał pomoc i co się w ogóle stało z kuzynami, co mieli broń „odszczekiwali” się, a teraz ucichło. Myśli sobie: co to jest? Naraz patrzy, a tu całe jego budynki w ogniu i nie wie, gdzie lecieć, więc leci do swoich budynków, a tu za nim kule zapalające, ale doleciał do domu to już ogień był wszędzie i nie miał nigdzie ojciec dostępu. Wtedy uprzytomnił, że sobie, że może mama i Lodzia są w ogniu. Próbował wpaść, ale nic nie namacał na podłodze w wysunął się z dymu na brzuchu na podwórko i słyszy jak kule zapalające lecą jedna za drugą, a to dlatego, że sąsiedzi lecieli ratować, to bandyci nie dopuszczali ich strzelając z karabinów. Ojciec doczołgał się na brzuchu do studni, była nie głęboka, wlazł za cembrynę i siedział do rana w studni. Rano wylazł za pomocą łańcucha i znalazł mamę ranną i Lodzię z okiem cieknącym.
Sąsiad zaprzągł konie i zawiózł mamę i Lodzię do Łucka do szpitala niemieckiego, bo wtedy tylko takie były i zrobili operację oka, co już wypłynęło i została siostra bez oka, a mamie oczyścili rany z odłamków z granatu i jakoś Bóg dał, że po miesiącu mamie zagoiły się rany i przeżyła jeszcze 20 lat, a siostra żyje do dziś, ale z jednym okiem i to bardzo słabym. Do domu nie wrócili, zamieszkali w Łucku tak kątem, u kuzynów mamy – Bieleckich. Ale na uboczu Łucka też było strasznie mieszkać, bo bandyci napadali i na miasta i na stacje kolejowe, na dwory. Gdzie były posterunki niemieckie, to nieraz było słychać takie strzelaniny parę godzin. A gdzie byli Polacy, to bronili się nawet razem z Niemcami. Napadli Ukraińcy na stację kolejową Zwiniacze nieopodal nas, 10 km, to tak długo się bronili, że Niemcy już się poddawali, a Polacy nie, i walczyli tak, że jednak obronili się. Wtedy Niemcy cieszyli się, że żyją i zaraz w dzień z bronią w ręku przyprowadzili Polaków do Horochowa, bo już nie można było utrzymać się. Mąż mój Dominik od marca 1943 roku ani jednej nocy nie spał w domu. Co rano przyjedzie to mówi, gdzie się dzisiaj paliło, gdzie widać było czerwone rakiety. Oj, tam była klęska jakichś biednych ludzi i tak co noc, gdzieś się paliło i mordowano bogatszych, mądrzejszych, nauczycieli. Koło Horochowa w dniu 1 kwietnia 1943 roku napadli na gospodarza w Porwoniczu pana Makowskiego. Jego wnuczka uciekła do służącej, to ją jakoś uratowała, a tych państwa Makowskich to tak zmasakrowali, zrąbali, że po kawałku do zbitej z desek zwykłych trumny kładli. Coraz więcej zaczynało się bezapelacyjnie mordować Polaków . Od maja 1943 roku postanowili Ukraińcy walczyć o wolną Ukrainę. Zrozumieli, że Niemcy im jej nie utworzą, gdyż po klęsce pod Stalingradem zaczęli wycofywać się na wszystkich frontach. Na początek postanowili wymordować wszystkich Polaków mieszkających na ziemiach ukraińskich. Było dużo wsi mieszanych, w których mieszkali Polacy i Ukraińcy. Aby banderowcy mogli rozpoznać gdzie mieszkają Polacy a gdzie Ukraińcy malowali na drzwiach ich domów czarne krzyże. Bandyci mordowali w rejonach oddalonych od ich miejsca zamieszkania po to, by ich nikt nie mógł rozpoznać. My na szczęście tych znaków nie mieliśmy, bo nasza cała kolonia była polska, stąd też zapowiedzieli, że w pierwszym rzędzie będą mordować bez litości polskie kolonie. Obok Ukrainiec znajomy miał rozkaz zamordować Polkę koleżankę, z którą chodził razem do szkoły. Chcieli go wypróbować, jego bohaterstwo, to on ją w domu napadł w biały dzień, jeszcze z tydzień było do ogólnego mordu, zadał jej cios w plecy, a ona zaczęła krzyczeć, że Misza co robisz? A on mówi do niej: ty Polska mordo gdzie masz serce. Jak ona upadła to on jej zadał cios w serce. Zabił ją, ojca i matkę. To była próba bandycka pierwsza we wsi, gdzie było 5 rodzin Polaków. Spędzono ich do piwnicy, takiej ziemianki i obrzucono ich granatami tak, że od razu piwnica ich zasypała. Mówili nam Ukraińcy, którzy byli temu przeciwni, że byli ranni i że ziemia ze trzy dni się ruszała, takie tam męki zadawali tym biednym ludziom Ukraińcy. To było gdzieś z końcem czerwca, we wsi Markowicze koło Horochowa, jak zamordowali Podkowińskich i tych 5 rodzin, nie pamiętam już ich nazwisk. Potem 10 lipca, był to dzień Piotra i Pawła ruskiego, popi ukraińscy poświęcili na rzeź Polaków noże, siekiery, kosy i broń, jaką mieli Ukraińcy, a mieli jej dużo, gdyż szykowali się do walki z Polakami i Rosjanami na całym powiecie horochowskim, włodzimierskim, łuckim i kowalskim. Ogłosili powstanie Ukraińców na Polaków. W niedzielę 11 lipca, najpierw rzucili się na bezbronne kościoły w Łokaczach, Kisielinie, Porycku. Tam wymordowali w Kisielinie 500 osób, a w Porycku 180 osób, a w Łokaczach jakoś się bronili z pałacu i niedużo padło osób. W Kisielinie trochę się uratowało, co schronili się na plebanii przy kościele. Ci bili się czym mieli, nawet piece porozbierali i cegłami walili z góry po głowach, nie dali dojść do drzwi, aby wyważyć. Tak bronili się przez pół dnia i do nocy. Aż po północy uciekli jakoś bandyci, odeszli i dopiero rano mogli rozejść się do domów a potem i tak napadali po domach i całych wsiach. Otaczali wieś trzema frontami. Jedni z nożami i siekierami, drudzy z karabinami, a trzeci na koniach z łańcuchami w rękach, bo zboże było takie duże, że żyto sięgało do dwóch metrów. Taki piękny urodzaj był zbóż w tamtym roku i szli przez pola, okrążali wsie i kolonie i to w jednym dniu na całym Wołyniu. Dlatego okrążali ze strony pól, bo w zbożach kryło się dużo ludzi. Do polskiej kolonii dopadł stary dziadzio Ukrainiec, Kolonia Poluchno 7 km od Horochowa. Przyszedł ten dziadek do naszej babci Kellerowej i mówi: Haniu, ratujcie się i to zaraz, bo moich chłopców zabrali bandyci na furmanki, pojechali na Zagaje mordować, a wy ratujcie się. Mówi Ukrainiec: ja mam 75 lat, mogą mnie zaraz zabić, ale ja będę szczęśliwy, jak was uratuję. To powiedział i poszedł zbożami. Mieli przestrogę, ale to póki dali znać, to tu, to tam, kto od razu z miejsca kopnął się do ucieczki, to ten przeszedł jeszcze front, a kto poplątał się koło domu, a to schować, a to krowom dać, ci już nie zdążyli uciec i front ich połapał w podwórku, bądź też w polu. Janek Keller uciekając z żoną i dzieckiem i swoją siostrą wołał: prędzej chodźcie. A sam myśląc, że jest wojskowym, że to chodzić będzie więcej o mężczyzn niż o kobiety. Wylecieli razem za stodołę, on chłopak po 30-ce, silny, pobiegł prędko wołając: za mną, za mną, prędzej. A kobiety słabsze popadały w zbożu i nie dały rady uciec do lasu, a Janek zdążył do lasu i położył się pod krzakiem i wypatruje za żoną Kazią i córeczką Irenką i siostrą Gienią. A ich nie ma i nie ma, a tu już słyszy jak front nadchodzi z krzykiem i podając komendę do bandytów, że nie strzelać tylko rąbać siekierą, bo szkoda kul na polskie mordy. Struchlał zrozpaczony, ale cóż, nic nie zrobi bez broni, bez niczego. A one w życie usiadły ze zmęczenia i siedzą, ten front doszedł, ale ich w życie nie zauważył. Przeszli, a ci bandyci na koniach zauważyli ich. Zeszli z koni i sztyletami zakłuli Kazię, Gienię i 20-letnią panienkę, a to dziecko 7-letnie nie ruszyli. Irenka się skuliła przy mamie i Ukrainiec ją kopnął nogą, ona się nie ruszyła i powiedział do tego drugiego bandyty, że ona już nieżywa i poszli sobie dalej. Irenka cały wieczór tuliła się do mamy, bo mama jeszcze żyła, ale krwi zeszło tak dużo, że w nocy mama umarła, a Irenka tuliła się koło matki. Jak błysnął dzień Irenka woła: mamusiu, mamusiu. I mamusia się nie odzywa, poszła do cioci Gieni, ale i ta się nie odzywa, więc zabrała się i poszła do Ukraińca, którego znała, a u tego Ukraińca cały sztab bandytów stał, a wtedy akurat wyjechali na mordowanie Polaków. Ten Ukrainiec się strwożył i zapytał: gdzie tato jest? Ona odpowiedziała, że mama zabita z ciocią Gienią, a tato uciekł. O, to Ukrainiec się głęboko zafrasował, że tata uciekł, wziął tę dziewczynkę za rękę i zaprowadził ja do stodoły i zawiązał ją w kul słomy takiej młóconej cepem, prostej słomy. Zawiązał ja i powiedział: siedź tu cicho, bo tu przyjdą bandyci, jak wyjdziesz, to cię zabiją, a jak będziesz cicho siedzieć to ja cię potem zawiozę do tatusia. I na noc poszła do niej, do stodoły, jego żona i z nią między kolanami spała. Tak przechowali ci Ukraińcy małą Irenkę dwa tygodnie. Po tym czasie dał znać do Horochowa, aby Janek przyszedł na cmentarz pod miastem, że przyprowadzi mu jego córeczkę, a już trochę wcześniej dał znać do Horochowa na plebanię, że Janka Kellera córka żyje. Ale Janek na to się nie zgodził, aby spotkać się na cmentarzu, tylko przekazał, że jeżeli masz córkę to przywieź mi ją tu na podwórko plebanii. Na drugi dzień Irenkę przyprowadził Ukrainiec na podwórko plebanii i wyszła nas grupa ludzi ze zbiegowiska na przywitanie tej dziewczynki ze łzami w oczach, że to dziecko jakoś Bóg zasłonił i żywa wróciła do ojca. Poszedł front przez Poluchno, nie zdążyło dużo osób uciec, pozapędzali 4 rodziny w taka dolinę i tam pozabijali sztyletami. Zginęła tam rodzina Abramowiczów, Skawińscy oboje, Wapińscy oboje i Ostrowscy. Zabili ich, poskładali na kupę i tak leżeli 6 tygodni. Po 6 tygodniach udało nam się tam pojechać, zobaczyć, to psy pojadły dużo osób z boku, podrapały ciała zębami. Hani Abramowiczów cały pośladek zjedzony, warkocz jasnych włosów leżał koło głowy, pod sercem trzymała córeczkę swoją 5-letnią, a pani Skawińska, co wzięła chleba bochenek ze sobą, a zostali oboje zabici, to ten bochenek chleba leżał 6 tygodni na przysypanej trochę ziemią mogile i psy tego chleba nie ruszyły. Poszliśmy trochę dalej do babci Kellerowej, co tam słychać, jak wygląda babcia? Babcia, jak ten Ukrainiec dał znać, to się ubrała w swoje szaty przygotowane na śmierć i nigdzie nie mogła od domu odejść, bo z tego strachu, czy pora przyszła, wnuczka zaczęła rodzić. To babcia mówi sobie: czyżby chcieli mnie zabić? Mam 96 lat, wszystkim naokoło pępki zawiązywałam, wszystkich ratowałam w chorobach, w nieszczęściach, czy krowa nie mogła się ocielić to babcia poszła, czy klacz, czy świnia, do wszystkich rzeczy babcia była potrzebna, to gdzieżby oni mieli mnie zabić? A tu jeszcze ta Józia rozbolała się z tym porodem, to naprawdę babcia nie mogła ruszyć się z domu. Wysłała Janka, męża Józi, że uciekaj, bo to może tylko mężczyzn zabijają, a on co wyjdzie za stodołę, to znowu wraca no i doczekał się, że okrążyli i zabili babcię. Józia urodziła, a to maleństwo głową o ścianę i tak leżało na podłodze wyschnięte jak kurczątko, a drugie 2-letnie leżało na łóżku i chcieli zapalić łóżko, ale zgasło, a Józia leżała w łóżku zabita i kołek z drewna jej wbili w brzuch. Jak my to wszystko oglądaliśmy, to konie wydrapały ziemię spod siebie, tak chrapały i strzygły uszami. Bezradnie wsiedliśmy na wóz, strach nas wielki ogarnął i pędem do domu do Horochowa, bo naprawdę stracha mieliśmy okropnego. Całe szczęście, że Ukraińcy pouciekali do lasów i nie było nikogo, a 7 km od miasta odjechać to było bardzo duże ryzyko, bo co chata ukraińska, to bandyci byli. Mógł kto nas wziąć na muszkę i zastrzelić, ale na szczęście nikogo nie było w tych chatach i szczęśliwie wróciliśmy, ale ogromnie przygnębieni.

http://ludobojstwo.blogspot.com/…/zagrozenie-ukrainskie.htm…


Relacja Tadeusza Szczygielskiego

Kiedy padły pierwsze strzały na Wołczków- wystawione na noc posterunki samoobrony wszczęły alarm wśród śpiących. Posterunek taki nie był uzbrojony w broń palną. Jego służba polegała jedynie na czuwaniu i obserwacji terenu.

W tym przypadku śpiącego ojca „poderwał” Władysław Tomczak. Obudzony ojciec pobiegł do stajni, uwolnił z uwięzi bydło, uchylił drzwi stajni, otworzył chlewik, potem z babcią i córką Hanią- skryli się pod dębami (złożonymi na podwórku z przeznaczeniem na budowę domu). Łuny pożarów poprawiały widoczność. W kryjówce pod dębami robiło się jasno. Hania zwróciła się do ojca: „tu nas znajdą- idę w bezpieczniejsze miejsce”. Pożegnawszy się z ojcem wraz z babcią wyszły z dotychczasowego ukrycia. Udały się za wiklinowy płot na ogród, gdzie w kupkach złożona była kukurydzianka. W niej obie ukryły się, zaledwie 15 kroków od ukrytego pod dębami ojca. Dzielił ich jedynie wiklinowy płot.
Banderowcy systematycznie poszerzali zbrodniczą akcję. Podpalali dom za domem. I tak po zapaleniu domu Karola Gwizdaka (Kanarka), przeszli przez płot na ogród do złożonej kukurydzianki. Dochodząc jeden z nich zapytał: „majesz naftu?”. Leżącemu za płotem pod dębami ojcu doszedł wyraźny donośny głos „wstawaj”, a potem- „idy, idy”. Dalej słyszy drżący głos kobiecy „joj wy mene zabijete”. Idy! Krzyknął oprawca i oddał strzał. Więcej strzałów ojciec nie słyszał, lecz wiedział, że spod dębów wyszły dwie osoby. Banderowcy przez płot weszli na drogę idąc obok ukrytego ojca. Mówili do siebie: „O! ona se prosyła”. Podeszli pod nasz dom, ze strzechy jeden wyjął garść słomy, polał naftą i podpalił. W grupie tych morderców brała udział również kobieta.
Rano w wielkim strachu i przerażeniu ostrożnie wyszedł ojciec ze swej kryjówki. Kroki skierował w stronę złożonych snopków kukurydzianki. Tam zobaczył zgliszcza dopalającej się słomy, a pod nią opalone zwłoki córki Hani i babci Julii, których zdrowe ciało było jedynie od ziemi. Babci w dłoni (zaciśniętej) pozostał kawałek niespalonej laski, którą się podpierała. W brzuchu zauważył ojciec- wbity i pozostawiony nóż, którym oprawca dokonał swego dzieła. Dlatego brak było drugiego strzału. Siostra Hania została zastrzelona z bliskiej odległości. Dowodem był odpalony prochem strzelniczym warkocz, który leżał na boku, nie mając styczności z płonącymi zwłokami. Ów warkocz przywieźliśmy ze sobą na Zachód. Babcia z rozprutym brzuchem płonąc konała. Obie polane były naftą. W zbiorowej skrzynce, nie podobnej do trumny, złożono je razem, a z nimi nóż- narzędzie zbrodni. Pochowane zostały we wspólnej mogile z innymi pomordowanymi tej nocy.
Od pamiętnej nocy, każdą następną spędzaliśmy w domu szwagra Michała na Psiarni, który mimo woli stał się naszym drugim domem, nas

pogorzelców z Wołczkowa. W głębokiej tajemnicy w wykopanej przez ojca kryjówce spędzaliśmy potem z całą rodziną dalsze niepewne noce. Wiele razy nocowaliśmy gdzie kto mógł, również w szczerym polu. Rankiem wracaliśmy z powrotem do domu na Psiarni. Jakby z ciekawości czy żalu zza płotów zaglądały kołyszące się głowy ciekawych ukraińskich sąsiadów, obserwujących nas, powracających z „noclegów”, trzęsących się z zimna i strachu. Pamiętam, a było to już w dzień zaraz po tragedii Wołczkowa, przebywającym w domu na Psiarni dano znać, że znów banderowcy idą, tym razem przebrani w sowieckie mundury wojskowe. Nastała panika. Nastraszeni i przerażeni, nie wiedzieliśmy co począć, dokąd i gdzie się schować. Strach ten nie był długi. Okazało się, że to zwiad sowiecki To oni, ci żołnierze „stanęli” na drodze banderowców przed następnym uderzeniem, tym razem na Polaków w Mariampolu.

http://ludobojstwo.blogspot.com/…/relacja-tadeusza-szczygie…


Relacja Stanisława Grochalskiego

Noc z 29 na 30 marca 1944 r. była najstraszniejszą w historii mieszkańców Wołczkowa-pomimo tego, że czuwano do godz. 24 banderowcy dokonali swego dzieła.
Moje młodsze rodzeństwo było na noclegu u babci w Mariampolu, zaś druga mama (ojciec owdowiał i ożenił się drugi raz) poszła do sąsiadów, skąd było blisko do wielkiego rowu, w którym można było się ukryć. Ojciec odprowadził mnie do krewnego Konopackiego za kaplicą na wzgórku; było stamtąd blisko do największego jaru z licznymi rozgałęzieniami i gliniankami, w których można było się schować. Ojciec jak zawsze poszedł do sąsiada Augustyniaka na czujkę. Przed godziną pierwszą usnąłem, a o godz. drugiej jak Wołczków długi napastnicy z UPA rozlokowali się tyralierą od strony Tumierza i zaczęli strzelać i palić pierwsze napotkane zabudowania. Do uciekających strzelano, a złapanych mordowano, niektórych oblewano benzyną i podpalano. Uczestnikami napadu byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Podczas napadu szczęśliwi byli ci, którzy uciekli w kierunku Mariampola. O godzinie drugiej w nocy wszyscy ludzie, którzy byli na czujce u Konopackiego, gdy usłyszeli strzały, uciekli, a mnie pozostawili śpiącego. Nie wiem, jak długo spałem, siedząc na bambetlu oparty o kufer. W momencie, kiedy się obudziłem, w mieszkaniu od palących się zabudowań było jasno jak w dzień, drzwi były otwarte. Zobaczyłem, że jestem sam. Rzuciłem się do ucieczki w kierunku największego jaru obok ostatnich zabudowań Jantka Tarnowskiego. Usłyszałem wtedy głosy ludzi na strychu tego domu, który częściowo pokryty był dachówką a częściowo słomą. Zastukałem do drzwi, prosząc, by mnie wpuszczono. Ze strychu zszedł właściciel domu i na swoich plecach wyniósł mnie na strych. Było tam bardzo dużo ludzi. Po chwili usłyszeliśmy głosy Ukraińców: „tutu chatu tra pidpałyty” i podpalono od strony słomianego dachu. Ogień zepchnął nas pod dachówkę i zaczęliśmy się dusić Szukając świeżego powietrza, zwalaliśmy dachówkę. Byłem jako pierwszy przy otworze zrobionym w dachu; niewiele myśląc skoczyłem na ziemię, a za mną właścicielka domu Katarzyna Tarnowska rodem z Krymidowa wołając: „dajcie mi moje dziecko”.
Korzystając z zamieszania wśród banderowców, którzy zauważyli wiele głów wyglądających spomiędzy łat w dachu, z różańcem w ręku ruszyłem do ucieczki w pole zwanym Branowskie. Tam napotkałem banderowca z karabinem w ręku; skierował lufę do mnie, ale w pewnym momencie odwrócił się, a ja zbiegłem w dół jaru chowając się w gliniankach, ale nie mogłem się ukryć. Dobiegłem do połowy jaru, tam spotkałem chowającą się sąsiadkę Rozalię Obacz, która okryła mnie dużą chustą i przytuliła do siebie. Po chwili przyszła do nas Tarnowska z czteroletnim synkiem; płacząc opowiadała, że na jej oczach Ukraińcy zabili jej męża (Gosztyłę) siekierą w głowę, długoletniego sołtysa Wołczkowa Kaspra Szczygielskiego, dwóch Konopackich i Stasichę, a Józef Śrutwa wyrwał się im z rąk i uciekł. Banderowcy idąc górą ponad jar w kierunku Wysokiej Góry rzucili rakiety oświetlające jar, szukając chowających się ludzi. Przestraszony zacząłem uciekać do końca jaru pod Branowskie i tam spotkałem ukrywających się sąsiadów Jana Sagę i Bronisława Nazimka. Wybiegliśmy w pole i dalej w las zwany Dębniakami, gdzie doczekaliśmy rana. Z lasu widzieliśmy wielką zgraję powracających napastników w kierunku Tumierza, śpiewających, jadących na koniach i furmankach oraz idących pieszo. Wśród nich byli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety.
Przed południem wróciliśmy do wsi, której już nie było. Na miejscu tak ludnej wsi, kiedyś bardzo zabudowanej, zastaliśmy gdzieniegdzie domy, zgliszcza, trupy i popalone w stajniach bydło, Pomiędzy tym wszystkim chodzili zamyśleni ludzie, ale nie płakali, nie lamentowali, nie rozmawiali, bo byli jakby skamieniali; nie mieli co jeść, lecz głodu nie czuli, tylko od czasu do czasu ktoś zapytał: gdzieś był? gdzieś była?
Najwięcej ludzi zamordowano w jarze na Korpanówce, w domach, przy drodze wiodącej do Tumierza, w jarze za Jantkiem Tarnowskim i w schronie w dolnej części Wołczkowa u Jana Gadzińskiego. Tak było do godzin południowych. Przed wieczorem po południu rozpoczęła się nowa gehenna. Rusinom w Mariampolu rozkazano opuścić miasto na nadchodzącą noc, co też w pośpiechu czynili wyjeżdżając furmankami na ukraińskie wsie jak Łany, Dołhe, Dubowce i Tumierz. Dla nas Polaków miała nastąpić doszczętna zagłada; kto by uciekł przed nożem, siekierą czy kulą miał być utopiony w Dniestrze. Nie sposób opisać strachu tego popołudnia i wieczoru. Ludzie nie wiedzieli, gdzie uciekać, by przeżyć to polowanie. Wraz z ojcem wyszliśmy od babci w Mariampolu, która dała nam na drogę bochenek chleba. Nosiłem go pod pazuchą jak najcenniejszy skarb. Skierowaliśmy się do klasztoru, w którym przenocowaliśmy siedząc na korytarzu wśród wielkiej rzeszy ludzi. Noc przeminęła spokojnie. Rano zaczęliśmy się rozchodzić, każdy w swoją stronę. Wtedy zauważono od strony Łanów i Tumierza jeźdźców na koniach, każdy myślał, że to banderowcy. Okazało się, że to zwiad sowiecki, który przeszkodził banderowcom w minioną noc zniszczyć Mariampol i wymordować ludzi.
Był już pierwszy kwietnia, a za nim smutna Wielkanoc, spadł dość duży śnieg i przykrył to straszne pobojowisko Wołczkowa, ale swąd popalonych ciał i bydła unosił się nadal. Zaczęto grzebać pomordowanych na cmentarzu w Mariampolu, chociaż wcześniej proponowano jedną wspólną mogiłę na wzgórku za kaplicą w Wołczkowie; zakopywano gdzie kto mógł popalone bydło.
Przez dwa tygodnie stacjonowali w Mariampolu zwiadowcy Czerwonej Armii. Po dwóch tygodniach wojska niemieckie uderzyły większą siłą na oddziały sowieckie, które wycofały się na wschód, a my znowu znaleźliśmy się pod okupacją niemiecką. Propaganda UPA zaczęła grozić Polakom, dlatego niektórzy zdecydowali się przenieść tymczasowo do centralnej Polski. Zamożniejsi wyjeżdżali całymi rodzinami, grupując się w jeden transport.
Ojciec chciał nas dzieci, też wysłać takim transportem do Krakowa, gdzie organizacja społeczna-Rady Głównej Opiekuńczej rozciągała opiekę nad poszkodowanymi w czasie wojny. W celu załatwienia formalności z tym związanych, chciał udać się do Stanisławowa, ale na stacji w Jezupolu w czasie bombardowania zginął 4 czerwca 1944 r. odtąd zaczęła się ciemna noc naszych dziecięcych lat. Nie widzieliśmy go po śmierci i nie wiemy gdzie go pochowano. Sprawą wywiezienia nas pod opiekę RGO zajęli się stryjkowie, którzy potem również wyjechali na teren woj. krakowskiego. Wywieziono nas jako pierwszych samochodem niemieckim do Stanisławowa i nikt w tedy nie pomyślał, że to my zapoczątkujemy opuszczanie rodzinnej ziemi na zawsze i nikt nie pomyślał z tych, którzy pozostali, patrząc na nas z politowaniem, że za rok pod rozkazem opuszczą rodzinne strony.
Ja dostałem się na służbę do Skawiny, bo miałem już 12 lat, ale kawałka chleba byłem zawsze spragniony. Gorzej było z rodzeństwem w jednej koszuli na sobie, boso w obcych stronach, pukali do drzwi ludzi prosząc o kawałek chleba- taki los spotkał moje rodzeństwo.
Wschodzi słońce i zachodzi tu i tam,
A ja zawsze w jedną stronę spoglądam.
Na dalekim wschodzie świeci gwiazdka ma,
Tam jest dom rodzinny i w grobie matka ma.
Wschodzi słońce i zachodzi tu i tam,
A ja zawsze w jedną stronę spoglądam.
Na dalekim wschodzie świeci gwiazdek rój,
Tam jest dom rodzinny i w nieznanym grobie ojciec mój.

http://mariampol-wolczkow.prv.pl/


Strach nawet o tym pamiętać (wspomnienia Włodzimierza Łebediuka)

W miejscu gdzie był nasz dom, teraz sieją pszenicę. Jak bym wyszedł za Chołoniewicze i patrzył przed siebie, to widać i pole i las. Znajdowała się tam kolonia Halinówka. Matka moja Zinida – była Czeszką, ojciec – Ukrainiec. Po sąsiedzku mieszkali Polacy – Wesoły (brat mojej mamy), często odwiedzaliśmy się. Nasza chatka stała na skraju lasu.

Pewnego dnia, doskonale pamiętam, że było to latem, słońce wschodziło, matka strasznie zaczęła krzyczeć – „Banderowcy idą!” Uciekliśmy do lasu. Banderowcy bali się nas gonić, wiedząc, że niektórzy mężczyźni mają broń i w każdej chwili mogliby dać odsiecz. Naszą wioskę spalili. Przeprowadziliśmy się do Chołoniewicz, tam ojca rodzina miała pusty dom.

Banderowcy uczyli swoich sympatyków strzelać. Organizowane były nawet kursy. Głównym nauczycielem był Ostap Łebediuk. Ojca mego też zmuszali do szkolenia – odmówił. Został za to zamordowany. Dobrze pamiętam rozpacz matki po tym, jak dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Wyrok banderowskiego sądu brzmiał – „zamordować”, a sędzią była nacjonalistka o przezwisku „Smolicha”. Kiedy furmanką przejeżdżała przez wieś, matka biegła za nią i lamentowała: „Powiedz gdzie jest mój Pietro”. „Szukaj go na Hadesach”- usłyszała. Za wsią było urwisko, matka biegła tam i zauważyła kobietę kopiącą ziemniaki – „Nie widziałaś mojego Pietra?” – „Leży w rowie”.

Wypłakała się biedna nad nim i wróciła na wioskę. Trzeba było organizować pogrzeb. Stryjek Michajło, siostry ojca mąż, zaprzągł konia (ja byłem z nim i wszystko widziałem na własne oczy). Ojciec leżał twarzą do ziemi, a ręce z tyłu były omotane drutem kolczastym. W mojej głowie krew się zagotowała, jak zobaczyłem ten widok. Zawinęliśmy go w koc i pochowaliśmy.

Pamiętam straszną biedę i nędzę, a nas było czworo. Najstarsza Maria miała wtedy może 12 albo 14 lat. O rok młodsza Zosia, potem ja i najmłodszy Wasyluk – nie więcej jak trzy, cztery latka. Tak minęła kolejna jesień i zima, pełna niepokoju, strachu. Niekiedy coś stuknie, puknie na podwórku, a mama cała w nerwach przy oknie – to po mnie przyszli. Ten strach był wszechobecny, żyliśmy w ciągłym stresie.

Pod koniec zimy tragedia nie obeszła stroną naszego domu. Był wieczór, paliło się w piecu. Znienacka ktoś zaczął głośno walić po oknach – „Dzieci to za mną” płakała mama i miotała się z kąta w kąt, szukając miejsca na schowek, a nieproszeni goście wyłamywali drzwi.
– „Och dzieci moje biedne, będzie nam to co z ojcem”. Nie było możliwości ucieczki. Banda w chacie, było czterech mężczyzn. Pamiętam, że jednego wołali „Gróć”, a drugiego „Mycia”. Jeden stał z automatem z okrągłym dyskiem, drugi przy nim trzymał karabin z bagnetem. Odróżniałem broń i wiedziałem, że bagnet był niemiecki, bo szeroki. Bandyta uderzył matkę w piersi, upadła i krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie!” Maria wyrwała do drzwi, ja za nią. Za próg nie zdążyłem wybiec, złapał mnie bandyta i dostałem czymś ciężkim w głowę. Wpadłem w noc, a kiedy ocknąłem się, nie cieszyłem się, że żyję. Bolało całe ciało, krzyknąłem. Od tego krzyku, bólu, strachu, rozrywało piersi, nie chciało się żyć. Matka leżała pośrodku chaty na lepkiej, czerwonej od krwi podłodze. Całe ciało było pokłute bagnetem. Wydawało się, że jej ciało gwoździami poprzybijano do podłogi. Obok niej martwa Zosia. Miała połamane, zmasakrowane ręce, może chciała obronić matkę, a bandyci nie pozwolili jej tego uczynić. To, co było rękoma wyglądało jak dwa polana obciągnięte skórą. Pomyślałem, ze to koniec świata. Życie w chacie wygasło i stało się prawdziwym piekłem.

Ostatni raz spojrzałem na matkę i wydawało się, że na jej wymęczonej twarzy zostało to, co chciała powiedzieć w ostatniej chwili: „Jak to synku, prosiłam, abyś uciekał”. Zerwałem się na nogi, zachwiało moim ciałem. Chciałem biec od tego strasznego miejsca, wszystko jedno gdzie i usłyszałem płacz najmłodszego Wasyla. „Braciszku kochany, ty żyjesz”- podleciałem do małego. Leżał omotany kocem, tak jak wieczorem matka go ułożyła. Wziąłem go na ręce, odwinąłem koc, a z niego wylała się krew. Okazało się, że i jego dźgnęli bagnetem. Przedziurawili mu gardło. Mały krwawi, a ja nie wiem jak mu pomóc. Pobiegłem do sąsiadki, zwali ją Wiroczką (do tej pory mieszka w Chołoniewiczach) – „Weźcie Wasylka” prosiłem ją – „Bo naszych wszystkich zamordowali”. Wiroczka posłuchała i przyszła. Dzieci ona miała w podobnym wieku co ja. Do nich wcześniej też przychodziliśmy chować się od bandytów. Wzięła małego Wasyla, obmyła, do rany na gardle coś przyłożyła, a ten płacze – jeść prosi. No to Wiroczka zupy podstawiła i jego karmiła łyżeczką, a ona przez dziurkę w gardle wylewa się. Pożył mój braciszek niedługo.

Poszedłem po wsi rodziny szukać, znalazłem ciotkę. Karmiła mnie przez parę miesięcy, ale dłużej nie mogła. Potem byłem u wujka Iwana – rodzonego brata ojca. Ten swoich miał dziewięcioro albo dziesięcioro dzieciaków, ale też łyżkę dostałem. Rosły wujkowe dzieci, a ja z nimi. One poszły do szkoły, ja też. Dyrektor szkoły, kiedy się dowiedział, że jestem sierotą, przytulił mnie mocno jak kiedyś ojciec i powiedział: „Najstraszniejsze to ty synku przeżyłeś, teraz nie zginiesz”. Pozmieniał moje dokumenty i zapisał, że jestem w 1940 roku urodzony, po to, abym jak najdłużej pomoc dla sierot mógł otrzymywać. Jak jego losy potoczyły się – nie wiem, ale bardzo bym chciał spotkać się z nim, ukłonić się nisko, podziękować za to niewielkie kłamstwo, które uczynił dla mojego kawałka chleba.

Dorastaliśmy w te powojenne lata szybko. A mnie wstyd ogarniał – chłopcy, moi rówieśnicy, z ojcami w pole do pomocy jeździli, a ja ciągle do szkoły. Poszedłem więc do miasteczka Kiwierce, znalazłem komendanta wojskowego i prosiłem o przyjęcie mnie do wojska. Opowiedziałem o swoim losie, prosiłem, aby komisja ustaliła, ile tak naprawdę mam lat. Major do którego mnie skierowano już nie był młodym człowiekiem. Wysłuchał mnie, podszedł do okna, odwrócił się, a ja widziałem, jak drżą mu plecy. Domyśliłem się, że on płacze. Może za moim, a może za swoim, a może nad naszymi losami. Stałem w milczeniu i też cichutko płakałem. Po tym spotkaniu dojrzałem, komisja ustaliła, że jestem z 1936 roku, wkrótce zostałem żołnierzem awiatorem.

Nigdy nie zapomniałem tych wydarzeń. Przed oczyma skręcone drutem kolczastym ręce ojca i pokłuta bagnetem twarz matki. Wyobraziłem sobie ich młodymi ludźmi. Jestem pewien, że z setki zdjęć na pewno poznałbym ich.

O starszej siostrze opowiem. Kiedy przyszła Wiroczka po Wasylka, zobaczyła, że nie ma jej w chacie wśród zabitych. „Szukaj Marię” – powiedziała – „Być może ona u kogoś ze swojaków schowała się”. Ucieszyłem się, że nie zostałem sam na świecie. Szukałem, lecz do swojaków nie doszedłem. Jakieś czterysta metrów od naszego dworu leżała zabita.

http://dziennik.artystyczny-margines.pl/strach-nawet-o-tym…/


Wspomnienia Józefy Wolf z domu Zawilskiej

Od nowego roku 1943 zaczęli Ukraińcy robić napady na lepszych gospodarzy, na mądrzejszych ludzi na wsiach i koloniach. To się słyszy, że napadli na Aleksandrówkę, 18 numerów mieszkańców od Łucka 40 km, od stacji Sienkiewiczówka 7 km między lasami. Nawet mieli Polacy broń, ale napadli z wieczora, tak, że dopiero co z pola wrócili i zastali ich przy kolacji. Wpadli do trzech domów i całe rodziny pozabijali, dziewięć osób zamordowali. Było to 2 kwietnia 1943 roku, jeszcze jakoś dało się pochować w jednym grobie na Sienkiewiczówce. Dnia 8 kwietnia napadli w Boremlu na rodzinę Marmuckich, okrążyli dookoła dom, oblali benzyną i zapalili o północy. Pokładli się po dwóch przy każdym oknie i celowali . Tam była zamężna moja siostra Mania z domu Zawilska i co zaglądną do okna, to wszędzie leży bandyta, a mąż Stasio trzyma 7-miesięczna córeczkę na ręku i patrzą którędy uciec z tego ognia i mama chora krzyczy: nie rzucajcie mnie w tym ogniu, wynieście mnie na dwór. Tymczasem Mania zabrała od męża dziecko, którego on jej nie chciał dać, bo trzymał je przy sercu swoim, ukochaną Terenię, ale Mania słysząc głos mamy jego, że zabierzcie mnie, nie rzucajcie, to krzyknęła do Stasia: daj mi dziecko, a ty weź mamę pod pachę i wyprowadź z ognia. I Stasiu oddał dziecko Mani, a sam wziął mamę i wychodzili przez werandę, bo tam nikt jakoś nie leżał z karabinem. Mania zawołała: Matko Boska Częstochowska, ratuj nas! I pierwsza skoczyła z dzieckiem ze schodów werandy i biegła w stronę wsi, a lecąc z dzieckiem na ręku co chwilę widziała kulę zapalającą, lecącą w kierunku jej, ot, ot jedna przed drugą i z górki biegła, a pod górkę szła powoli i bez przerwy za nią strzelali. Oglądnęła się Mania za Stasiem i teściową i zobaczyła w blasku ognia leżącego z mamą pod lipą przy werandzie zabitego. O Boże! – westchnęła i idąc powoli z myślą, że niech i mnie zabiją, a kule jedna za drugą gwizdały obok niej i żadna nie trafiła. Weszła na pagóreczek do jednej chaty ukraińskiej i puka, aby otworzyli, to powiedzieli, że jak uciekłaś im, to uciekaj dalej, bo nam nie wolno ciebie puścić do domu. Poszła do drugiej z myślą, aby dziecko zostawić i sama chciała wrócić do męża i do matki jego, co z nimi się dzieje, może żyją, są ranni i potrzebują pomocy? Ale i ta Ukrainka krzyczy przez okno, że „utikaj”, jak uciekłaś. Poszła do trzeciej Ukrainki, a ta powiedziała, że do chaty nie mogę cię przyjąć, ale idź do chlewa i tam jest siano, schowaj się do siana. Poszła do tej stajni, przykryła się sianem, a była to godzina chyba już 3 nad ranem i przesiedziała do rana. Było to 8 kwietnia, deszcz ze śniegiem nabijał w twarz, a ona była z gołymi nogami w butach męża i w nocnej koszuli, i męża marynarkę ślubną chwyciła z szafy i dziecko z łóżeczka wzięte w kocyku. Rano Ukrainka przyszła do szopy, dała jej płachtę taka jakąś brudną i mleka dziecku. Poszła na to swoje pogorzelisko, to już Stasiu nie leżał na swoim miejscu pod lipą tylko z mamą był zaciągnięty do ognia, nogi miał opalone, a widocznie był żywy, tylko ciężko ranny, bo koszulą twarz sobie zasłonił, a mama była na wpół spalona, a teść wartował ich i siedział w ubikacji przy stajni i bandyci tak podeszli, że nie mógł dać znać im w domu. Sam uciekł do trzciny przy rzece Styrze i tam siedział. Jak Mania przyszła z dzieckiem i położyła dziecko na ziemię, a sama wykopała dołek i zasunęła męża i jego mamę, aby pochować. Tymczasem zakryła deskami, a dziecko płakało, wtedy na płacz dziecka wylazł z trzciny ojciec Marmucki. Lament, rozpacz ogromna. No cóż, zimno. Ojciec poszedł do Boremla do znajomych, a Mania przez pola ukraińskie udała się do swojej matki, do czeskiej kolonii Sergiejówki, gdzie od tygodnia zamieszkała jej mama z siostrą Helą u wujka Ignacego Myki. Po swojej tragedii, tydzień temu co jej zabili Ukraińcy męża, dwóch synów i dwóch braci Zawilskich. To znaczy wymienię po kolei, jacy Polacy padli ofiarą bestialskiego mordu Ukraińców: Apolinary Zawilski, syn Szczepan, syn Marian, Mieczysław i Bronisław Berezowski, Biernodzio i Domański Bolesław. Tyle było od razu zabitych, aż 9 trumien. Myka Ignacy wartował w nocy i widział czerwoną łunę na kierunek Boremla i przyszedł rano do domu, a nie chcąc martwić siostry, po cichu powiedział swoim, że była wielka łuna paląca się na Boremlu, ale kto padł ofiarą to nie wie, ale serce jego przeczuwało, że może to być u Marmuckich, ale nic nikomu nie mówiąc spoglądał co chwilę w kierunku Boremla, czy czasem ktoś nie przyszedł z tego kierunku. Aż przed południem spojrzał z sadu, że ktoś daleko idzie przez pole, to sobie pomyślał, że przecież nikt przez pole tędy nie chodzi, więc serce mu zadrgało i nic nikomu nie mówiąc pobiegł naprzeciw i dojrzał w pochmurny dzień, że to idzie Mania, jego siostrzenica. Chwycił od niej to dziecko i przyprowadził do domu. No wtedy lament, krzyki, płacz, rozpacz. Tydzień temu zamordowali ojca Apolinarego Zawilskiego, brata Szczepana, braci stryjecznych i ciotecznych. 2 kwietnia 1943 roku Ukraińcy wpadli do stryja Polika, a tam akurat zeszli się bratankowie uradzić, gdzie kto dziś ma wartować i tylko weszli do domu, nawet nie zdążyli broń zabrać ukrytą u stryja, jak Ukraińcy bestialsko wpadli, otworzyli drzwi i zasiekli z karabinu maszynowego i od razu czterech położyli na miejscu, a resztę dostali tak, że byli tak pobici, pokłuci sztyletami, że Szczepanko lat 16 miał 14 noży wbitych w piersi, a Mietkowi i Marianowi to połamali kości w nogach i rękach, że ubrać nie można było. Prawdopodobnie Marian miał rewolwer w kieszeni i ostrzeliwał się i zabił 4 Ukraińców, ale oni zabrali swoich, aż potem ktoś z nich to wydał. Słysząc te strzały u stryja Polika mój ojciec co przyszedł od Wysockiego Kazimierza, bo kupił od niego konia, tylko co usiadł i mama daje mu kolację, ale szybko wyszedł z domu, a już ulicą jedzie trzech bandytów. Padł na ziemię i posunął się ku piwnicy i leży, a oni podeszli do okna i zauważyli, że ojca w domu nie ma, to wrzucili do domu granaty, a mama słysząc te strzały uklękła i modliła się głośno: kto się w opiekę podda Panu Swemu… A siostra Lodzia leżąc na łóżku w kuchni karmiła swoją córkę Basię piersią, a ten granat wpadł w samą kołyskę, ranił bardzo mamę w nogę prawą z pośladkiem i ręka prawa, dwa palce dolne odbite. Krwi pełno w butach, aż chlupie z buta, dom się pali, a mama wynosi odzież, poduszki i co może ratuje. Pada w końce zemdlona z upływu krwi. Lodzia na huk granatu rzuca się z łóżka na podłogę i odłamek wpada jej wprost do oka lewego, a dziecku nic, tylko z wierzchu była kołderka, a cała posiekana Lodzia zdobyła siły i jakoś mamę zawlekła do sąsiadów z dzieckiem. Ale sama miała wrócić do domu, aby coś wziąć, to już pełno bandytów na podwórzu. Zaprzęgają konie do wozów, ładują wszystko z mieszkania i ze spiżarni, zboże z magazynu i zaczynają palić. Bydło wyprowadzili, a Lodzia widząc to wróciła do dziecka i mamy. Za chwilę całe gospodarstwo w płomieniach. Ojciec padł koło piwnicy. Jak oni zajmowali się rabowaniem to posunął się na brzuch w bruzdę wyoraną i dosunął się do krzaków malin, wstał i pobiegł boczną drogą do stryja Polika zobaczyć, co tam się dzieje. Położył się za bruzdą i leży, i widzi, jak bandyci rabują. Jeden podchodzi i zapala stóg słomy przylegający do stodoły. Ojciec myśli sobie, żeby tak odszedł to pobiegnie i zgasi. Jak zaczęło się palić blask oświecił, a bandyta leciał tuż obok ojca. Ojciec miał nagan, ale bał się strzelać, żeby nie zwołać bandy i nie wiedział, czy będzie miał pomoc i co się w ogóle stało z kuzynami, co mieli broń „odszczekiwali” się, a teraz ucichło. Myśli sobie: co to jest? Naraz patrzy, a tu całe jego budynki w ogniu i nie wie, gdzie lecieć, więc leci do swoich budynków, a tu za nim kule zapalające, ale doleciał do domu to już ogień był wszędzie i nie miał nigdzie ojciec dostępu. Wtedy uprzytomnił, że sobie, że może mama i Lodzia są w ogniu. Próbował wpaść, ale nic nie namacał na podłodze w wysunął się z dymu na brzuchu na podwórko i słyszy jak kule zapalające lecą jedna za drugą, a to dlatego, że sąsiedzi lecieli ratować, to bandyci nie dopuszczali ich strzelając z karabinów. Ojciec doczołgał się na brzuchu do studni, była nie głęboka, wlazł za cembrynę i siedział do rana w studni. Rano wylazł za pomocą łańcucha i znalazł mamę ranną i Lodzię z okiem cieknącym.
Sąsiad zaprzągł konie i zawiózł mamę i Lodzię do Łucka do szpitala niemieckiego, bo wtedy tylko takie były i zrobili operację oka, co już wypłynęło i została siostra bez oka, a mamie oczyścili rany z odłamków z granatu i jakoś Bóg dał, że po miesiącu mamie zagoiły się rany i przeżyła jeszcze 20 lat, a siostra żyje do dziś, ale z jednym okiem i to bardzo słabym. Do domu nie wrócili, zamieszkali w Łucku tak kątem, u kuzynów mamy – Bieleckich. Ale na uboczu Łucka też było strasznie mieszkać, bo bandyci napadali i na miasta i na stacje kolejowe, na dwory. Gdzie były posterunki niemieckie, to nieraz było słychać takie strzelaniny parę godzin. A gdzie byli Polacy, to bronili się nawet razem z Niemcami. Napadli Ukraińcy na stację kolejową Zwiniacze nieopodal nas, 10 km, to tak długo się bronili, że Niemcy już się poddawali, a Polacy nie, i walczyli tak, że jednak obronili się. Wtedy Niemcy cieszyli się, że żyją i zaraz w dzień z bronią w ręku przyprowadzili Polaków do Horochowa, bo już nie można było utrzymać się. Mąż mój Dominik od marca 1943 roku ani jednej nocy nie spał w domu. Co rano przyjedzie to mówi, gdzie się dzisiaj paliło, gdzie widać było czerwone rakiety. Oj, tam była klęska jakichś biednych ludzi i tak co noc, gdzieś się paliło i mordowano bogatszych, mądrzejszych, nauczycieli. Koło Horochowa w dniu 1 kwietnia 1943 roku napadli na gospodarza w Porwoniczu pana Makowskiego. Jego wnuczka uciekła do służącej, to ją jakoś uratowała, a tych państwa Makowskich to tak zmasakrowali, zrąbali, że po kawałku do zbitej z desek zwykłych trumny kładli. Coraz więcej zaczynało się bezapelacyjnie mordować Polaków . Od maja 1943 roku postanowili Ukraińcy walczyć o wolną Ukrainę. Zrozumieli, że Niemcy im jej nie utworzą, gdyż po klęsce pod Stalingradem zaczęli wycofywać się na wszystkich frontach. Na początek postanowili wymordować wszystkich Polaków mieszkających na ziemiach ukraińskich. Było dużo wsi mieszanych, w których mieszkali Polacy i Ukraińcy. Aby banderowcy mogli rozpoznać gdzie mieszkają Polacy a gdzie Ukraińcy malowali na drzwiach ich domów czarne krzyże. Bandyci mordowali w rejonach oddalonych od ich miejsca zamieszkania po to, by ich nikt nie mógł rozpoznać. My na szczęście tych znaków nie mieliśmy, bo nasza cała kolonia była polska, stąd też zapowiedzieli, że w pierwszym rzędzie będą mordować bez litości polskie kolonie. Obok Ukrainiec znajomy miał rozkaz zamordować Polkę koleżankę, z którą chodził razem do szkoły. Chcieli go wypróbować, jego bohaterstwo, to on ją w domu napadł w biały dzień, jeszcze z tydzień było do ogólnego mordu, zadał jej cios w plecy, a ona zaczęła krzyczeć, że Misza co robisz? A on mówi do niej: ty Polska mordo gdzie masz serce. Jak ona upadła to on jej zadał cios w serce. Zabił ją, ojca i matkę. To była próba bandycka pierwsza we wsi, gdzie było 5 rodzin Polaków. Spędzono ich do piwnicy, takiej ziemianki i obrzucono ich granatami tak, że od razu piwnica ich zasypała. Mówili nam Ukraińcy, którzy byli temu przeciwni, że byli ranni i że ziemia ze trzy dni się ruszała, takie tam męki zadawali tym biednym ludziom Ukraińcy. To było gdzieś z końcem czerwca, we wsi Markowicze koło Horochowa, jak zamordowali Podkowińskich i tych 5 rodzin, nie pamiętam już ich nazwisk. Potem 10 lipca, był to dzień Piotra i Pawła ruskiego, popi ukraińscy poświęcili na rzeź Polaków noże, siekiery, kosy i broń, jaką mieli Ukraińcy, a mieli jej dużo, gdyż szykowali się do walki z Polakami i Rosjanami na całym powiecie horochowskim, włodzimierskim, łuckim i kowalskim. Ogłosili powstanie Ukraińców na Polaków. W niedzielę 11 lipca, najpierw rzucili się na bezbronne kościoły w Łokaczach, Kisielinie, Porycku. Tam wymordowali w Kisielinie 500 osób, a w Porycku 180 osób, a w Łokaczach jakoś się bronili z pałacu i niedużo padło osób. W Kisielinie trochę się uratowało, co schronili się na plebanii przy kościele. Ci bili się czym mieli, nawet piece porozbierali i cegłami walili z góry po głowach, nie dali dojść do drzwi, aby wyważyć. Tak bronili się przez pół dnia i do nocy. Aż po północy uciekli jakoś bandyci, odeszli i dopiero rano mogli rozejść się do domów a potem i tak napadali po domach i całych wsiach. Otaczali wieś trzema frontami. Jedni z nożami i siekierami, drudzy z karabinami, a trzeci na koniach z łańcuchami w rękach, bo zboże było takie duże, że żyto sięgało do dwóch metrów. Taki piękny urodzaj był zbóż w tamtym roku i szli przez pola, okrążali wsie i kolonie i to w jednym dniu na całym Wołyniu. Dlatego okrążali ze strony pól, bo w zbożach kryło się dużo ludzi. Do polskiej kolonii dopadł stary dziadzio Ukrainiec, Kolonia Poluchno 7 km od Horochowa. Przyszedł ten dziadek do naszej babci Kellerowej i mówi: Haniu, ratujcie się i to zaraz, bo moich chłopców zabrali bandyci na furmanki, pojechali na Zagaje mordować, a wy ratujcie się. Mówi Ukrainiec: ja mam 75 lat, mogą mnie zaraz zabić, ale ja będę szczęśliwy, jak was uratuję. To powiedział i poszedł zbożami. Mieli przestrogę, ale to póki dali znać, to tu, to tam, kto od razu z miejsca kopnął się do ucieczki, to ten przeszedł jeszcze front, a kto poplątał się koło domu, a to schować, a to krowom dać, ci już nie zdążyli uciec i front ich połapał w podwórku, bądź też w polu. Janek Keller uciekając z żoną i dzieckiem i swoją siostrą wołał: prędzej chodźcie. A sam myśląc, że jest wojskowym, że to chodzić będzie więcej o mężczyzn niż o kobiety. Wylecieli razem za stodołę, on chłopak po 30-ce, silny, pobiegł prędko wołając: za mną, za mną, prędzej. A kobiety słabsze popadały w zbożu i nie dały rady uciec do lasu, a Janek zdążył do lasu i położył się pod krzakiem i wypatruje za żoną Kazią i córeczką Irenką i siostrą Gienią. A ich nie ma i nie ma, a tu już słyszy jak front nadchodzi z krzykiem i podając komendę do bandytów, że nie strzelać tylko rąbać siekierą, bo szkoda kul na polskie mordy. Struchlał zrozpaczony, ale cóż, nic nie zrobi bez broni, bez niczego. A one w życie usiadły ze zmęczenia i siedzą, ten front doszedł, ale ich w życie nie zauważył. Przeszli, a ci bandyci na koniach zauważyli ich. Zeszli z koni i sztyletami zakłuli Kazię, Gienię i 20-letnią panienkę, a to dziecko 7-letnie nie ruszyli. Irenka się skuliła przy mamie i Ukrainiec ją kopnął nogą, ona się nie ruszyła i powiedział do tego drugiego bandyty, że ona już nieżywa i poszli sobie dalej. Irenka cały wieczór tuliła się do mamy, bo mama jeszcze żyła, ale krwi zeszło tak dużo, że w nocy mama umarła, a Irenka tuliła się koło matki. Jak błysnął dzień Irenka woła: mamusiu, mamusiu. I mamusia się nie odzywa, poszła do cioci Gieni, ale i ta się nie odzywa, więc zabrała się i poszła do Ukraińca, którego znała, a u tego Ukraińca cały sztab bandytów stał, a wtedy akurat wyjechali na mordowanie Polaków. Ten Ukrainiec się strwożył i zapytał: gdzie tato jest? Ona odpowiedziała, że mama zabita z ciocią Gienią, a tato uciekł. O, to Ukrainiec się głęboko zafrasował, że tata uciekł, wziął tę dziewczynkę za rękę i zaprowadził ja do stodoły i zawiązał ją w kul słomy takiej młóconej cepem, prostej słomy. Zawiązał ja i powiedział: siedź tu cicho, bo tu przyjdą bandyci, jak wyjdziesz, to cię zabiją, a jak będziesz cicho siedzieć to ja cię potem zawiozę do tatusia. I na noc poszła do niej, do stodoły, jego żona i z nią między kolanami spała. Tak przechowali ci Ukraińcy małą Irenkę dwa tygodnie. Po tym czasie dał znać do Horochowa, aby Janek przyszedł na cmentarz pod miastem, że przyprowadzi mu jego córeczkę, a już trochę wcześniej dał znać do Horochowa na plebanię, że Janka Kellera córka żyje. Ale Janek na to się nie zgodził, aby spotkać się na cmentarzu, tylko przekazał, że jeżeli masz córkę to przywieź mi ją tu na podwórko plebanii. Na drugi dzień Irenkę przyprowadził Ukrainiec na podwórko plebanii i wyszła nas grupa ludzi ze zbiegowiska na przywitanie tej dziewczynki ze łzami w oczach, że to dziecko jakoś Bóg zasłonił i żywa wróciła do ojca. Poszedł front przez Poluchno, nie zdążyło dużo osób uciec, pozapędzali 4 rodziny w taka dolinę i tam pozabijali sztyletami. Zginęła tam rodzina Abramowiczów, Skawińscy oboje, Wapińscy oboje i Ostrowscy. Zabili ich, poskładali na kupę i tak leżeli 6 tygodni. Po 6 tygodniach udało nam się tam pojechać, zobaczyć, to psy pojadły dużo osób z boku, podrapały ciała zębami. Hani Abramowiczów cały pośladek zjedzony, warkocz jasnych włosów leżał koło głowy, pod sercem trzymała córeczkę swoją 5-letnią, a pani Skawińska, co wzięła chleba bochenek ze sobą, a zostali oboje zabici, to ten bochenek chleba leżał 6 tygodni na przysypanej trochę ziemią mogile i psy tego chleba nie ruszyły. Poszliśmy trochę dalej do babci Kellerowej, co tam słychać, jak wygląda babcia? Babcia, jak ten Ukrainiec dał znać, to się ubrała w swoje szaty przygotowane na śmierć i nigdzie nie mogła od domu odejść, bo z tego strachu, czy pora przyszła, wnuczka zaczęła rodzić. To babcia mówi sobie: czyżby chcieli mnie zabić? Mam 96 lat, wszystkim naokoło pępki zawiązywałam, wszystkich ratowałam w chorobach, w nieszczęściach, czy krowa nie mogła się ocielić to babcia poszła, czy klacz, czy świnia, do wszystkich rzeczy babcia była potrzebna, to gdzieżby oni mieli mnie zabić? A tu jeszcze ta Józia rozbolała się z tym porodem, to naprawdę babcia nie mogła ruszyć się z domu. Wysłała Janka, męża Józi, że uciekaj, bo to może tylko mężczyzn zabijają, a on co wyjdzie za stodołę, to znowu wraca no i doczekał się, że okrążyli i zabili babcię. Józia urodziła, a to maleństwo głową o ścianę i tak leżało na podłodze wyschnięte jak kurczątko, a drugie 2-letnie leżało na łóżku i chcieli zapalić łóżko, ale zgasło, a Józia leżała w łóżku zabita i kołek z drewna jej wbili w brzuch. Jak my to wszystko oglądaliśmy, to konie wydrapały ziemię spod siebie, tak chrapały i strzygły uszami. Bezradnie wsiedliśmy na wóz, strach nas wielki ogarnął i pędem do domu do Horochowa, bo naprawdę stracha mieliśmy okropnego. Całe szczęście, że Ukraińcy pouciekali do lasów i nie było nikogo, a 7 km od miasta odjechać to było bardzo duże ryzyko, bo co chata ukraińska, to bandyci byli. Mógł kto nas wziąć na muszkę i zastrzelić, ale na szczęście nikogo nie było w tych chatach i szczęśliwie wróciliśmy, ale ogromnie przygnębieni.

http://ludobojstwo.blogspot.com/…/zagrozenie-ukrainskie.htm…


Relacja Ireny Gajowczyk, ocalałej z rzezi w Hurbach, powiat Zdołbunów

Sześć i pół roku miałam. Mieszkałam we wsi Hurby, gmina Buderaż. Ja w tej chwili, przed pani przyjazdem, spojrzałam na mapę i to jest na północny wschód, daleki północny wschód. Blisko Krzemieniec, Dubno, najbliższe miasto Mizocz, w którym leżałam w szpitalu. Hurby to duża ziemiańska wioska, to pamiętam. Ze swojego dzieciństwa pamiętam też sąsiadów, koleżanki, z którymi się bawiłam, no i rodzinny dom. Nasz piękny dom, do którego się wchodziło po ogromnych kamiennych schodach, takich głazach prawie. Przed wejściem była altanka. To był stary dom, pamiętam, stary dom, obok były wybudowane obora i stodoła. Obie ogromne. To była podstawa.
Pamiętam nasze zwierzęta: dużo krów, dużo świnek, dużo koni. Pamiętam lalkę i że nazywała się Nekrawa Lalka, taka z dziecinnych lat. Pamiętam najstarszego brata, miał na imię Marcel, siostrę Leokadię, która żyje na szczęcie i mieszka w Trzebnicy. Pamiętam siostrę Stasię, która w odróżnieniu od nas była blondynką z ogromnymi niebieskimi oczami. My mamy chyba urodę po mamusi, a ojciec… Nie pamiętam ojca. Wszak tylko ostatni wieczór z nim pamiętam, jak prosił, żebyśmy uciekali z mieszkania, a on zostanie i powynosi, co będzie mógł. No, cała stodoła już się paliła, a myśmy dość daleko mieszkali od innych zabudowań. Tam nie było takiej łączonej zabudowy. Każdy był pan na swoich włościach. I tatuś kazał nam uciekać do lasu w ten feralny wieczór, ale przeskoczyłam moment, o który mnie pani pytała. Więc jeszcze pamiętam siostrę, o której wspominałam, blondyneczkę, miała na imię Stasia, no i braciszka malutkiego, Tadzia. Malutki, może miał rok, rok i kilka miesięcy, malusieńki był, jeszcze słabo chodził.

Był wieczór, piękny wieczór, bardzo ciepło. Mamusia nas wszystkich pokąpała w tradycyjnej, drewnianej balii, pousadzała na tapczaniku i obcinała grzyweczki. Bardzo prosiłyśmy z siostrą, żeby nam przymierzyła białe skarpetki, bo była z tatusiem w Mizoczu i je tam kupiła dla nas. Miały takie kolorowe kwiatuszki na ściągaczach. Ale mamusia tylko je nam przymierzyła i miały być na jutro. Następnego dnia było duże święto, a ludzie na wschodzie bardzo przestrzegali zasad dużych świąt, to ja pamiętam.

My w rodzinnym domu wszystkie musiałyśmy wieczorem – my, to znaczy dzieci, które już rozmawiały i chodziły – klękać i głośno mówić pacierz. To pamiętam, a w jednym z pokoi mieszkała ciocia Franciszka Warnawska, która później się musiała nami wszystkimi zaopiekować. To była młodsza siostra ojca, bo wujek był na wojnie. Tego wujka nie pamiętałam specjalnie, ponieważ ciocia wzięła ślub – jak już później się dowiedziałam – w 1939 roku, w lutym. Wujek był nadleśniczym, więc poszedł na wojnę, i ciocia z tego nadleśnictwa bała się tam mieszkać, bo tam już były takie różne przypadki. Jakiegoś nauczyciela czy księdza, takich ludzi najbardziej światłych, w tej miejscowości spotykała przykrość. Ale najpierw uważali to za jakieś napady, jakieś rabunki, a później się okazało, że to było coś więcej.

I ten wujek na swoje nieszczęście, a na nasze chyba szczęście, uciekł z niewoli niemieckiej w 1942 roku późną jesienią i już do leśniczówki nie poszedł mieszkać, tylko wrócił do cioci i w tym pokoju razwm mieszkali. Wujek był światłym człowiekiem, ciągle przestrzegał ojca, żeby wywiózł dzieci do Mizocza czy do Równego, czy do Dubna, bo jest niebezpiecznie, bo więcej się znał na polityce niż ojciec zajęty rolą i życiem rodzinnym. Wujostwo byli bezdzietnym małżeństwem. No ale tatuś bardzo ufał, że nic nie będzie, zwłaszcza ufał Iwanowi, którego ja znałam osobiście.

Iwan to u nas wiecznie był takim robotnikiem. Oni, tzn. jego rodzina, byli biedni, a on pomagał ciągle u nas na roli. Tatuś na zimę zawsze mu dawał świnię, dawał mu zboże, no i od rana do wieczora mówił na niego „długi Iwan”.

On potrafił kopać studnie, potem układali takie koła cementowe w tych studniach. I on przychodził do tatusia i mówił: „Janek – a było już głośno o pewnych rzeczach, były takie przypadki w innych miejscowościach czy wioskach, w Mizoczu – jak coś będzie, to ja ci powiem”. I kładł się z tatusiem do łóżka i siekierę chował pod łóżkiem. W tym czasie wujek z ciocią nie nocowali w domu. Gdzieś się ludzie już chowali, a jak się cieplej zrobiło, to tatuś też odprowadzał nas do lasku, bo mieliśmy swój własny las, gdzie jak pamiętam, jako dzieci zbierałyśmy i przylaszczki, i kwiatki różne, i grzyby, jak były, i czarne jagody.

No i tatuś nas do lasu wysłał wtedy na noc, zresztą już niejedną noc w lesie nocowałyśmy, bo coś się już zaczęło dziać. I pewnego razu, może to był kwiecień, było bardzo, bardzo głośno. My, jako dzieci, nie zwracałyśmy na to uwagi, ale ktoś namówił naszego tatusia, by nas odwiózł do tego Mizocza czy do miasta dalej, i tatuś nas wiózł. Całą piątkę nas wiózł i miał wrócić z Marcelem, moim najstarszym bratem, do domu, bo wiadomo, zwierzęta.

Świnia się miała oprosić – jak to słyszałam później od cioci – krowy przecież trzeba było wydoić, bo te panie, które czasem pomagały, to wszystkie już pouciekały. No i tatuś nas wiózł takim wyplatanym, pamiętam, dużym wozem i z tyłu była taka buda, jakby osłona. To był taki świąteczny wóz – pamiętam, żeśmy nim do kościoła jeździli czasami. I parafia to była Kuty, taka miejscowość, też pamiętam. Bo dla nas, dla dzieci, było daleko, więc tatuś nas czasem z mamusią podwoził. I tatuś nas tym wozem wiózł do Mizocza.

Tam były ogromne lasy wszędzie i przez te lasy jechaliśmy. Jak przejeżdżaliśmy przez jeden z nich, w pobliżu miejscowości, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, to zepsuło się koło. I tatuś nas zostawił u zaprzyjaźnionego Ukraińca. Wiem, że się nazywał Witruk. I myśmy tam z mamusią byli, a tatuś wrócił z Marcelem i z tym zepsutym wozem, żeby go tam nareperować, z tą taką dużą bryczką chyba. Miał do nas dojechać i nas do celu dowieźć. Zrobiła się piękna wiosna. Pamiętam, że jak ktoś przychodził do tych państwa, to mamusia nas zamykała w dużym pokoju. To byli też bardzo bogaci ludzie.

Bo mamusia też została u tego Ukraińca?

Tak, roczne dziecko przecież był ten Tadzio i mamusia go piersią karmiła. I nam się kazała chować. Ona sama zostawała z tą panią, ponieważ umiała po ukraińsku mówić swobodnie, tak jak oni po polsku. Mieszały się rodziny, tak że myśmy nie odczuwały jakichś podziałów. Zresztą w naszej miejscowości nie było Ukraińców. Ja nie miałam koleżanek Ukrainek, ponieważ żadne tam nie mieszkały. Oni byli raczej biedni, może byli mniej zorganizowani, mniej światli. I po kilku dniach tatuś przyjechał i nas zabrał do domu, ponieważ nic się nie działo. Uznał, że z tym niebezpieczeństwem to chyba była jakaś taka plotka.

To było w kwietniu, na pewno w kwietniu, bo było bardzo ciepło. No ale w maju to już coraz więcej, dziećmi będąc, słyszałyśmy, że kogoś tam zamordowali. I mój wujek, mój wujciu kochany, Aleksander Warnawski, ostrzegał tatusia: „Janek, ty wywieź dzieci i Marysię gdzieś do Równego, gdzieś do miasta”. Tam większe przecież było bezpieczeństwo. Tam przecież już Niemcy byli. Ale tatuś w tym krytycznym dniu gdzieś pojechał, do jakiegoś miasta, choć nie wiem jakiego, i pamiętam, że przywiózł w workach cukier i drobiazgi, które na co dzień nie były dostępne w sklepie – no nie było takich rzeczy, żeby na zapas można było kupić. I przyjechał pod wieczór, a u nas nocowała pani, która była wdową, bo jej mąż pracował w tartaku czy gdzieś. Mieszkała dość daleko, miała dzieci w jakiejś leśniczówce i przychodziła do nas nocować, bo się bała tam sama mieszkać. I kiedy mamusia nas pomyła, pokąpała, siedziałyśmy na tym tapczaniku, ona obcinała nam grzyweczki, a brat na podwórku pewnie jeszcze gdzieś biegał.

I wtedy odezwała się właśnie do siostry: „Lodziu, wyjdź na podwórko i zobacz, bo jakieś takie jakby huki słychać, strzały czy coś”. Siostra pytała: „Ale gdzie mamusiu? To na pewno pani Sierkowska rozkłada sienniki dla dzieci” – bo ona miała tych dzieci sporo. Ale w pewnym momencie siostra wyszła, a jak wyszła, to już się paliła cała wieś.

To w ten czas tatuś krzyczał: „uciekaj, jedźmy do lasu”, więc mamusia… A tu już ogień w następnym obejściu się palił, ale to były takie samodzielne, ogromne gospodarstwa. I myśmy były w koszulkach na szeleczkach. Ja, Lodzia i Stasia, a mamusia chwyciła tego malutkiego braciszka, Tadzia, na ręce i tatuś rzucił na mamusię takie palto. Wiem, że miało taki kołnierz z lisa. I my z tym uciekliśmy z mieszkania, razem z tą panią, która tam z tymi dziećmi była. Biegłyśmy przez nasz ogród, gdzie było ścięte ściernisko po koniczynie, i tak drapało nas w stopy. Skierowałyśmy się do lasu. Może przeszłyśmy 150 metrów od domu, może nie, a zboże było takie, jak w tej chwili. I ten las, do którego nie doszliśmy. I dwóch mężczyzn wyłoniło się z tego zboża, i tylko krzyknęli: „Chłopcy, siuda!”. To znaczy – chłopcy, chodźcie tu. I mamusia zobaczyła u jednego z nich, że miał siekierę za paskiem przywiązaną. I krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie, bo to banderowcy!”. No i rozsypaliśmy się wszyscy, gdzie kto mógł. Bałam się daleko odchodzić, trzymałam się mamusi za sukienkę, a Marcel niósł Stasię na barana, bo nóżki ukłuła. Lodzia była gdzieś z drugiej strony, gdzieś wszystko zniknęło. Oni dopadli do mamusi. Nie wiem, co zaczęli robić, mamusia strasznie krzyczała.

Szaro było, ale zobaczyłam, chociaż leżała, że takim dużym nożem odcinał jej pierś. Na mnie mówili w domu „Rysia” i dlatego krzyczała tak: „Rysiu, uciekaj, Rysiu, uciekaj!”. Ale nie uciekałam nigdzie, bo się bałam. I tak się położyłam twarzą do ziemi, podkuliłam nogi, leżałam i chyba nie oddychałam. Mamusia strasznie jęczała, krzyczała. Podcięli jej później gardło, ale żyła. Nie wiem, co się później stało, mamusia strasznie prosiła, żebym wody jej podała. Ale ja chyba zasnęłam, nie wiem, co się działo. Nic nie pamiętam, później ten krzyk, ten jęk cały czas, ale nie jednej osoby, dużo ludzi jęczało. Byłam tak sparaliżowana strachem, że się nie ruszałam i chyba mnie to uratowało. Usłyszałam jednak takie trzaski, jakby drzewa, poczułam jakiś swąd i gorąc od płomieni – podniosłam głowę, a tu wszystko, wszystko się paliło, dosłownie wszystko.

Wszystkie zwierzęta były wypuszczone, stodoła, obora, dom, wszystko się paliło, była jedna pochodnia. I już się zaczęło zajmować trochę zboże, bo niedaleko domu był ogród warzywny i zaraz potem właśnie te uprawy. Myśmy tak dzięki temu zbożu troszkę się uratowali, część ludzi. I tak zaczęło trzeszczeć, płonąć to wszystko, cały dom. Boję się strasznie pożarów. Ja słyszę, ja w tej chwili słyszę, jak trzeszczy i to się wszystko pali, a mamusia jęczy. A to już była szarówka, już czerwiec. „Rysiu, Rysiu – widzi mnie, jeszcze jest przytomna – daj mi wody”. Włosy mamusia miała wyrwane, a nosiła takie długie warkocze i miała długie, czarne włosy. Warkocz nosi siostra do dziś, mamusia też takie miała. Nie widziałam już nikogo w pobliżu i poszłam do tego ogródka. Zerwałam część kapusty, liść, i na tym liściu było trochę wody, taka rosa, i ja to mamusi przyniosłam, ale nie podałam, bo się bałam. Zaczęłam strasznie płakać i uciekać. Mamusia strasznie wyglądała, była cała zalana krwią i wszystko z niej zostało zdarte. I ten mały leżał obok niej. Też żył jeszcze i jęczał. Nie było nikogo z rodzeństwa, nikogo nie widziałam. Troszeczkę dalej leżał taki pan, Hruszowiec się nazywał. On uczył u nas religii, teraz powiedziałoby się – katecheta. Ale był już nieżywy. I ja w takiej naiwności dziecka uciekłam do swojej chrzestnej mamy, pani Marii Tylickiej, krawcowej – od nas może z 200, 300 metrów mieszkała – bo chodziłam tam do niej z jej córeczką się bawić. I ja od niej miałam taką piękną gałgankową laleczkę. Tę laleczkę miałam położoną u nas w ogrodzie, na deskach, które były na budowę domu. I ja wtedy po tę lalkę wróciłam i potem poszłam z nią do tej Tylickiej.

Oni mieli piękny murowany dom, kryty blachą, i ten dom nie był spalony. Nasz był stary, tylko obory mieliśmy malowane. A tam, w tym domu, nikogo nie było. Ja chciałam powiedzieć im, co się stało, bo myślałam, że tylko u nas to się wydarzyło. Więc gdy nikogo tam nie zastałam, to przez takie ogrody, sady, gdzie bawiłyśmy się jako dzieci, poszłam do takiej przyjaciółki swojej, Stasi Matarkowskiej, która do dzisiaj żyje i mieszka w Bojanowie za Rawiczem. I do niej poszłam, żeby jej powiedzieć, co się dzieje i że mamusia nie żyje. Tatuś, byłam przekonana, spalił się w tym domu, bo pamiętam, jak został w środku. Przychodzę, a tam na podwórku jest bardzo dużo koni. Bardzo dużo koni, część uwiązanych, część przy korytach wodę piła, a ja w tej naiwności dziecka wchodzę do tego mieszkania, a tam pełno mężczyzn. Są pijani – zobaczyli mnie. I krzyczą: „Mały laszok! Mały laszok!”. Rozumiałam, co to znaczy. Wybiegłam z tego mieszkania i uciekłam do ogródeczka, zaraz po lewej stronie, i tam taki krzak był, albo bez, albo jaśmin, w tej chwili już nie pamiętam, i ja wpakowałam się w ten krzak. Oni tam pochodzili, pokrzyczeli, strzelali gdzieś, a ja bez oddechu tam siedziałam, tylko tę lalkę ściskałam cały czas. Jedynie w tej koszulce, zimno mi było.
Już południe pewnie było, bo było bardzo ciepło, jak oni na konie powsiadali. Śpiewali i „hurra” krzyczeli. Wyjechali. Jak już wyjechali, ja jeszcze troszkę odsiedziałam, po czym wyszłam – żeby po tej wiosce szukać ludzi, kontaktu. I spotkałam taką panią, która się nazywała jak i ja z młodości, Helena Ostaszewska, bo ja się z domu nazywam Ostaszewska. I opowiadam, co się stało. Ona byłą wdową i miała jednego synka. I ona mówi: „Nie płacz, Rysiu, ja cię zabiorę, na pewno tatusia znajdziemy”. Ja mówię: „Nie, tatuś spalił się, tam, gdy dom spłonął, nie zostało nic”.

Po jakimś czasie jakaś pani wyszła ze zboża, starsza pani, ja nie wiem, jak ona się nazywała, chyba Krasicka. Była z moją siostrą. Były nietknięte. Ukraińcy zdjęli tylko z siostry kożuszek. Ta pani, jak uciekała z domu, wzięła ze sobą taki ładny kożuszek wyszywany i dała siostrze, bo jej zimno było w nocy, jak ta roska spadła. I ten Ukrainiec zdjął z siostry ten kożuszek. I siostra mi teraz całe życie opowiada, jak jeden mówił do drugiego: „Co ona tak sterczy, daj jej nożem w plecy!”. I siostra mówi, że już chciała krzyknąć, dziecko dziesięcioletnie, ale nie krzyknęła i dlatego żyje. Znalazła się siostra, znalazłam się ja. Już przyczepiłyśmy się tej cioci, zaczynają ludzie wychodzić z kryjówek, no a wszędzie leżą trupy. My, dzieci, boimy się, bo tam masę ludzi leżało pomordowanych. Jak ktoś nie schował się, to był zamordowany. I zauważyłyśmy, a już trochę tych mieszkańców się zgromadziło, że z lasu ktoś biegnie. Wszyscy w popłochu, że to Ukraińcy, a to był mój tatuś. Podobno był zrozpaczony.

Ja tego nie widziałam, ale ponoć chciał się powiesić i szkoda, że tego nie zrobił – ja, jako jego dziecko, to mówię. Szkoda, bo tak, jak go później zamęczyli, to… I jak przyszli podpalić ten dom, tatuś w tym czasie w to zboże pownosił pierzyny, chlebek jakiś pieczony, jakąś tam wędlinę. Powynosił to wszystko, w zboże powyrzucał. I jak już podpalili dom, wyskoczył przez okno i gonili go podobno całą noc, gdzieś tam między zbożami uciekł i pod jakimś mostkiem w lesie przesiedział do rana. No i miał straszne wyrzuty sumienia, że nas nie ochronił. Wykopał dół w ogrodzie, w naszym ogrodzie, i tam pochował mamusię.


Jadwiga Kozioł z d. Mroziuk

We wsi Mohylno pow. Włodzimierz Wołyński upowcy zamordowali co najmniej 73 Polaków; małżeństwo Garczyńskich (lat 68 i 66) związali drutem kolczastym i wrzucili do studni; 42-letniemu Antoniemu Siateckiemu odrąbali nogi i pozostawili do skonania, jego żonie i 3 dzieci lat 3, 7 i 10 odrąbali ręce i nogi (Siemaszko…, s. 927 ; nie wymieniają oni rodziny Zajączkowskich, co podał świadek w „Rzeczpospolitej” z 2 lipca 2003 r.). „Aż do nocy 29 sierpnia od naszych sąsiadów nie dostaliśmy żadnego ostrzeżenia, nawet w postaci groźby, nie było też żadnego wezwania do opuszczenia tej ziemi. Dopiero w ostatniej chwili sąsiad Ukrainiec o nie zapamiętanym nazwisku przybiegł do zabudowań rodziny Bernackich, z okrzykiem: „uciekajcie natychmiast, już do was idą”. Nazwiska tego jedynego we wsi sprawiedliwego nie pamiętam. Z rodziną Bernackich uratowała się również rodzina Feliksa Szewczuka, która tam nocowała. Natomiast Feliks został zamordowany już wcześniej i to w sposób niezwykle okrutny – odrąbano mu ręce i genitalia./…/ Wybierając sobie miejsce do spania wieczorem 29 sierpnia nie wiedzieliśmy, że ten wybór to wybór życia lub śmierci, wybór dokonywany nieświadomie i losowo. Babcia Marianna Mroziuk i Dziadzi Piotr Mroziuk nocowali w domu ze względu na swój podeszły wiek (84 i 82 lata), dołączyła do nich wdowa Aniela Juszczuk z dziećmi, córką Stefanią i synem Dionizym (3 lata). Nocleg w domu oznaczał dla nich śmierć. Reszta rodziny miała do dyspozycji dwa brogi ze słomą, jeden nieco bardziej oddalony od zabudowań, drugi blisko stodoły. Ten pierwszy oznaczał życie, drugi śmierć. Na pierwszym spałam ja, Jadwiga Mroziuk, Antonina Mroziuk (ur. 1924 r), Bolesław Mroziuk (ur. 1929 r), Zofia Buczek (siostra Anieli Mroziuk) i Edward Bernacki. Drugi brog wybrały na nocleg – wybierając tym samym śmierć – następujące osoby: moja Mamusia – Helena Mroziuk, siostra Dioniza, stryj Adam Mroziuk, Sabina Buczek (z domu Gaczyńska) – bratowa Anieli Mroziuk z domu Buczek, syn Sabiny Henio Buczek lat 9, syn Sabiny Antoś Buczek lat 5. W nocy – o nieokreślonej godzinie – obudziły nas przeraźliwe krzyki, dobiegające z zabudowań stryja Adama oraz z zabudowań właściciela wiatraka o nazwisku Siatecki. Przerażający był krzyk Siateckiego, przeraźliwe długie „ooooojjjj”, świadczył o ogromnym cierpieniu, nieludzkim cierpieniu. Fiodor Krawczuk, który nie był w stanie uwierzyć w naszą opowieść, zwłaszcza że tylko słyszeliśmy odgłosy mordowania, wyruszył pieszo do wsi Mogilno. Gorzką prawdę o bestialstwie swoich rodaków z UPA poznał gdy podszedł do zabudowań Siateckiego. Gospodarz leżał na podwórzu koło psiej budy – miał odpiłowane lub odrąbane ręce i nogi, obok wielka kałuża krwi. Już nie krzyczał, ale żył jeszcze, świadczyły o tym konwulsyjne drgania kadłuba. W dniu śmierci miał 42 lata. Jego żona Hanna – lat 36, córki – Kazimiera – lat 10, Leokadia – lat 7, Regina – lat 3, leżały nieco dalej w kurzu i krwi. Ich szczątkom Fiodor Krawczuk nie przyjrzał się tak dokładnie, lecz zostały potraktowane podobnie jak Siatecki. Antosia Mroziuk, Bolesław Mroziuk i Zofia Buczek mogli zejść z brogu nie zauważeni, ponieważ uwaga morderców była skupiona na ucieczce mojej i Edwarda Bernackiego. Ukryli się w gąszczu młodych wiśni. Trwali tam ogarnięci grozą. Słyszeli, jak wyprowadzono z domu Babcię i Dziadzia, który prosił o życie powołując się na swój wiek i przypominając swą pomoc w żywności dla Ukraińców, którzy uciekli zza sowieckiej granicy w czasie Wielkiego Głodu. To nie zrobiło na mordercach żadnego wrażenia. Siekiery i noże spłynęły krwią niewinnych. Zginęła cała moja rodzina i Juszczakowie, starcy, kobiety, dzieci. Z ofiar zdarto obuwie i wartościową odzież, skrwawione szczątki od razu zakopano. Gdy mordercy odeszli i zrobiło się cicho, Zosia z Antosią i Bolesławem rozpłakali się z żalu, strachu i rozpaczy. Wyszli z ukrycia i podeszli do zabudowań stryja Adama – a rodzinnego domu Antosi i Bolcia. Na podwórzu stał kierat, w jego pobliżu nadchodzący dzień odsłonił przerażonym oczom wielkie kałuże krwi. Krwawe ślady wskazywały miejsce zakopania ciał ofiar za brogiem. Antosia i Bolesław pozostali tam, nikt więcej nie widział ich, nie wiadomo kiedy i jak zostali zamordowani. Prawdopodobnie zostali znalezieni przez rabujących dobytek ofiar banderowców i ponieśli męczeńską śmierć w wieku 19 lat – Antosia i 14 lat – Bolesław. Zosia Buczek poszła sama do swojego domu rodzinnego. Jej matka, Stanisława Buczek i jej siostra, stara panna Józefa, jeszcze były całe i zdrowe. Wydawało się, że starym kobietom już nic nie grozi, że darowano im życie. Zosia Buczek ponownie ocalała, ponieważ ukryła się po raz drugi – tym razem w szopie z sianem przy zabudowaniach Buczków. Cały dzień tam siedziała. Mogła obserwować rodzinny dom przez szparę. Widziała więc morderców, mężczyzn nie mieszkających w Mogilnie, przyprowadził ich mieszkaniec wsi Siergiej Chomiak. Wyprowadzili z domu staruszki i zamordowali bez litości. Chomiak wykopał jamę i wrzucił tam ciała, jeszcze po śmierci rąbał ciało staruszki Stanisławy mówiąc przy tym: „A majesz Polszczu”. Potem siedząc aż do zmroku w swojej kryjówce Zofia Buczek musiała słuchać makabrycznych w swej treści rozmów Ukraińców. Opowiadali sobie – także dzieci – jak który „Lach” krzyczał z bólu przed śmiercią, jak jęczały torturowane ofiary. Opowiadano, jak dzieci ukraińskie bawiły się odciętą głową żony Łukasza Gaczyńskiego – ci Gaczyńscy mieszkali na Zwierzyńcu. Pani Gaczyńska miała piękne grube warkocze, to z tego powodu jej głowa posłużyła do makabrycznej zabawy. Wiele wypowiedzi świadczyło o trwającym rabunku mienia pomordowanych. Odnośnie mojej rodziny powiedziano: „Do Adamka i do Franka Mroziuków pojechały cztery fury po rzeczy”. Z rodziny Szczurowskich uratowała się Jadwiga Szczurowska. Gdy mordowano jej rodziców – Antoniego i Martę Szczurowskich, siostry Genowefę i Kazimierę oraz synka sąsiadów, Stasia Konstantynowicza, ona również otrzymała cios w głowę i z rozciętą głową padła bez przytomności. Odzyskała ją, zanim mordercy dokończyli swą krwawą „pracę” z jej rodzicami i pełzając ukryła się w snopkach na polu, tzw. dziesiątkach. Banderowcy szukali jej, przy pomocy wideł i szpadla, szukali uderzając w snopach. Odrąbali szpadlem dwa palce, lecz Jadwiga Szczurowska zniosła ból w milczeniu. Gdy dotarła do Włodzimierza Wolyńskiego, minęło pięć dni od krwawej nocy. Część tego czasu spędziła w zbożu na polu. Zdecydowała się wyjść, gdy przypomniała sobie opowiadanie swojego ojca o śmierci głodowej. W ranach na głowie i po odciętych palcach zalęgły się robaki. Ostatkiem sił doszła w pobliże Cegielni w Włodzimierzu. Tam upadła, lecz członkowie polskiej samoobrony zauważyli ją i zanieśli do szpitala”


Świadectwo Ireny Kozłowskiej

Dzieciaki tak tulą się do nas, że nie można już na nie patrzeć, inne dzieci płaczą, krzyczą, a nasze spokojne. Już mężczyzn jest coraz mniej, Lolo (Leon) chce iść, nie puszczam go, prosi mnie, bym go puściła, przecież zaraz będziemy razem, przecież 5 minut nie robi różnicy. No wreszcie i on musi odejść, żegna się z nami, dzieciaki zaczynają płakać, tulą się, proszą: „Tatusiu nie idź”, on ze stoickim spokojem patrzy na nas, płaczę, więc prosi mnie „Irel (Irena) nie płacz, przecież za chwilę będziemy wszyscy razem już na zawsze”. Nie mogę się opanować. Pożegnał się i wyszedł, 4 bandytów ukraińskich wyprowadziło ich.
Serce rozdziera ból, dzieci płaczą i proszą, by iść do tatusia, „Chodźmy do domku”, uspokajam mówiąc, że pójdziemy już na zawsze do swojego domku. Już wyprowadzają kobiety z dziećmi. Ja się ociągam, wiem, że pójść będę musiała, ale jeszcze trochę. Modlę się z dziećmi i proszę o lekką śmierć. Jest już nas z 50 osób. Słyszę, wpada granat zapalający, drzwi do klasy zamykają, widzę szkołę obłożoną słomą, ogień, wpada drugi i trzeci granat, kładę dzieciaki pod ławkę, sama ich sobą okrywam, straszny dym, zaczynam się dusić, Janeczek wybiega, nie chce leżeć, biega po klasie, już parę trupów leży, biegnie do drzwi, tu ogień bucha, chwytam go, ucieka za ludźmi, którzy szukają ratunku, wpada do drugiej klasy, tam ogień jeszcze większy i ginie mi w płomieniach. Już brak mi sił, męka tego dziecka wyprowadza mnie z równowagi – ginie już druga droga osoba tak ciężką śmiercią. Już nic nie widzę, dym czarny gryzie i dusi, wtem wyglądam przez drugie okno, nie ma nikogo, chwytam dzieci, wysadzam przez okno i ukrywam się pod płotem w bzie. Tu iskry padają i parzą mnie, ale to nic, ratować tylko tych dwoje i siebie.
Wtem wpada jakaś kobieta, też pada koło nas, za nią opryszki ukraińskie – znaleźli nas, wyprowadzają, prowadzą. Doprowadzili nas do dróg rozstajnych, tu pod krzyżem, który stał przy uliczce naszego domu. Pada strzał, upadłam za strachu, zostaje zabita jakaś kobieta, drugi – Haneczka pada mi na ręce, czaszka się rozpryskuje, oblewa mnie krwią. Andrzejek woła – „Mamusiu” i pada mi na plecy, ginie, krew jego oblewa mnie, czuję jak ścieka, czekam, kiedy mnie trafi, padają strzały, lecz w innych, już nie straszna mi śmierć od kuli. Zalega cisza, wracają, stoją nad nami i mówią tak o mnie: „Ot dumała, szczo nam wtecze, swołocz, dumała szczo bude Polszcza, ot maje wże Polszczu” (Myślała, że nam ucieknie, drań, myślała, że będzie Polska, otóż ma już Polskę).
Przylgnęłam do ziemi, zaparłam oddech i czekam. Odeszli, długo leżę, ze dwie godziny, cisza, podnoszę głowę, patrzę na swe dzieci, uderzyłam głową o ziemię, zawyłam nieludzkim głosem i postanowiłam nie ruszać się stąd. Brak mi sił, brak mi myśli, pragnę śmierci. Leżąc doszłam do wniosku, że jestem żywa, że tu leżeć nie mogę. Oglądnęłam się, wycałowałam tę biedną Haneczkę z czaszką rozpłataną i Andrzejka, też takiego samego, i popełzłam znów w ogród. Chcę wrócić do dzieci, zagrzebać je, lecz czym, nie mam sił. Chcę jeszcze zobaczyć drogiego Leonka, on taką straszną śmiercią zginął, ale tam trochę za daleko, jeszcze się tam kręcą. Biorę na odwagę i pełznę w pola, tu spotykam gospodynię. Pełzniemy, spotykam tak osiem osób, ale nikogo z inteligencji – wszystko zginęło, na osiemset osób ja jedna ocalałam z tej szkoły. Tak pełzłam osiem kilometrów do polskiej wsi (do Jagodzina).


Świadectwo Eweliny Hajdamowicz, byłej mieszkanki Kolonii Lipniki, woj. wołyńskie  

Wybiegliśmy z całą rodziną z domu do rowu melioracyjnego, który prowadził do zagajnika. Nie uszliśmy jednak daleko, gdyż tam czekali już bulbowcy i krzyczeli: „Kuda polacka mordo, tut was wyryżem”. Nie mieliśmy więc innego wyjścia, jak wrócić do rowu. Za nami wpadli również bandyci. Strzelali i rzucali granaty. Zginęła [moja] siostra, a mój dwuipółletni syn, którego niosła płakał, że boli go rączka. Rozejrzałam się za nim i w kierunku wsi. W tym momencie kula przeszyła mi głowę. Straciłam wzrok. Słyszałam jednak wołające o pomoc dziecko. Położyłam więc młodszego siedmiomiesięcznego syna między pomordowanymi, a sama poszłam i zabrałam z rąk nieżyjącej siostry Zosi starszego, który jak się okazało był dwukrotnie ranny w rączkę. Następnie wróciłam z nim, czołgając się przez trupy i wyczuwając kilkakrotnie granaty, które nie eksplodowały, do młodszego.

W pewnej chwili usłyszałam głosy: „Tuda, tam szcze żywyje.” Nawołujący głos był znajomy. Wołał Ukrainiec z naszej wsi, jeden z przywódców. Zaczęłam go błagać, żeby nie zabijali dzieci. Poznał mnie, gdyż pracował z moim mężem w Radzie Wiejskiej. Powiedział,żebym się nie bała. Posłyszałam jednak tupot nadbiegających i słowa: „Budem perekoluwaty – pul szkoda”. Ponowiłam więc błaganie o niezabijanie dzieci. Stojący przy mnie Ukrainiec uspokoił mnie, a do nadbiegających powiedział, że tu już nie ma nikogo żywego. Odeszli, on również. Pozostałam z dziećmi wśród pomordowanych. Miałam nie tylko przestrzeloną głowę i nic nie widziałam, ale również draśniętą czaszkę i osiemnaście dziur w chustce, którą miałam na głowie.

Mieszkańcy Lipnik, którym udało się uciec do majątku Zurno, zwrócili się o pomoc do Niemców. Nie uzyskali jej. Jedynie tłumacz Polak wszedł z karabinem maszynowym na wieżę ciśnień i zaczął strzelać w kierunku Lipnik. On uratował nam życie, gdyż napastnicy uważali, że jedzie odsiecz, uciekli w popłochu ze wsi, zostawiając rannych i pomordowanych.

Mąż odnalazł nas dopiero rano. Wtedy obandażowano mi głowę ręcznikiem. Byłam sanitariuszką, pierwsza potrzebowałam jednak pomocy, zostałam bez oczu. Mnie i innych rannych załadowano na wozy zaprzężone w przygodnie złapane, spłoszone pogromem konie, i odwieziono do szpitala w Bereznem. Tam dopiero, za murami szpitala, otrząsnęłam się i zdałam sobie sprawę [z tego], co przeżyłam, jak straszną noc. Zginęli najbliżsi, nie mam oczu, a dzieci malutkie, dom spalony, nic nie zostało, grozi nam nędza.

Przeżyliśmy jednak, ale do Lipnik już nie wróciłam. Przedostaliśmy się do Kostopola, a stamtąd przesiedlono nas do Kwidzyna, gdzie wychowaliśmy trzech synów. Trzeci urodził się w Kwidzynie.

Pomordowanych w Lipnikach pochowano we wspólnej mogile obok spalonego Domu Ludowego. Z najbliższej rodziny zginęli: ojciec – Adolf Bagiński (76 lat), siostra – Zofia (20 lat), bratowa – Antonina (47 lat), jej syn – Mietek (17 lat), a z dalszej rodziny około 50 osób.

(w: Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, s. 1131-1132)


Czarna sukienka

Od dłuższego czasu nie nocowaliśmy w domu. Spaliśmy w różnych kryjówkach w lesie. Obawialiśmy się napadu Ukraińców. Mordowali oni Polaków, a szczególnie pracowników służby leśnej. O takich wypadkach było coraz głośniej i do nas dochodziły coraz to nowe wieści o napadach na gajówki i leśniczówki.

Mój ojciec był podleśniczym (…). Tego tragicznego dnia (…) siedzieliśmy jeszcze z ojcem w mieszkaniu. Zapadał już zmrok. (…) Wychodziliśmy (by skryć się) całą rodziną. W leśniczówce pozostała tylko nasza służąca z moim dzieckiem, młoda Ukrainka, traktowana przez nas jak członek rodziny.

(…) Za chwilę (ktoś) zaczął mocno stukać do drzwi.(…) Tatuś wtedy powiedział: „uciekaj, ja wezmę tylko karabin.” Wszyscy razem wybiegliśmy tylnymi drzwiami na podwórze. (…)

Banderowcy znaleźli ojca w stajni. Ojciec powiedział im, że dziecko jest jego wnuczką, nie wiedząc o tym, że Marysia (ukraińska służąca – przyp. red.) powiedziała banderowcom, że jest ono jej. Zabrali Ojcu karabin, zegarek, pieniądze.

Na nic zdały się prośby i błagania dziewczyny, by pozostawili dziecko w spokoju. Ojcu kazali zdjąć kurtkę, bluzę oraz obuwie. Kazali mu położyć się twarzą do ziemi i strzelili kilka razy w tył głowy. (…) Zabrali Marysi dziecko i kazali jej uciekać. Dziecko zabili kolbami, miało 22 miesiące.

Uciekłam do mieszkania naszego sąsiada Ukraińca, miejscowego kowala. (…) Jego córka, moja koleżanka (…) po chwili wpadła do mieszkania i krzyknęła: „Janka uciekaj, bo idą do naszego domu.” Wyszłam, ale nie miałam sił, by dalej uciekać i nie wiedziałam, gdzie mam uciekać. Usiadłam pod ścianą domu kowala od strony ogrodu i tak niewidoczna przedrzemałam prawie przez całą noc. (…)

Z daleka widziałam, jak płonie nasz dom i podleśniczówka, w której mieszkał Jasio Słoma z żoną. Kiedy na dworze zrobiło się całkiem jasno, wyszłam z ukrycia.

(…) wszyscy, którzy przebywali w tym czasie w leśniczówce zostali zamordowani. Razem 13 osób i moje dziecko. Znaleziono ich w piwnicy. Byli zakłuci bagnetami. Chodziłam z jednym policjantem niemieckim, znaleźliśmy pod płotem Jaśka Słomę, miał 15 ran kłutych w plecach (…). Jego żona miała 6 ran kłutych i leżała w kuchni. Nadpalone zwłoki mego ojca leżały w pobliżu zgliszcz stodoły, a moje dziecko na wpół spalone w pobliżu zgliszcz domu. Wszystkich pomordowanych pochowała firma niemiecka (właściciel lasów) na własny koszt (…).

Odnalazłam ukryty w piwnicy kuferek z moimi rzeczami, czarną sukienką, obuwiem i innymi rzeczami, które zabrałam ze sobą do Borysławia. Tam mieszkałam przez 6 miesięcy. Następnie wyjechałam w okolice Tarnowa, gdzie pracowałam. Pod koniec 1944 roku zabrano mnie na roboty do Niemiec. (…) Tam poznałam swego przyszłego męża narodowości holenderskiej i w marcu 1945 roku wzięliśmy ślub. Po zakończeniu wojny razem z mężem wyjechałam do Holandii i tu pozostałam na zawsze.

Janina Pit z d. Pittner (Rotterdam, Holandia, 1949 r.)

http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/lesnicy.htm


Ojciec rozpoznał wśród oprawców dawnego parobka – wspomnienia Leokadii Pawłowicz

Nazywam się Leokadia Pawłowicz z d. Gaczyńska. Urodziłam się 26 lutego 1932 r. w Mohylnie, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu.
Moi rodzice to Piotr Gaczyński i Jadwiga Gaczyńska z d. Skibińska, prowadzili w Mohylnie swoje własne gospodarstwo. Miałam dwóch starszych braci: Bolesława z roku 1920 i Edwarda z roku 1924. Nasza wieś należała do katolickiej parafii pw. Narodzenia NMP w Swojczowie, w której w murowanej, pięknej świątyni dużym, pobożnym kultem cieszył się wizerunek Matki Bożej Śnieżnej, zwanej Swojczowską.Wkrótce po moim urodzeniu, niecały rok zmarła moja mama Jadwiga i ojciec ponownie się ożenił, tym razem z Leokadią z d. Traczuk. Z tego związku przyszło na świat dwoje dzieci: Danuta i Hieronim. Kiedy ojciec ożenił się ponownie, mnie na wychowanie wziął brat ojca Łukasz Gaczyński z żoną Antoniną. Mieli oni także kilkoro własnych dzieci. Niekiedy przebywałam też u swojej babci ze strony mamy Marii Skibińskiej na Rudni, parafia Kisielin. Babcia moja mieszkała ze swoim synem Mieczysławem, bratem mojej matki oraz synową i ich kilkunastoletnią córką Jadwigą.

W 1943 r. rozpoczęły się napady na polskie rodziny, które organizowały ukraińskie bandy. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale po prostu napadano na domy i w okrutny sposób mordowano, całe rodziny polskie. Ojciec odebrał mnie od babci, kiedy dowiedział się o tych, mrożących krew w żyłach napadach. To uratowało mi życie, gdyż w kilka dni później na dom, w którym mieszkała moja babacia z synem i synową napadli Ukraińcy. Babcię zamordowali na progu domu, uderzeniem siekierą w głowę, gdy tylko otworzyła im drzwi. Wcześniej wuj Mieczysław z ciotką i córką oraz sąsiedzi z pobliskich domów, schowali się w okopie, przeczuwając że będzie ten napad. Jednak Ukraińcy coś zwąchali i wrzucili granat, zabijając nim wszystkich, którzy w nim byli, oprócz kilkunastoletniej Jadwigi. Nad ranem ocknęła się Jadwiga, przysypana gruzem i ludzkimi ciałami. Stwierdziwszy, że wszyscy zginęli, zaczęła uciekać nocami do miasta Włodzimierz Wołyński.

Po jakimś czasie Ukraińcy napadli także na nasz rodzinny dom w Mohylnie. Moi dwaj bracia Bolesław i Edward zdążyli zbiec z domu i ukryć się. Mego ojca Piotra bardzo wtedy pobito, a potem kazano mu kopać dół, pewnie chcieli go tam zgładzić. Kiedy ojciec kopał już dla siebie dół, rozpoznał wśród oprawców swojego dawnego parobka. Zaczął go prosić, by darowano mu życie, powołując się na to, że kiedyś dał mu pracę i był dla niego dobrym człowiekiem. To poskutkowało i ojca zostawili, ale zapowiedzieli, że przyjdą nazajutrz, aby sprawdzić, czy synowie nie mają broni. Ojciec zrozumiał, że musi uciekać z rodziną, bo gdy tamci wrócą, wymordują ich wszystkich pewnie. Gdy Ukraińcy odjechali ojciec zaprzągł konie do wozu, nakazał cokolwiek spakować, zabrał żonę i dzieci i zostawiając całe gospodarstwo, wraz z żywym inwentarzem wyruszył do Włodzimierza Wołyńskiego. W mieście wielu Polaków wspomagało nas, jak kto mógł. W niedługim czasie dowiedzieliśmy się o morderstwie na rodzinie Skibińskich na Rudni oraz o zamordowaniu mojego stryja Łukasza Gaczyńskiego i stryjenki Antoniny. Stryja żywcem wrzucono do głębinowej studni, a stryjence odcięli język i piersi oraz wydłubali oczy i tak w mękach skonała.

We Włodzimierzu Wołyńskim ludzie, którym udało się uciec przed banderowskimi rzeziami, żywo ze sobą rozmawiali, wymieniali wiedzę o bliskich i znajomych. W ten sposób spotkaliśmy Józefa Gaczyńskiego, który był synem Jana, starszego brata mojego ojca. Józef opowiadał nam wszystkim o wielkiej tragedii osobistej, którą przeżył naocznie, mówił tak: „Kiedy Ukraińcy napadli na nasz dom, byłem właśnie w ogrodzie. Widząc co się dzieje, ukryłem się w fasoli. Widziałem na własne oczy, jak mordowano moją żonę, dwóch synów Dyzia 10 lat i Bogusława 9 lat oraz naszą córeczkę 4 latka. Najmłodsze dziecko, zaledwie kilkutygodniowe, jeden z oprawców chwycił za nóżki i uderzył o ścianę domu, zabijając bezlitośnie. Po tej masakrze nocą przedostałem się do miasta”.

Po pewnym czasie z Włodzimierza Wołyńskiego wszelkimi sposobami, staraliśmy się przedostać na drugi brzeg rzeki Bug. W tym celu ojciec przekupił Niemca, a w tamtym czasie, to była jedyna możliwość i wszyscy przedostaliśmy się na Ziemię Zamojską. Po przekroczeniu rzeki zatrzymaliśmy się w Horodle, a stamtąd dalej kierowaliśmy się na zachód. Ostatecznie osiedliśmy jednak we wsi Sitaniec koło Zamościa. Ojciec mój Piotr otrzymał gospodarstwo po Volksdeutsche’ach i gospodarował na nim, aż po dzień swojej śmierci w roku 1964. Bracia moi pracowali na roli i w kuźni, a ja i moja młodsza siostra Danka chodziłyśmy do szkoły.

Powyższe wspomnienia zdecydowałam się spisać, by trwała pamięć o Tych wszystkich z naszej rodziny, którzy w tak wielu miejscach, pozostali już na Wołyniu na zawsze. Po dziś dzień wiele z tych miejsc jest nieoznakowanych i pewnie już tak zostanie na zawsze, jednak nie można pozwolić, by zbrodnie te pokryła niepamięć. Trzeba uczynić wszystko, to jest nasz obowiązek rodzinny i państwowy, by następne pokolenia zachowały cześć i wdzięczność, Tym wszystkim, którzy ginęli z rąk oprawców tylko dlatego, że byli Polakami.

Łącznie z rąk Ukraińców podczas rzezi na Wołyniu, zginęło 25 osób z mojej rodziny. Dziś po tak wielu latach wybaczam sprawcom tych zbrodni ich haniebne i podłe czyny, ale nie mogę, choćbym może niekiedy i chciała, tak jest ciężka, tej przeszłości usunąć z mojej pamięci. Albowiem to wszystko, co się tam na Wołyniu dokonało na naszych oczach, wryło sie bardzo głęboko w nasze serca i trwa, trwa także przez pamięć, o Tych właśnie nam najdroższych Męczennikach Ziemi Wołyńskiej.

Wspomnienia Leokadii Pawłowicz
ze wsi Mohylno, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński

Powyższe wspomnienia pani Leokadii Pawłowicz z d. Gaczyńska zostały mi ofiarowane przez samą autorkę w jej mieszkaniu w Zamościu, jeszcze w roku 2004. Pani Leokadia goszcząc mnie u siebie, pomimo poważnej choroby, z którą właśnie się zmagała, zgodziła się spisać osobiste wspomnienia z myślą o przyszłej książce: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia”. Drugą wersję książki ukończyłem w maju 2005 r. w Zamościu. Egzemplarze książki przesłałem do kilku ważnych archiwów w Polsce, w tym na Jasną Górę w Częstochowie oraz na Katolicki Uniwersytet Lubelski w Lublinie (na KUL w 2009 r. , jako mój protest przeciwko nadaniu prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczenko tytułu doktora h. c.).

Pozostaje w kontakcie z wieloma osobami z Polski, które wciąż nadsyłają swoje relacje i uzupełniają ważne informacje o losach swoich najbliższych, na których wspomnienia natrafili w Internecie. Osoby te mając dostęp do nowych, nieznanych mi jeszcze faktów, nasyłają bardzo cenne meteriały, które ja uważnie zamieszczam w książce. I tak, z Bożą pomocą, wciąż rozrasta się, bezcenna praca: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia” , o losach mieszkańców katolickiej parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Swojczowie, podczas ostatniej II wojny światowej.

Powyższe wspomnienia pani Leokadii Pawłowicz z d. Gaczyńska zostały po latach opracowane na użytek internetu. Pragnę w ten sposób gorąco zachęcić wszystkich, żyjących jeszcze parafian ze Swojczowa i okolic, ale nie tylko, także z całego Wołynia i Kresów do spisania swoich wspomnień, przeżyć i doświadczeń z tamtych jakże pięknych, a potem jakże dramatycznych lat. Raz dlatego, by dziedzictwo i ciężka praca naszych przodków, nigdy nie była puszczona w niepamięć, a dwa by Ci wszyscy, którzy pozostali tam już na zawsze, w końcu doczekali się choćby, prostego krzyża katolickiego na swojej, często zapomnianej już dziś mogile.

Mgr historii
Sławomir Tomasz Roch

http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/parobek.htm


Stefania Sawicka z domu Macegoniuk

Dzień 30 sierpnia 1943 r., godz. 2.00 po północy. To była niedziela. Spaliśmy tak jak zawsze. Ojciec usłyszał tragiczne strzały z karabinu coraz bliżej wioski. Obudził nas i mama mówi – „Ubierzcie sukienki, bo może trzeba będzie uciekać.” Ubrane ja i starsza siostra Kasia leżymy, a mama i tato siedzą w oknie i czuwają co będzie dalej. Tato mówi do nas – „Ja się ukryję na strychu, a wy powiecie, że mnie nie ma w domu, bo poszedłem do Jagodzina, bo ojciec chory.” Bo parę miesięcy temu to napadli Ukraińcy na młodych chłopów i krzyczeli – „Dawaj broń jaką masz!” A nasza wioska była w okrążeniu między Ukraińcami. Ale nikt nie pomyślał, ani młode chłopaki, ani starsze ojcy o takiej tragedii zbrodniczej. Zaraz sąsiad Czuń przyszedł i mówi – „Jaśku nas te Ukraińcy wybiją.” A ojciec powiada – „Stefanie, a za co? Toż i my i nasze dziady razem zżyte. I żenili się, i za kumy byli. To jest niemożliwe.”

Niedziela 30 sierpnia w nocy straszny stukot w okno -„Oczyniaj skarej!”. Tato był na strychu, a mama otworzyła. Weszło ich może z dziesięciu – „Swyty lampu!”. Mama ze strachu nie mogła zapałek znaleźć. Krzyczy „Skarej! Wychody!”. Wygnali nas do sieni i pytają się – „A gdie twyj czołowik?”. A mama zauważyła siekierę. Siostra Kasia, która miała 16 lat zaczęła prosić – „Dzieduniu nie bijcie nas, co my komu zrobili, nie bijcie!”. Ja to usłyszałam i mnie w uszach zadzwoniło, i upadłam bez pamięci. Mama obuchem w czoło dostała. Czaszka pękła, ale do mózgu nie doszło. A siostrę ostrzem na pół czaszka była rozrąbana. Ale pierwsza tura nie paliła tylko zabijała. Nie wiem jaki to cud, że nas nie zaciągnęli do studni. Bo wszystkie studnie były zarzucone trupami. Zanim druga tura przyszła palić to mama się obudziła i podniosła Kasię, a ona nieżywa. Podnosi mnie, a ja się ruszam. Ale nic nie pamiętam. Krwi zeszła okropna kałuża.

Wzięła mnie na plecy i wszystkimi siłami po drabinie zatargała mnie na strych, a tato w kąteczku siedział i usłyszał, że ktoś się wskrobał na strych, i myślał, że jego szukają. A mnie zerwały wymioty, a uchem krew poszła. Czaszka wgięta i nic nie pamiętam. Jak tato usłyszał, że ze mnie rwą wymioty, a nie wiedział kto, krzyknął – ” Kto jest na strychu, to niech ucieka, bo się pali dom.” Jak człowiek ze strachu to tylko broni siebie. Nie popatrzył kto jest żeby pomóc i uciekł, a mama znów mnie na plecy, i nie było już drabiny. Upadliśmy ze strychu na dół. Już się palił dom. Mama wywlokła mnie w kartofle na ogród i miała wynieść Kasię, ale już cały dom był w płomieniach. Kasia spalona. Tato wyskoczył w buraki i leżał i widział, jak sąsiada ciągnęli do studni, a wszystkie studnie były pełne trupów. Mama ze mną na plecach coraz dalej w pole. Było ładne proso. Już tak spadła z sił, że nie dała rady mnie nieść. I leżąc w tym prosie słyszy mama głośny gwar – „Jak znajdesz to dobyjaj!”. A ja nic nie pamiętam, nieprzytomna byłam i wcisnęła głowę w ziemię żeby nie widzieć jak będą dobijać. Tyle krwi zeszło i widocznie ze zmęczenia usnęła.

Obudziła się, ptaszęta śpiewają, krowy ryczą, słońce ślicznie świeciło. Mama zaczęła głośno płakać – „Gdzie moja Kasia?!”. I ja się obudziłam. Spojrzałam na mamę, a na twarzy sama krew. I na sukience skorupa z krwi. Podnosi głowę czy może ktoś jest. Ja już oprzytomniałam i ciągnę mamę do ziemi. A mama mówi, że nie możemy tu siedzieć, że trzeba szukać ludzi, może wszystkich nie pobili i coraz głowę do góry. I zobaczył tato, że ktoś jest w prosie i pędzi żeby zobaczyć kto, i wziął nas w ramiona i mówił, że czaszka na pół rozrąbana, ale nie wiedział, która z nas. Mówi – „Ja wszystkich trupów wyciągnął ze studni. A sąsiadka Czuniowa mówi, że widziała jak twoja Marysia niosła jedną z dziewczyn i uciekała w pole, a ona siedziała ze swoimi dziećmi w grochu, to szukaj w polu, może żywe, a może nieżywe.” I odnalazł nas, ale Kasi nie odnalazł. Pozbierał kości i w ogródku zakopał. I do dziś leżą. A nas tato zawlókł na kolonię i tam byli ludzie – no na kolonii nie bili, żeby ze wsi ludzi nie spłoszyć. Jak zobaczyli, że trupy chodzące idą to był wielki lament. I zawiózł koniem do Lubomla, do szpitala. A tam pełne sale takich trupów. Dużo umarło. Mamie na żywca wyłamywał kości potrzaskane, bo nikt nie znieczulał, bo na to nie było.

http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/katy1943.htm


Zbrodnia UPA w Łanowcach ( Mieczysław Walków )

Potworna zbrodnia w Łanowcach. Był rok 1944–styczeń przed Świętami Bożego Narodzenia w kościele greko- katolickim. Przyszedł do mnie chłopak sąsiadów z prośbą o pożyczenie łańcucha na choinkę. Wyjąłem pudło ze strojami. W normalnym czasie stroje te byłyby jeszcze na choince (w naszym domu choinka zawsze była do drugiego lutego). Kiedy wyciągałem łańcuch, Jurko zażądał abym mu oddał wszystkie stroje. Całe pudło. Zapytałem, dlaczego mam mu je dać? A ten niespeszony odrzekł:
–Tobie już nie będą potrzebne, bo ciebie już nie będzie. Tej rozmowie przysłuchiwała się moja mama i zapytała:
– Jurko o czym ty mówisz? Co to znaczy, że jemu już nie będą potrzebne i jego już nie będzie?
–Bo tak się u nas mówi, odpowiedział chłopiec. Was już nie będzie. Was już nie będzie, powtórzył kilka razy i pobiegł z łańcuchem do domu.

Powszechnie było wiadome, że mordują Polaków na Wołyniu. Słyszeliśmy o potwornościach tych mordów. Słyszeliśmy również o mordowaniu rodzin polskich na Podolu, lecz to wszystko działo się gdzieś dalej i było poza naszą wioską. Przed świętami Bożego Narodzenia słyszeliśmy o zamordowaniu znanego nam człowieka na drodze do Bilcza Złotego, któremu jak opowiadali świadkowie rozpruto brzuch i włożono chorągiew biało czerwoną oraz kartkę z napisem zawiniłem, bom Polak albo podobnie. Nazwiska tego człowieka dokładnie nie pamiętam, myślę, że nazywał się Dąbrowski lub podobnie i był urzędnikiem urzędu skarbowego oraz akwizytorem plantacji tytoniu.
Ten człowiek czasem bywał u nas. Tata plantował tytoń nawet w okresie wojny.
Ukraińcy coraz głośniej mówili, że Lachów trzeba przepędzić. Słyszeliśmy od naszych sąsiadów, jakie mieli do nas Polaków pretensje. Jak,
myśmy ich gnębili! To znaczy, jak gnębiła ich Polszcza. Oni w tej Polszczy byli tylko chamami i podludźmi, ale nadszedł czas rozrachunku
– krzyczeli nam w twarz.
Jako sześciolatek( w 1938 roku) widziałem maszerujących Siczowców z ukraińską flagą i tryzubem. Prowadził ich siczowy – dowódca ubrany w strój zielony(?). Miał pas i pasek przez ramię – koalicyjkę i czapkę okrągłą z tryzubem na przedzie. Podnosili ręce jak Niemcy, co widziałem w gazetach i krzyczeli: sława Ukraini. Zapytałem tatę, kto pozwala na to żeby w Polsce byli tacy jak oni? Tata odpowiadał, że na tym polega wolność, lub coś w tym stylu. Byłem oburzony, chociaż nie rozumiałem powagi sprawy.
-Ten rozrachunek z wami będzie krwawy – mówiły nawet dzieci ukraińskie w czasie zabawy z dziećmi polskimi. Wy Polacy musicie opuścić naszą ziemię rodzicielkę.
Coraz częściej słyszeliśmy: sława Szuchewyczu, naszemu prowidnykowi, który toporom i ohniem was wypali z tej ziemi. Z naszej ziemi. Wybierze was, jak kąkol z pszenicy! Powtarzali to hasło, które głosił w cerkwi pop Huniowśkij.
Byłem z kolegą, Staszkiem Ziółkowskim, na wpół Ukraińcem, bliskim sąsiadem wtedy w cerkwi i słyszałem na własne uszy to wołanie popa do wiernych. Powiedziałem rodzicom co słyszałem w cerkwi. Byli przerażeni.
Ukraińska policja nie dawała nam spokoju. Stale czegoś szukali lub namawiali na zmianę obywatelstwa. Grozili rodzicom, że kiedyś mogę nie wrócić ze szkoły.
Zaczęto coraz częściej mówić o podstępnym mordowaniu Polaków na Podolu. Mordów dopuszczali się wyznawcy Bandery, czyli banderowcy.
Nie wszyscy Ukraińcy byli zwolennikami takiej zbrodni. Byli też i tacy, którzy ostrzegali Polaków. Byli również i tacy, którzy Polaków przechowywali i bronili przed swoimi.
Ten chłopak, który nam powiedział, że nas już nie będzie był z pewnością mimowolnym świadkiem planowanej akcji ukraińskiej UPA na rzeź Polaków w naszej wsi.
W naszym domu panowała zasada, że przed napadem banderowców będziemy się bronić. Na noc na wszystkie dolne okna i drzwi wejściowe zakładaliśmy grube okiennice z metalowymi sztabami. Do domu zabieraliśmy broń obronną. Były to także siekiery, młotki, a nawet widły. W naszym domu z pewnością była broń biała i palna. O tym napastnicy z pewnością wiedzieli.
Pamiętam, że w sobotę 12 lutego 1944 roku, była zima, wieczór był bardzo mroźny. Pomagałem tacie wnosić do domu deski zabezpieczające wejście główne. Po założeniu desek i grubej sztaby, (okna były już zabezpieczone) czułem, że jesteśmy w warownym zamku. Ponieważ przed sobą mieliśmy niedzielę, a mały braciszek smacznie spał, mogłem swobodnie kleić kolejną makietę kościoła, oklejając ją powycinanym błyszczącym kolorowym papierem. Kładąc się spać nikt z nas nie przypuszczał, że w tę noc z 12 na 13 lutego 1944 roku wielu naszych polskich sąsiadów (ze Szlachty) zginie z rąk ukraińskich sąsiadów. Z relacji mojej cioci Franciszki (mieszkała z rodziną od strony ulicy Szulhanówki) wiem, że przed świtem zbudziły ją głośne rozmowy dochodzące z ulicy. Weszła na strych i przez okno szczytowe zobaczyła mgłę, nie podejrzewając, że jest to dym. Po ulicy chodziły jakieś postacie i żywo rozprawiały. Obudziła domowników. Tata i wujek zdjęli osłonę drzwi i wyszli na podwórko i podeszli do bramy. Zapytali przechodzących Ukraińców, co się dzieje, że o tej porze panuje taki ruch na ulicy? Któryś z Ukraińców powiedział– Szlachta horyt’ (Szlachta pali się).

Od strony Szlachty nadbiegła głośno płacząca kobieta (Skórska), a zobaczywszy tatę i wujka, krzyknęła – O Boże, jak to dobrze, że wy jeszcze żyjecie! Moje dzieci zostały zamordowane! Nawet języki im obcięli! Oczy im wydłubali! Boże mój, Boże, za co pokarałeś takie małe istoty?!
Rzewnie płacząc pobiegła do Ziółkowskich, naszych sąsiadów. Palącej się Szlachty z naszego domu nie było widać. Zasłaniały ją zabudowania i wysokie wzgórza. Było rano, panowała jeszcze szarówka. Ciocia postanowiła pójść do krzyża, który stał na rozdrożu Szulhanówki i dróg: na Pomiarki, Szlachtę i Podzamcze. Z tego miejsca doskonale widać było Szlachtę. Zacząłem prosić, najpierw rodziców, a później ciocię, aby mnie zabrała ze sobą. Bardzo się martwiłem o mojego kolegę Józka Adamowskiego, z którym służyłem do mszy i chodziłem do jednej klasy. Mama nie zgadzała się. Mężczyźni uznali, że kobieta z dzieckiem będzie bezpieczniejsza (?!). W drodze do krzyża nic złego nie może się wydarzyć – przekonywali mamę. Jest już widno, a do krzyża nie jest daleko- zapewniali mamę. Sami gdzieś wyszli z domu na podwórko. My do krzyża nie szliśmy, myśmy biegli. Przy krzyżu stało wielu młodych Ukraińców, żywo prowadzących rozmowę. Coś pokazywali rękami. Zobaczywszy nas nagle zamilkli. Wielu z nich znaliśmy osobiście, za wyjątkiem dwóch lub trzech, którzy nie byli z tej wsi. Mieli bardzo ponure oblicza. Do cioci zwrócił się Petro Krutyj, nasz sąsiad z naprzeciwka, syn mojego chrzestnego (sic!).

–Gdzie idziesz Franko? Nie widzisz, co się tam dzieje? Chcesz koniecznie oglądać trupy? Lepiej tam nie chodź.
Wtedy odezwał się ten z ponurą twarzą:
–Nechaj ide. Zawtra i wona bude…( Niech idzie. Jutro i ona będzie– trupem).
W jego głosie było tyle nienawiści, że się przeląkłem. W kierunku Szlachty biegli ludzie z Pomiarek. Trzymałem kurczowo ciocię za rękę i chciałem koniecznie iść z nią dalej. Kazała mi wrócić do domu. Jeszcze przez chwilę patrzyłem na dogorywające zabudowania. Czułem dym spalonych zabudowań i silny swąd palonych ciał. Słyszałem głośny płacz kobiet i przeraźliwe wycie psów. Nigdy przed tym, ani później nie słyszałem takiego wycia.Wyraźnie się przeraziłem. Ciocia pobiegła przez most na Szlachtę. Ile miałem sił w nogach, biegłem do domu. Byłem odrętwiały ze strachu. Cały czas myślałem o moich kolegach, a szczególnie o Józku. Mama od razu poznała, że widziałem to, czego nie powinienem. Byłem podobno bardzo blady i nie mogłem sklecić najprostszego zdania. Ja, gaduła nad gadułami! Wszyscy w domu byli zaskoczeni, że Frania pobiegła na Szlachtę. Mama zaczęła płakać, a mężczyźni ponuro milczeli. Dominik wreszcie mruknął.
–Ta kobieta zawsze musi postawić na swoim. Takich kobiet nie można uczyć walki.
Podobno jeszcze przed wojną, Dominik uczył swoją żonę strzelać z pistoletu i władać szablą. Jak ochłonąłem zacząłem opowiadać co widziałem. Ze szczegółami opowiedziałem spotkanie z Ukraińcami przy krzyżu, wymieniając kogo rozpoznałem, a kogo nie. Dzisiaj nie pamiętam nazwisk, za wyjątkiem tych z sąsiedztwa. Był w tej grupie wspomniany Petro Krutyj i syn Biłana. W domu z niecierpliwością czekaliśmy na powrót cioci, atmosfera była napięta. Tylko dziadek stale powtarzał:
–To niepojęte, co tym ludziom może przyjść do głowy?
Do powrotu cioci ze Szlachty myślałem, że zamordowano tylko tych, którzy dali się zaskoczyć. Byłem przekonany, że wielu z nich uciekło przed mordercami. Ciocia powróciła dość szybko i opowiedziała o potwornościach mordu.
Na moje pytanie, czy Józek żyje? Odpowiedziała płacząc – Józek razem z babcią leżą na podwórku z rozciętymi siekierą głowami. A twoi koledzy, Mietek i Adam(?) Buczyńscy udusili się w piwnicy, razem z ich tatą.
Ciocia szlochając opowiadała, że widziała młodą Warową, żonę Jana. Tuliła dziecko do piersi. Była poparzona i bardzo płakała. Jej mąż Jan przykrył żonę i dziecko na strychu balią, a sam uzbrojony w siekierę postanowił się bronić. Banderowiec wszedł na strych i wtedy Jan uciął mu nogę. Banderowcy dom podpalili. Jan tylko zdążył krzyknąć do żony, żeby nie wychodziła z ukrycia. Skaczącego na ogród Jana banderowcy zastrzelili. Ona uległa okropnemu poparzeniu barku i pleców, ale uniknęła mordu. Ranną zajmowali się już Polacy z Pomiarek. Ciocia opowiadała, że widziała ludzi kłutych nożami i widłami, spalonych i potwornie okaleczonych (wymieniała ich nazwiska i imiona). Mówiła, że wymordowano całą rodzinę Buczyńskich. Kobiecie, która od 25 lat nie wstawała z łóżka, rozpruto brzuch. Przerażające widoki zbrodni spowodowały, że przerażona uciekła do domu. I jeszcze tego samego dnia, zabierając córeczkę Zdzisię odjechała do Borszczowa. Zabrał ją Władysław Rogowski. Dominik pozostał, aby przygotować żywność i sprzęty potrzebne do dalszego życia. Około południa do Łanowców przyjechali Niemcy, którzy robili zdjęcia i spisywali ofiary morderstwa. Wśród Niemców był człowiek o nazwisku Orlik( wiem to od cioci). Był to prawdopodobnie Ślązak w policji niemieckiej. On w tajemnicy doradzał Dominikowi, aby wszyscy żyjący Polacy opuścili Łanowce.
Jeszcze tego samego dnia byłem świadkiem jak Ukraińcy odnosili się do ofiar mordu. Stałem za bramą i obserwowałem ulicę. Nadjechała fura od strony Szlachty. Powoził znany mi człowiek, ale nazwiska już nie pamiętam. Popijał wódkę z butelki. Na wozie leżały popalone ciała zamordowanych. Ciał było dużo i były niedbale przykryte słomą. Wystawały spalone nogi, czaszki. Najwyraźniej widziałem spaloną rękę z zaciśniętą pięścią. Od strony cmentarza szedł inny Ukrainiec, którego nie znałem. Zatrzymał wóz akurat przed naszą bramą i zapytał– Szo wezesz?

Woźnica głową wskazał na zawartość fury i mruknął:
–Taj wydysz. Sterwo.
– Ta skyń to sterwo tam na kupu, koło tij jamy. My to zakopajem – powiedział idący. (Co wieziesz? Przecież widzisz ,padlinę. No to rzuć tą padlinę na kupę obok tamtego dołu. My to zakopiemy).

Zachowałem słowa w brzmieniu fonetycznym języka chachłackiego– nieczystego j. ukraińskiego. Posługiwali się mim ludzie na tamtych terenach. Pobiegłem do domu, aby się podzielić tym, co widziałem i słyszałem.

Nie pamiętam, dlaczego rodzice postanowili, żeby jeszcze jedną noc przenocować w Łanowcach. Ta noc była najdłuższą z nocy i najstraszniejszą. Do naszej wozowni przyprowadzono osmoloną i mocno poparzoną krowę (podobno Buczyńskich), która sama uratowała się z pożaru. Mimo zabiegu oczyszczenia i opatrzenia ran, krowa przez całą noc robiła hałas, który braliśmy za skradanie się banderowców. Dom był zabarykadowany. Wewnątrz domu było czterech dorosłych mężczyzn. Dominik i nocujący u nas p. Skórski (ojciec zamordowanych dzieci) byli byłymi żołnierzami i prawdopodobnie byli uzbrojeni. Tata i dziadek mieli przy sobie siekiery. Mimo tej obrony nikt nie spał. Wyjątek stanowił mały Zbyszek. Dodatkowym zabezpieczeniem był nasz Reks. Reks (owczarek niemiecki wychowany przeze mnie od szczeniaka) budził respekt u wszystkich. Był to bardzo silny i bojowy pies, który mógł nawet zagryźć wroga. Biegał po podwórku na długim rozpiętym drucie i długim łańcuchu. Podejście od frontu do domu było niemożliwe. Chyba, że wcześniej likwidowałoby się psa. Banderowcy działali wyłącznie skrycie i podstępnie. I dlatego mordowali w nocy. Reks zawiadomiłby nas pierwszy, że grozi nam niebezpieczeństwo. Następnego dnia rano tata załadował sanie i pojechaliśmy do Borszczowa. Na gospodarstwie pozostał tylko dziadek z Reksem. Przyjechaliśmy do Krowickich (bardzo dalekiej rodziny). Krowicka nas nie przyjęła. Tłumaczyła, że nie ma miejsca. Miała duży piętrowy dom niedaleko elektrowni. Tata słysząc odmowę zawrócił i pojechaliśmy do domu, w którym zatrzymała się ciocia Franciszka.

Pani Budrewicz matka adwokata i oficera rezerwy, który poszedł na wojnę, przyjęła nas umieszczając w wielkiej kuchni wraz z innymi rodzinami. Innego miejsca już nie było. W nocy do drzwi wejściowych zaczęli się dobijać jacyś mężczyźni. Najpierw prosili, aby ich wpuścić, a później zaczęli grozić, że podpalą willę. Mówili po polsku i ukraińsku.

Nie wiedzieliśmy kim mogli być? Byliśmy ostrożni. Mogli to być również banderowcy. Dzieci i kobiety umieszczono na strychu. Było nas kilku chłopaków i nam przydzielono butelki do oranżady, karbid i wodę. Mieliśmy wroga razić granatami. Rzucać butelki z okienek na strychu. Mężczyźni, zabarykadowali drzwi wejściowe. Wyposażeni w siekiery rozpoczęli pertraktacje. Na szczęście nie trwały one zbyt długo. Intruzi zostali prawdopodobnie przepędzeni przez Niemców. Budynek policji niemieckiej stał obok.

Dopiero w domu Budrewiczów dowiedzieliśmy się o rozmiarze tragedii w Łanowcach. Wiedzieliśmy, że Niemcy nie tylko fotografowali ofiary zbrodni ukraińskich siepaczy z bandy UPA, ale dokonywali spisów zabitych i spalonych gospodarstw. Najwięcej zginęło z rodzin o nazwisku Adamowski, Buczyński i Dobrudzki. Pamiętam jeszcze nazwiska: Skórski ( dwoje dzieci- dziewczynka i chłopiec. Dzieci mówiły tylko po polsku), Górecki, Olchowy, Warowy, Podgórski (mała Emilka, schowana pod łóżkiem, żywcem zginęła w ogniu). Niestety nie pamiętam innych nazwisk. Cyfra 68 ofiar, jak wówczas mówiono, została zapisana na trwale w mojej pamięci. Ilość ofiar wynikała z liczenia przez ludność. Dopiero teraz można wyczytać w Internecie, że Niemiec o nazwisku Holz, który robił zdjęcia ofiar mordu sporządził wykaz i doliczył się 72 osób bestialsko zamordowanych. O ohydnym mordzie w Łanowcach, Głęboczku i Jezierzanach, ułożono nawet słowa do piosenki, którą śpiewano w transportach ludności polskiej jadącej na Zachód i później. Dokładniejszy tekst otrzymałem od dalekiej krewnej, poznanej dopiero w XXI wieku na cmentarzu w Szczecinie.

Spotkanie to było bardzo dziwne. Jakby ktoś go specjalnie reżyserował. Starsza pani, która przyjechała ze Stanów Zjednoczonych przyszła na cmentarz, aby zapalić lampkę na grobie swojego wujka. Zapaliła i stała obok. My– z żoną Alinką jak zwykle w dniu Święta Zmarłych wybraliśmy się na CC, aby zapalić lampki na grobach przyjaciół i znajomych. Jak co roku zapaliliśmy lampkę na grobie płk Władysława Walków. Osobiście znał pułkownika i jego rodzinę jedynie mój brat Zbyszek. Zmarły pełnił ważną funkcję w Komendzie Garnizonu w Szczecinie. Zapytała nas, czy znaliśmy tego, komu zapalamy świeczkę? Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że osobiście nie znaliśmy, ale wiemy kim był i skąd pochodził. Powiedziała nam, że nosi inne nazwisko i wymieniła jakie (Eugenia Rzemieniuk), a ten kto tu leży to jej wujek. Ona również pochodzi z Kresów. Urodziła się w Jezierzanach (5km. od Łanowców) pow. Borszczów. Opowiedziała w skrócie o swoim życiu. Pracowała w Szczecinie w Stoczni i dawno temu wyjechała do Stanów. Tam wyszła po raz drugi za mąż, znowu owdowiała, kupiła mieszkanie w Szczecinie i powróciła do Kraju. Zaprosiliśmy ją do siebie, aby się bliżej poznać. Przyniosła słowa smutnej piosenki o Łanowcach, którą śpiewali Polacy jadący w nieznane. Oto urywek.-

Żegnaj nam żegnaj słoneczko złociste, Bo wyjeżdżamy z Ziemi swej ojczystej
Źli banderowcy, sami „toporowcy”
Napadli na wioskę zwaną Łanowce
I tam mordowali i tam palili
I nad Polakami bardzo się pastwili….(autor nieznany)

http://absolwenci56.szczecin.pl/blogi/kronika-mietka-w/item/71-zbrodnia-kt%C3%B3rej-zapomnie%C4%87-nie-mo%C5%BCna?tmpl=component&print=1


Naoczny świadek

Upowcy strzelali do ludzi jak do kaczek, ponieważ na tle ognia uciekający byli widoczni jak na dłoni

Pierwsze zorganizowane oddziały UPA pojawiły się na Wołyniu, Polesiu i innych wschodnich terenach Polski już w październiku 1942 r. Nasza miejscowość znalazła się w zasięgu działania UPA-Zachód. Napady band ukraińskich na polskie wsie stawały się coraz częstsze, niemal co noc widzieliśmy łuny pożarów oraz uciekającą ludność. Byliśmy coraz bardziej zaniepokojeni, jednak miejscowi Ukraińcy zapewniali nas, że nic Polakom nie zagraża, gdyż pamiętają, że przed wojną wszyscy żyli tu w sąsiedzkiej zgodzie. Dawali przy tym do zrozumienia, że ich synowie i kuzyni są w partyzantce (w domyśle UPA), co tym bardziej gwarantuje nam bezpieczeństwo. Niebawem okazało się, że było to zwykłe kłamstwo.

Nocą z 17 na 18 marca 1944 r. dokonano napadu na Tarnoszyn. Pamiętam, że noc była niezbyt ciemna. Trzymał mróz, na ziemi leżała gruba warstwa świeżego śniegu. Około godziny 23.30 Bolek Knotalski, Dziunek Łąkowski i ja byliśmy na podwórzu zabudowań rodziny Domańskich – właśnie kończyliśmy nocny obchód. Takie dyżury organizowane były u nas od dawna, a rodzice często pozwalali nastolatkom brać w nich udział. Mieliśmy już iść do domów, gdy od strony Szczepiatyna poszybowała w niebo czerwona rakieta, a po niej druga z przeciwległego końca wsi. Był to sygnał do rozpoczęcia ataku. Ponieważ do najbliższych zabudowań wsi było nie więcej niż 600-1000 m, wszystko widzieliśmy wyraźnie, tym bardziej że większość zabudowań od razu stanęła w płomieniach. Słyszeliśmy detonacje wrzucanych do zabudowań granatów, a także liczne strzały – zarówno pojedyncze, jak i seryjne. Nasilał się lament ludzi, krzyk dzieci i kobiet. Niewyobrażalny zgiełk potęgował ryk i pisk przerażonych zwierząt. Widać było, jak zdesperowani ludzie wyskakiwali – najczęściej w samej bieliźnie – z płonących domów i bezradnie miotali się wokół nich, a następnie ginęli od kul bandytów. Niektórzy mieszkańcy próbowali uciekać w pole w kierunku Turyny, ale tuż za wsią czekali na nich zaczajeni bandyci. Strzelali do ludzi jak do kaczek, ponieważ na tle ognia uciekający byli widoczni jak na dłoni. Wielu napastników poruszało się konno. Objeżdżali opłotki wsi i zabijali każdego, kogo napotkali. Staliśmy z kolegami jak sparaliżowani przez jakieś pół godziny, a następnie pobiegliśmy do swoich domów, aby z rodzicami uciec stamtąd jak najdalej.

Bilans tego ataku był straszny. Zamordowano 125 osób, w tym 20 dzieci do lat 15 i 45 kobiet. Spalono prawie wszystkie polskie domy. Ustalono później, że banda UPA liczyła ok. 1,5 tys. osób. Dowodził nią Mirosław Onyszkiewicz, który niedługo potem został jednym z głównych dowódców UPA. W napadzie brała też udział grupa bandziorów z sąsiedniego Ulhówka, a także inni, np. Iwan Maslij – ówczesny komendant milicji ukraińskiej w Szczepiatynie. Miałem wtedy prawie 14 lat i pamiętam tę zbrodnię doskonale. Szczegółowy jej opis, a także listę ofiar przekazałem do IPN w Warszawie, oczywiście bez odzewu.

Po tej napaści Ukraińcy nie dali Polakom z Tarnoszyna spokoju. Od 8 kwietnia polowano na powracających ocalałych mieszkańców i zamordowano następnych 20 osób. Spalono także ominięty poprzednio kościół. Ogółem w Tarnoszynie ofiarą ukraińskich bandytów padło 145 osób.

https://www.tygodnikprzeglad.pl/naoczny-swiadek/


WSPOMNIENIA ZDZISŁAWA DOLECKIEGO ZE WSI SWOJCZÓW W POWIECIE WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU

Okres od 13 lipca 1943 r. do 19 września 1943 r.: powstał popłoch wśród Polaków. Ludność polska rzucała swoje siedziby i uciekała do Włodzimierza. Nasz ksiądz ze Swojczowa, też uciekł do Włodzimierza. Nocami nie spaliśmy w domach, szliśmy kryjąc się po zbożach, kopcach, tak spędzano noce. Widzą to Ukraińcy, że ludność polska ucieka, rozstawili uzbrojone straże partyzantów swoich i zawracali uciekających Polaków do domu. Żeby ludność polską uspokoić, sztab partyzancki wypuścił ulotki, uspokajające z rozmaitymi przyrzeczeniami. Co do Dominopola, to przyznawali się do winy, że źle zrobili, ale pisali, że były w tym inne czynniki, które wkrótce wyjaśnione będą, a ci którzy uciekają, będą uważani za wrogów i kara ich nie minie, bo prędzej, czy później Włodzimierz, będzie przez nas zdobyty i uciekinierzy zostaną schwytani.

A nasi sąsiedzi, znajomi partyzanci ukraińscy zaczęli nas, Polaków, omamiać. Mówili: „Nie bójcie się, nic wam złego nie stanie się, do kogo tam pójdziecie do Włodziemierza? Tam będzie głód, z głodu poumieracie, ot, żniwo zbierajcie, zboże, nikt was nie będzie zabijał. Nie bierzcie tego pod uwagę, co się stało w Dominopolu. Tam każdy mieszkaniec przechowywał szpiega i ci szpiedzy napadali na nasz sztab, dużo naszych partyzantów pozabijali, więc pomściliśmy ich. A tych chłopców, których pozabierali, mówili nam Ukraińcy, że oni byli na liście, która dostała się do sztabu, jako polska organizacja, więc ich dlatego pozabierali, a kto nie winien, tego nie zabiorą, niech będzie spokojny. Wam tak nie będzie. W razie czego my was będziemy bronić, śpijcie w domach swoich, a jak już tak boicie się, to przychodźcie do mnie na noc.”.

Tak przyrzekali sąsiedzi i znajomi ukraińcy, tak ludność polską okłamywali. Jednak w dalszym ciągu morderstwa nie ustawały. Zabierano chłopców i mężczyzn wojskowych do lasu i mordowano. Najbliższyh sąsiadów podaję: Mirosław Zinkiewicz zamordowany z całą rodziną – matką, siostrą i bratańcem (4 osoby), Stanisław Skosolas, Antoni Hasiak, Antoni Bydychaj, Władysław Wawrzynowicz, Eugeniusz Hypś. Ci wszyscy zabrani zostali do lasu przez partyzantów ukraińskich i pomordowani.

Jak mówiliśmy to naszym sąsiadom i znajomym partyzantom ukraińskim, że pomimo to, że przyrzekaliście, że nie będziecie ludności polskiej więcej mordować, jednak w dalszym ciągu to samo powtarza się, to nam odpowiedzieli Ukraińcy, że u tego znaleźli karabin, u tamtego rewolwer, a tamci znowu mieli maszynowy karabin itd. Polacy zaczęli w dalszym ciągu uciekać nocami, przekradając się przez pola, łąki. Wtedy Ukraińcy, jak kogo z uciekających złapali, zabierali do lasu do sztabu i zabijali. W tym czasie i nasza Felusia (Felicja Dolecka, ur. w 1916 r.) przedostawała się do Włodzimierza. Naprzykrzyło się jej to ciągłe nocowanie po zbożach i kopcach, drzemanie w ciągłym niepokoju. Została zabita przez Ukraińców dnia 27 sierpnia 1943 r. we wsi Gnojno.

Dnia 30 sierpnia 1943 r. hołowa hromady (sołtys) wyznaczył ośmiu Polaków na przymusową robotę. Wzięli tych ośmiu Polaków uzbrojeni partyzanci ukraińscy do lasu Kohylno, gdzie poprzednio były łagry sowieckie, powrzucali do studni żywcem i rzucano na nich granat. Między tymi ośmioma pomordowanymi, był i nasz szwagier Adolek Buczek. Podaję nazwiska wszystkich pomordowanych: Antoni Stelmach, Adolf Gaczyński, Stanisław Michalak, Andrzej Kaczkowski, Józef Bydychaj, Franciszek Zwolanin, Walenty Wesołowski.

31 sierpnia 1943 r. o godzinie 3.00 rano zaczęli Ukraińcy ogólne morderstwo po wszystkich wsiach i koloniach. Tak było zorganizowane, że każda wieś ukraińska ma swoich Polaków w tejże wsi, albo przyległej do tej wsi, kolonii wymordować. Nadmieniam, że takie ogólne morderstwa zaczynali Ukraińcy w swoje święta, a przed tymi morderstwami duchowieństwo ukraińskie – popi poświęcali ostre narzędzia – kosy, sierpy itp.. Szli chłopi i partyzanci ukraińscy uzbrojeni w najrozmaitszą broń: w siekiery, widły, kosy i karabiny. Nadmieniam, że siekiery były specjalnie wprawione na długich, nowych trzonkach, wpadali do polskich domów i zabijali wszystkich, bez wyjątku: mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, odrąbywano nogi, ręce, dzieci rozdziarano, albo brano za nóżki i głową bito w słupy. Przetrząsano wszystkie zabudowania polskie – ogrody, wszelkie zakątki, odszukiwano ukrytych i mordowano. W innych miejscach znowu spędzano całymi rodzinami do wykopanych przedtem dołów i pomordowanych zakopywano. Za mordującymi chłopami szły kobiety i dzieci, podrostki z furami, pomagali wyszukiwać ukrytych i grabiąc, zabierali, co się dało.

Ja dowiedziałem się, że mordują, więc uciekłem na cmentarz. Wylazłem na gęsty świerk i siedziałem cały dzień do nocy. Widziałem, jak chłopi ukraińscy i partyzanci obławą chodzili, przeszukując zabudowania, ogrody, kopki na polach, szukając ukrytych, za uciekającymi strzelali, na koniach dopędzali i zabijali. Po domach już pomordowanych zabierali świnie, kury, plądrowali i przeszukiwali. Godzina mniej więcej 10.00, przychodzi obława na cmentarz. Czterech z karabinami i siedmiu ze szpadlami. Karabiny w ręku na pogotowiu, przychodzą bliżej mego świerku. Poznaję – znajomi chłopi ze Swojczowa: Torczyło Tymofiej, Wołodka Dubieńczuk i inni. Siedząc na świerku widziałem, jak tu przychodziły znajome mi osoby i poukrywały się w zaroślach cmentarza. Padają dwa strzały: zabili kobietę, Dobrowolską Hannę z synem ze wsi Swojczowa. Przeszukują krzaki, drugi raz przeszli pod moim świerkiem, na którym siedziałem. Nareszcie słyszę krzyczą: „Wyłaź! Wyłaź!!”. Znaleźli kobietę z córką, Marię Karandową. Kobieta prosi: „Panie Torczyło niech pan nas nie bije!”. Słyszę odpowiedź: „Teper ne ma Torczyło. Wyłaź!”. Słyszę jęk kobiety, pada dwa strzały, cisza. Zostali pobici. Szukają dalej, przegartują krzaki. Znowu dwa strzały. Zabili 14 – letnią Potocką, córkę Jana i 15 – letnią Marię Sobiepan, córkę Stanisława. Szukają dalej. Zajrzeli do kapliczki cmentarnej, do grobowca. Nie ma nikogo. Jedni odchodzą, kilku zostaje. Odchodzący Torczyło rozkazuje: „Zakopujte hłuboko, szczob ne smerdiło”. Ci pozostali wykopali w dwóch miejscach doły, zakopali pomordowanych i poszli.

Siedzę na świerku i czekam niecierpliwie do nocy. Już słoneczko nad zachodem, obławy, poszukiwania, grabieże nie ustają. Słyszę krzyki, gonitwa: „Trzymaj! Trzymaj! Stój! Stój!”. Widzę uciekającego mego sąsiada Jana Rak, wystrzelili za nim dwa razy, nie trafili, ucieka, chłop wyprzęga z wozu konia, goni konno. Ucieka Rak wprost na mnie do cmentarza. Myślę sobie: „Masz licho naprowadził mi znowu grandę!”. Uciekający Jan Rak ucieka poza cmentarzem, zginął mi z oczu poza drzewami cmentarza. Chłopi szukają, nie znaleźli, ściemnia się, chłopi poszli. Zrobiła się noc. Zlazłem ze świerka, polami dostałem się do krzaków wyrąbanego lasu. W krzakach błądziłem całą noc, rano łąkami, łozami przedzierałem się. Spotkałem się z takimi, jak ja uciekinierami: ojciec z dwojgiem dzieci, Kosiorek z Kolonii Elizawietpola, żona i starsza córka zostały zabite, on z dwojgiem dzieci ukrył się w prosie i ocaleli.

Opowiadał mi on, że jego sąsiada, Aleksandra Żurawskiego córeczka mocno pokaleczona, którą prowadził, nie mogła iść, więc musiał zostawić ją pod kopką. A jej rodzice zostali pomordowani. I opowiadał mi ten Kosiorek, że przechodził przez kolonię Teresin, przez podwórko, widział zamordowanego gospodarza Mikołaja Bojko, leżącego na podwórku, któremu oczy ptaki powydłubywały. Po drodze spotkaliśmy się jeszcze z dwoma uciekinierami. Każdy opowiada swoje i tak razem przyszliśmy do wsi Chobułtowo, gdzie stała nasza polska placówka policji, złożona z poprzednich uciekinierów polskich. Dużo znajomych chłopców, rozmawiamy o tych morderstwach ludności polskiej przez Ukraińców, policjanci westchnęli, mówią: „Wiedzieliśmy o tym, że Was mordują Ukraińcy, bo jeszcze wczoraj nam dali znać.”. Pytam: „Czemuście nie przyszli nam z pomocą?”. Odpowiadają: „Cóż kiedy nie ma rozkazu.”.

Zapytujesz kto tymi mordercami był, czy miejscowi Ukraińcy, czy obywatele polscy, chociaż z listu zrozumiesz, ale jeszcze Ci nadmienię, że ci mordercy, to byli nasi najbliżsi sąsiedzi, z którymi my, Polacy na Wołyniu, byliśmy zżyci, jedni drugich zapraszali w gościny, na wesela, chrzciny, na zabawy, razem bawiliśmy się, do szkoły chodzili, żenili się Polak z Ukrainką, Ukrainiec z Polką, a teraz takie małżeństwa musiały się wymordować, albo uciekać. Nawet u nas w Swojczowie było takie małżeństwo, Ukrainiec, niejaki Głębicki przyjął wiarę rzymsko-katolicką, ożenił się z Polką, teraz zamordował swoich teściów Wernerów, a żonę i dwoje dzieci kazał swoim kolegom zamordować.

http://www.rota.iap.pl/pl/51995/114676/WSPOMNIENIA_ZDZISLAWA_DOLECKIEGO.html


Bogdan Melcer – świadek zbrodni UPA

Urodziłem się 15 stycznia 1930 roku we wsi Hurby pow. Zdołbunow, woj. wołyńskie. Moi rodzice; ojciec Albin i Matka Stanisława z domu Wierzbicka. Rodzice posiadali małe gospodarstwo oraz sklep. Ojciec był znany w okolicznych wioskach z powodu, że kupował od rolników świnie i wysyłał do centralnej Polski. Z wioski Hurby przenieśliśmy się do pobliskiego Mizocza jesienią 1942 r.
W 1943 r.  rozpoczęły się morderstwa Polaków początkowo rabunki i pojedyncze morderstwa następnie całe wioski. Na początku czerwca 2 lub 3 wieczorem zobaczyliśmy łunę w kierunku naszych Hurbów, rodzice jakby przeczuwali, że to właśnie są Hurby. Za jakieś kilka godzin zaszczekał pies, okazało się że to jest nasz żuk (piesek) który jeszcze pozostał na gospodarce. Wtedy rodzice byli pewni, że to palą się nasze Hurby.

Za kilka godzin przyszli pierwsi uciekinierzy. Opowiedzieli co się stało. W Mizoczu nie było wojska niemieckiego jedynie 4 żandarmów. Kiedyś pamiętałem ich nazwiska. Pamiętam, że jeden nazywał się Hylo z pochodzenia był Czechem. Policja była ukraińska i oddział wojska węgierskiego. Ponieważ ojciec znał język niemiecki, więc ci którzy uciekli prosili aby ojciec poszedł z nimi do tych żandarmów prosić o pomoc aby ratować jeszcze tych którzy może jeszcze są żywi. Nie było mowy aby pomoc była od policji, więc żandarmi pozwolili aby jeżeli ich dowódcy się zgodzą wysłać wojsko węgierskie. Węgrzy byli bardzo przychylni do nas Polaków. Pojechało nie wiem ilu, ale było dosyć aby odstraszyć banderowców.

Żywych nie pozostało dużo, ale było dużo rannych, niektórzy jeszcze tego dnia umarli inni po przywiezieniu do Mizocza, ale nie którzy przeżyli. Wracając do Mizocza tak wojskowi jak i Hurbieńcy przeszukiwali przydrożne krzaki, gdzie ludzie schronili się.
Mój ojciec i jeden żołnierz znaleźli w mrowisku dziewczynkę, która była ranna i zawołała: – Diadko nie zabijaj mnie (diadko – wujko, tak sie mówiło na nieznajomego). Okazało się, że jest to córeczka Witalka Krasickiego, czyli mego kuzyna gdyż Witalego mama i moja byli rodzonymi siostrami. Ponieważ nikt z rodziny nie został żywy, ojciec zaopiekował się nią. Ale że nas w domu było 6 dzieci, to ojciec pozwolił aby tą dziewczynkę jak gdyby zaadoptowała dość bogata rodzina z Mizocza. Nazwiska nie pamiętam.

W nocy bardzo często było słychać strzelaninę Więc rodzice postanowili wyjechać do Zdołbunowa. Nie wiem jak było załatwione, ale kilka rodzin jak i pojedyncze osoby w poniedziałek pamiętam, że to był poniedziałek, towarowym pociągiem wyjechaliśmy. Tego samego tygodnia w środę banderowcy napadli na Mizocz. Naszego sąsiada córeczka Wandzia Procner (jeszcze żyje, wyszła za mąż za Jana Chęć, i mieszkali w Kłodzku).

Opowiadała , gdy jej ojciec usłyszał strzały i zobaczył, że domy się palą uciekł z czwórką dzieci do ogrodu do dołu, gdzie na zimę zakopywano kartofle, (matka w poniedziałek razem z nami wyjechała aby znaleźć kwaterę w Zdołbunowie) Wandzia schowała się w krzaku porzeczek. Gdy banderowcy podpalili ich dom, przyszli i znaleźli ojca i tych czterach braci, widziała jak ojciec ukląkł na kolana i zaczął prosić o darowanie życia. Ale dwóch banderowców podeszło i widłami jeden z jednej strony a drugi z drugiej wbili widły w jego boki i zaciągnęli ojca i wrzucili do ognia. Następnie wrócili po resztę dzieci i również wzięli za ręce lub za nogi i żywcem wrzucili do ognia. Ona ocalała. Ponieważ w między czasie ukraińska policja zdezerterowała, Niemcy powołali na ich miejsce kto chciał z Polaków, przeważnie tych których rodzina już była wymordowana. Nie było ich dużo więc nie mogli Mizocza ochronić. Wtedy zginęło ponad 1200 osób. Trudno mi wspominać. W nocy Niemcy chcieli zabrać mnie i ojca, ale jeżeli chciała to mogła jechać cała rodzina. Pojechaliśmy całą rodziną. Wywieziono nas do obozu pracy do Salzburga w Austrii. Po wojnie całą rodziną wróciliśmy do Polski na Ziemi Odzyskane. Od 1965 mieszkam w Montrealu w Kanadzie.

Bogdan Melcer

http://prawy.pl/3456-bogdan-melcer-swiadek-zbrodni-upa-zywcem-wrzucili-dzieci-za-nogi-do-ognia/


ZDRADA BANDEROWCÓW I RZEŹ DOMINOPOLA….

Na wiosnę 1943 r., począwszy od marca, Ukraińcy ze sztabu UPA w Wołczaku namawiali Polaków z okolicznych wsi i kolonii do wstępowania do organizującej się polskiej partyzantki, która na podstawie zawartego porozumienia polsko – ukraińskiego walczyć będzie z Niemcami wspólnie z partyzantką ukraińską. Pierwsi zwerbowani Polacy samodzielnie agitowali po wsiach i koloniach, a ponadto zbierali dla polskiej partyzantki dobrowolne datki w postaci żywności. Warunkiem przyjęcia było posiadanie jakiejkolwiek, nawet zepsutej broni palnej. W ten sposób zwerbowano 90 młodych chłopców w wieku 15 – 20 lat z miejscowości: Jesionówka, Dominopol, Mikołajówka, Swojczów, Swojczówka, Turia, Budy Ossowskie, Kowalówka, Ossa, Czosnówka, Kisielówka i z wielu innych. Wciągnięci w tę „partyznatkę” zostali nawet dwaj podoficerowie, w tym nauczyciel ze Swojczowa Stanisław Dąbrowski. Partyzanci polscy byli zakwaterowani w stodołach w Dominopolu, a wartę w nocy pełnili tylko Ukraińcy. Broń na noc musieli zdawać do magazynu pilnowanego wyłącznie przez upowców. Jako symbol pojednania i przymierza była ustalona odznaka na czapce w kształcie koła, którego jedną połowę wypełniały barwy polskie, a drugą ukraińskie. [Władysław, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945, t.1, s. 914]
Wspomina Kazimierz Sidorowicz: „Od wiosny 1943 r. partyzanci ukraińscy kwaterowali w Dominopolu, w szkole i w wielu prywatnych mieszkaniach Polaków. Ukraińcy zapewniali wszystkich na lewo i prawo, że między nami będzie sojusz przeciw Niemcom, że będziemy razem walczyć, ramię w ramię o wspólną sprawę. Jak to potem wyglądało w rzeczywistości przekonaliśmy się 11 lipca w niedzielę. Mieszkańców Dominopola mordowali żołdaki ukraińskie spode Lwowa, chłopi z Kohylna i z Wołczaka.”.
Z relacji nielicznych, ocalałych, naocznych świadków wynika, że wieś została dokładnie otoczona przez bardzo silny oddział UPA z Wołczaka oraz ludność ukraińską z innych miejscowości. Na każdy dom przypadało co najmniej po kilku bandytów. Większość oczekiwała na sygnał rozpoczęcia rzezi w ukryciu, ale byli i tacy, którzy weszli do polskich domów, rozsiedli się wygodnie prowadząc spokojną, normalną rozmowę z domownikami. Wspomina pan Ularyk Tadeusz: „ […] Do naszego mieszkania weszło wieczorem dwóch banderowców z karabinami i usiedli sobie na krzesłach i rozpoczęli normalną rozmowę z moją matką, ojcem, siostrą i mną. Po jakimś czasie usłyszeli strzały we wsi i krzyki mordowanych ludzi. W tym momencie obaj banderowcy podnieśli karabiny i oddali strzały do matki i ojca. Kiedy ponownie ładowali karabiny, złapałem poduszkę i rzuciłem w lampę naftową stojącą na stole. Kiedy lampa spadła na podłogę, korzystając z ciemności, rzuciłem się do ucieczki i ukryłem się na piecu chlebowym. W chwilę później słyszałem śmiertelny strzał oddany do mojej siostry i przekleństwa zbrodniarzy, którzy bezskutecznie próbowali mnie znaleźć. Po wyjściu banderowców z mieszkania schowałem się w wysokiej, tyczkowej fasoli, tuż obok mieszkania. Siedziałem tam całą noc i cały dzień, płacząc i trzęsąc się ze strachu, bowiem dokoła mnie banderowcy mordowali złapanych Polaków, którzy podobnie jak ja ocaleli z pierwszej, najbardziej gwałtownej fazy mordu. Następnej nocy dostałem się do mieszkania, zabrałem trochę rzeczy i żywności, po czym polami udałem się do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie dotarłem po trzech dniach i nocach”. [Gł. K. B. Zbr. p. N. Pol. IV/33]
Innym świadkiem pogromu ludności polskiej w Dominopolu był Bronisław Kraszewski, były mieszkaniec Dominopola, który tego tragicznego ranka wracał do domu po dwudniowej nieobecności ze wsi Wandywola, gdzie w domu Zienkiewicza pędził w nocy bimber. Oto jego relacja co do przebiegu masakry: „Wczesnym rankiem tuż przed wschodem słońca, dochodząc do Dominopola chciałem przebyć rzekę w bród, bo na moście stała stale warta banderowców, z którą nie miałem ochoty spotkać się. Wtedy usłyszałem przeraźliwe krzyki i pojedyncze wystrzały. Przeczuwając coś niedobrego, ukryłem się w krzakach nad rzeką Turią i widziałem jak banderowcy otoczyli domy zamieszkałe przez Polaków, a niektórzy wśród brzęku tłuczonych szyb wskakiwali przez okna do mieszkań. Z tych domów dochodziły odgłosy uderzeń i mrożący w żyłach krzyk mordowanych ludzi. Czasem było słychać detonacje granatów. Nie wszyscy spędzali noce w domach mieszkalnych, bowiem niektórzy spali w stodołach czy na strychach obór i ci mieli szansę na nieco dłuższe życie. Mimo gęstej obstawy, nielicznym Polakom udało się cudem wymknąć i ukryć w pobliskich kurnikach zaroślach i ogrodach. Oprawcy po splądrowaniu domów przystąpili do przeszukiwań pozostałych zabudowań gospodarczych skąd z okrzykami tryumfu wyciągali ukrytych ludzi i bezlitośnie mordowali. Wschodzące słońce na bezchmurnym niebie oświetliło na łące miejsca, w których szukały schronienia osoby cudem uratowane z pierwszej fazy mordu. Bezlitośni bandyci niczym wprawni myśliwi wykrywali miejsca schronienia Polaków. Uciekających dopędzali na koniach i z ochrypłym okrzykiem ‘Lachy tutaj’ mordowali dzieci, kobiety nie oszczędzając nikogo. Z tego ‘krwawego żniwa’ ocalał jeden chłopiec, który pokonując odległość z Dominopola do Turii (ok. 12 km ), dotarł do swego wujka Dobrowolskiego Józefa opowiadając chaotycznie o tym co się wydarzyło”. [Gł. K. B. Zbr. p. N. Pol. IV/23]
Wspomina pani Antonina Sidorowicz: „Po wojnie spotkałam pana Bronisława Kraszewskiego, który był moim bliskim sąsiadem w Dominopolu. Tej tragicznej nocy wracał ze wsi Wandywola i gdy już chciał przechodzić przez rzekę Turię, na moście stała bowiem warta ukraińska, z którą nie miał ochoty się widzieć, usłyszał strzały i mrożące krew w żyłach, straszne krzyki mordowanych ludzi. Powoli robiło się jasno, ukrył się więc w pobliskich zaroślach i obserwował uważnie wieś. Wtedy zobaczył, jak w gospodarstwie Ewy i Antoniego Turowskich, Ukraińcy wyprowadzają z domu do sadu rodziców: Ewę i Antoniego oraz ich troje dzieci. Następnie na jego oczach zaczęli ich po kolei mordować. Na początku zamordowali dzieci, a potem rodziców. Tak pobitych zostawili w sadzie.”.
Żołnierzem kpt. Dąbrowskiego był także Bronisław Nieczyporowski ps. „Krępy”, który cudownie wyratowany z masakry Dominopola, jest naocznym świadkiem zagłady tej dużej, starej polskiej wsi, a oto poniżej jego spisana, osobista relacja tych dramatycznych wydarzeń. Ja Bronisław Nieczyporowski urodziłem się 20 lipca 1925 r. na kolonii Kisielówka gm. Kisielin, pow. Horochów na Wołyniu. Mieszkałem tam z moimi rodzicami, dwoma młodszymi braćmi i jedną siostrą.
W roku 1943 zaczęły grasować bandy UPA, a widząc zarazem pewną nieufność ukraińskiej ludności do Polaków, wśród naszej społeczności zaczął narastać duży niepokój. Działo się tak niestety, pomimo że razem mieszkaliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, razem bawiliśmy się, były nierzadko mieszane małżeństwa i rodziny. Polska ludność była bardzo wierząca, nigdy nie przypuszczała, że może dojść do tak tragicznych morderstw, jakie później miały miejsce, a rozgłosy na ten temat, były nawet nieraz, celowo przyciszane. W końcu czerwca 1943 r. dowiedziałem się, że w polskiej wsi Dominopol, leżącej przy rzece Turii i lesie Świnarzyńskim, w pow. Włodzimierz Wołyński, niejaki kpt. Dąbrowski organizuje polską partyzantkę. Po zastanowieniu, zdecydowałem wraz z Edwardem Kosiorem, moim bratem ciotecznym, że udamy się tam razem i wstąpimy do tego powstającego oddziału i tak się też stało. Było nas tam 12 młodych chłopaków i byliśmy łącznikami bowiem kpt. Dąbrowski miał popisanych wielu członków tej konspiracji z okolicznych wsi i kolonii, którzy posiadali broń. Razem miało być nawet 120 osób, między innymi Czesław Życzko i Wacław Pogorzelski.
Kapitan Dąbrowski nie wierzył w dobre intencje bandy UPA, a my jako łącznicy pewnej nocy mieliśmy powiadomić wszystkich posiadających broń o możliwym niebezpieczeństwie. To w przypadku gdyby trzeba było się bronić przed bandą i organizować nowe oddziały. 10 lipca 1943 r. kap. Dąbrowski coś wyczuł i puścił nas na przepustki, powiedział: „Jak w poniedziałek będzie cicho, to wstawić się tutaj z powrotem, a ja i kapral Gronowicz pozostaniemy tutaj w Dominopolu”.
Z niedzieli na poniedziałek tj. z 11 na 12 lipca w nocy banda UPA okrążyła całą wieś i bez strzału wymordowali wszystkich mieszkańców polskich Dominopola. Uczyniono to tak sprawnie, że na wybudowach około 1 km nikt nie słyszał i nie wiedział, co w Dominopolu stało się tej nocy. Zatem w poniedziałek wszyscy wracali pewni siebie z przepustek, nie spodziewając się niczego nowego, tymczasem tam wszyscy byli już pomordowani. Mój brat mając 12 lat koniecznie chciał mnie odwieźć końmi, bo chciał zobaczyć polskich partyzantów, więc zaczął prosić rodziców, aby go puścili i rodzice wyrazili zgodę.
Wraz z bratem Tedeuszem zaprzęgliśmy konie i żegnając się z rodzicami ruszyliśmy w drogę, było to około 10 km. Około godziny 11.00 dojeżdżamy do mostu na rzece Turii, tam stała warta UPA i zatrzymali nas. Jeden z nich wsiadł na wóz i mówi, że chce podjechać do wioski. Wjeżdżamy już na wieś, a ja zaraz zorientowałem się, że wpadliśmy w zasadzkę! Oto z ludności już nikogo nie widać, a tylko bulbowcy latają do mieszkań i rabują zdobycz po Polakach i w tym momencie ten Ukrainiec mówi do mnie: „Stój!”. Ja stanąłem, a z mieszkania wybiega czterech jeszcze i wynoszą szpadel, a do mnie tak mówią: „Wykopiesz jamę, bo mamy parę Żydów do zakopania”. Myślę sobie, to już koniec, z początku nie chciałem, to jeden z nich mnie kolbą po ramieniu, nie było wyjścia, wyszliśmy na ogród za budynki i kazał mi kopać. Zacząłem kopać, z początku chciałem szpadlem rąbnąć choć jednego, już mi ręce drgnęły, ale jakby mi ktoś je zatrzymał i mówił do mnie: „Uciekaj!”. A ja sobie zaraz w sercu pomyślałem: „Jak z tej obstawy można uciec?”. Czterech ich było z ręcznymi karabinami, jeden z ruskim r.k.m. i szósty z pistoletem w ręku. A pomimo to w dalszym ciągu czułem jakby za mną ktoś stał i mówił: „Uciekaj!”. Miałem na sobie buty oficerki, które kupiłem od żony oficera i pomyślałem sobie, że w tych butach mnie nie zabiją. Brat Tadeusz stał obok i płakał, żeby go puścili do mamusi.
Gdy wykopałem dół głębokości sobie po piersi, jeden z nich mówi do mnie: „Wyłaź i ściągaj buty.”! I zacząłem ściągać buty. Jednego już zdjąłem, a drugi noga jeszcze była w cholewie, jak dałem susa pomiedzy nich, odbiegłem około 50 m. i o coś się zaczepiłem, przewróciłem się. W tym samym momencie oddano do mnie serię z erkaemu, także tylko mi furażerkę zbito z głowy, ale podnosząc się złapałem furażerkę i zacząłem dalej uciekać. Wtem na koniu zauważyłem jakiegoś oficera, gdyż miał jakieś odznaki, jedzie obok mnie jakieś 50 m. i krzyczy do nich: „Nie strzelać!”. Ponieważ ja biegłem do zabudowania, o mało mnie nie rozjechał koniem, na szczęście furtka była otwarta. Wpadłem na podwórze, wszystko zabudowane i tylko między stodołą a oborą był płot z desek, taka ściana wysoko ponad 2,5 metra. W tym czasie ten na koniu podjechał i z pistoletu do mnie, ale trzeci raz jak strzelił, to ja byłem już po drugiej stronie i dalej uciekałem ile miałem sił w nogach. A ci z tyłu dalej lecą za mną i strzelają, ale oni byli już za mną w odległości około 300 metrów, także ten na koniu nie daje za wygraną, goni mnie zawzięcie dalej. Patrzę, a on jedzie obok mnie, już chciałem stanąć, ale znów ktoś jakby mówił do mnie: „Uciekaj!”.
Przede mną rosły nieduże krzaki, a po drugiej stronie pasło się parę koni, pomyślałem sobie, abym dostał się do tych koni. Gdy przebiegłem przez te krzaki, obejrzałem się, a tego na koniu nie było widać i nie wiem, co się z nim stało. Tak sobie przypuszczam, że jak on jechał pędem to koń musiał ugrząść, bo jak ja biegłem, to też wpadłem po kolana w błoto. Gdy zbliżałem się do tych koni, ten z erkaemu puścił serię po koniach, a te galopa w dalsze zarośla. Tych z tyłu zaś mam około 500 m za sobą i dobiegam do rzeki, ale już nie tylko w płucach, ale i w żołądku miałem sucho. Wskoczyłem do wody i połknąłem kilka łyków, to dodało mi sił i otuchy do dalszej walki.
W tym miejscu rzeka była płytka w pas, przebrnąłem rzekę, a tu trafia się równina, łąki wykoszone, tymczasem ci z tyłu wciąż mnie nękają. Na szczęście mam ich już 800 m za sobą z tyłu, uciekam dalej padając w różne strony jak tylko umiałem. Oglądam się, przez rzekę przeprawia się trzech na koniach, ale konie nie chcą iść. Ja zaś mam już bardzo blisko do polskiej kolonii Popówka, nawet widzę jak uciekają przede mną zaalarmowani ludzie. Przede mną w polu jakieś zabudowanie pomyślałem, że teraz mam zasłonę i nie potrzebuję, coraz to padać. Przede mną duży obszar majątkowego żyta, biegłem ile miałem tchu, wybiegłem na taki wzgórek, ogłądam się, a tych trzech na koniu jedzie za mną, ale już ze dwa km. Odruchowo oceniam sytuację, co mam teraz robić, jak nie uda mi się ich zmylić, to mnie zaraz mają. Dobiegłem do bruzdy gdzie jest małe żyto, aby zgubić ślad i udaję się na lewo do kolonii, ale gdy tylko zbiegłem w dół, tak by ścigający mnie nie widzieli, chyłkiem wycofałem się z powrotem na wzgórze. Ryba wzięła przynętę i jeźdźcy skierowali się na kolonię, aby w ich zamyślę zaskoczyć mnie drogą, spodziewali się, że na kolonii Popówka, będę szukał teraz schronienia i wsparcia. Ja tymczasem uciekam dalej dokładnie w przeciwnym kierunku, dobiegłem do tej samej rzeczki Turii i przepłynąłem na drugą stronę.
Siedziałem w zoraślach i obserwowałem, co oni robią w tym czasie, ci co ścigali mnie na pieszo, osiągnęli punkt, w którym spodziewali się mnie pochwycić. Zjeżdżali tam raz przy razie na koniach i pieszo, tak ze trzy godziny, ale z niczym musieli w końcu wracać do swoich. Uważnie ich liczyłem, czy aby któryś nie pozostał zamaskowany w ukryciu, bowiem tutaj już się nie bałem, gdyż w pobliżu był duży las. Uklęknąłem i wyjąłem książeczkę od nabożeństwa i zacząłem się modlić. Po jakiejś godzinie czasu okrężną drogą, polami wróciłem do rodzinnego domu, tak niemal cudownie ratując własne życie. Niestety mojego brata Tadeusza, tam na Dominopolu zabili.”
Akcja w Dominopolu miała bardzo gwałtowny przebieg, z pogromu uratowały się nieliczne osoby. Na podstawie relacji naocznych świadków możemy powiedzieć, że jej celem było całkowite wymordowanie mieszkańców wsi. [Władysław i Ewa Siemaszko, Ludobójstwo…..jak wyżej, s. 914-916, Archiwum Wschodnie, II/1142, Gł. K. B. Zbr. p. N. Pol. IV/23, IV/33, IV/74, Zbr. Nacj. Ukr., s. 82]
Kpt. Michał Fijałka ps. „Sokół”, cichociemny, oficer „Wachlarza”, dowódca 50 pp AK w swojej książce, traktującej o chwalebnym szlaku bojowym 27 Wołyńskiej DP AK, tak to upamiętnił: „Oddział polski w Dominopolu – wsi wybitniej polskiej – liczył już około 120 żołnierzy. Dramat nastąpił zaraz po wymordowaniu polskiej delegacji w Kustyczach. 11 lub 12 lipca 1943 r. Dominopol otoczyła gęstym pierścieniem banda UPA, której oddziały nadeszły nocą z Wołczaka i wymordowały polskich partyzantów, a następnie wszystkich Polaków w Dominopolu. Przez przypadek ocalał jedynie żołnierz nazwiskiem Nieczyporowski, wracający z przepustki i odwożony furmanką przez brata. Zatrzymani przed Dominopolem zostali w trakcie ucieczki ostrzelani. Brat Nieczyporowskiego został zabity, on sam zaś zdołał się schronić w zaroślach, przetrwał wojnę i był jedynym świadkiem tragedii Dominopola.”. [Michał Fijałka, 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej, Warszawa 1986 r., s. 57]

http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/zdrada-banderowcow-i-rzez-dominopola-perly-ziemi-wolynskiej


WSPOMNIENIA KAZIMIERY KOWALCZYK
Z D. CZERWIENIEC Z KOLONII KARCZUNEK WOŁYŃSKI W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1940 – 1944

Nazywam się Kazimiera Kowalczyk z domu Czerwieniec, mieszkam na Ziemi Zamojskiej, woj. Lubelskie. Urodziłam się również na Roztoczu, ale jeszcze tego samego roku moi rodzice Magdalena i Kazimierz Czerwieniec sprzedali swoje gospodarstwo i wyjechali na Wołyń. Tam kupili duże gospodarstwo 12 hektarowe z domem 7 – izbowym oraz innymi potrzebnymi budynkami gospodarczymi, w tym: stodołą, oborą, chlewnią, stajnią i innymi spichrzami. Nasza rodzina była i jest polska, a zamieszkaliśmy pośród Polaków i Ukraińców w kolonii Karczunek Wołyński, gm. Uściług, powiat Włodzimierz Wołyński. Nasza kolonia oddalona była tylko 3 km od Uściługa, mieszkało w niej około 15 rodzin polskich i kilka ukraińskich. Nie przypominam sobie, abym chodziła tam do szkoły, byłam za mała, a potem wybuchła już II wojna światowa i gdy zrobiło się niebezpiecznie rodzice nigdzie mnie samą nie puszczali. W tym czasie nie przypominam sobie żadnego przykładu wrogiego odnoszenia się Ukraińców do nas Polaków, przeciwnie żyliśmy jak Pan Bóg przykazał, zgodnie i bez konfliktów, bywało nie raz, że wspólnie dużo się modliliśmy. W tym czasie normalną sytuacją było małżeństwo mieszane polsko-ukraińskie i nikt właściwie się temu nie dziwił.
W najbliższej rodzinie wszyscy byliśmy i jesteśmy wyznania rzymsko-katolickiego, więc do kościoła chodziliśmy przez lasek na drugą wieś około 5 km, jednak dziś nie pamiętam już jak się nazywała. Nasz dom stał na wzgórzu, a w koło posadzony był duży piękny sad owocowy, w którym było dużo czereśni i jabłoni. Było też dużo malin, jako dziecko czułam się tam bardzo szczęśliwa. Na naszym podwórzu była studnia, przy niej rosło drzewko czeremcha, które latem niezwykle piękny rozsiewało zapach, a w dole była sadzawka w której radośnie taplały się zwykle gęsi. Było u nas naprawdę wesoło, moje starsze siostry: Marianna i Apolonia oraz brat Stanisław, Zdzisław i Marian, którzy byli starsi ode mnie mieli już wtedy wielu kolegów i koleżanki, którzy ich często odwiedzali i urządzali przy tym najróżniejsze zabawy.
Pamiętam jak do naszej koloni przyszły wojska sowieckie, wydaje mi się, że to było już późną jesienią, żołnierzy było dużo, może nawet 100. Zajęli prawie cały nasz dom dla siebie, a nam zostawili tylko jeden pokój i kuchnię, zaś duży pokój zamienili na zbrojownię, w której na ścianach rzędami wisiały ich karabiny. Sowieci od samego początku byli wobec nas dość przyjaźni, dla przykładu: radzili mojemu tacie jako kułakowi, aby tak jak większość miejscowych ludzi zapisał się do kołchozu. Była wtedy mała szansa, że uniknęlibyśmy wywózki na Syberię, znajomy oficer sowiecki mówił tak do niego: „Czerwieniec ty tutaj nie wygrasz, ty się zapisz do kołchozu, bo ty nie wiesz co to znaczy ruski rząd! Jak się zgodzisz sam, to będziesz mógł tu jeszcze zostać i dostaniesz lepszą posadę w kołchozie!”. Przebieg tej rozmowy słyszałam osobiście, a poza tym rodzice często o tym mówili w naszym domu. Jednak pomimo tego ostrzeżenia, nasz tato był uparty i nie zgadzał się na to. Pamiętam, że właśnie od tego czasu bardzo często przychodziło do nas wezwanie, aby płacić coraz to nowe podatki, dochodziło nawet do tego, że ledwie zapłaciliśmy jeden już musieliśmy płacić następny. Taka to była wolność wyboru w Związku Radzieckim, niszczono nas systematycznie, aż do upadku. Na początek sprzedaliśmy nasze bydło, potem wyprzedawaliśmy już wszystko, co przedstawiało sobą jakąkolwiek wartość, doszło nawet do tego, że sprzedaliśmy naszą bryczkę, a i tak zabrali nam z domu piękny duży zegar ścienny za kolejne podatki. Moja mama wtedy płakała, bo to był bardzo piękny zegar. W sowieckim raju w krótkim czasie, z ludzi dość zamożnych, szybko zostaliśmy dosłownie zrujnowani. W końcu tato Kazimierz widząc, że nie ma już dosłownie za co żyć, poddał się i napisał podanie do kołchozu. Oficer sowiecki jakiś Lejtnant, wstawił się za tatem i łaskawie przyjęto nas do kołchozu, ponieważ tato był wcześniej oporny nowym formom gospodarowania, otrzymał tylko funkcję pastucha i pasł konie. Upór mojego taty sprowadził na nas jeszcze inne poważne niebezpieczeństwo, Sowieci postanowili bowiem wywieść całą naszą rodzinę na Syberię. W tym celu przysłali do nas, do domu specjalne papiery, w których nas o tym szczęściu informowali, podając nawet konkretny termin wywózki. Bardzo dobrze pamiętam te dni, gdy rodzice gorączkowo szykowali się do długiej i strasznej drogi, robili w tym czasie pakunki oraz suszyli bardzo duże ilości chleba, popularne suchary i pakowali w worki.

CZERWIEC 1941 ROK
Pamiętam, że gdy już mieli nas wywieść, to był już któryś z najbliższych dni po niedzieli, nieoczekiwanie Niemcy Hitlerowskie napadły na Związek Radziecki. Tego dnia siedziałam z mamą i moim rodzeństwem w pokoju, nagle wybuchła bomba obok naszego domu, a druga za stodołą. Bardzo się wszyscy przestraszyliśmy i zaraz uciekliśmy do piwnicy pod domem. W tym czasie w naszym domu nie było już żołnierzy sowieckich, a ponieważ byli jeszcze poprzedniego dnia, sądzę że opuścili nas nocą i przeszli do dużego bunkra, który znajdował się niedaleko naszego domu, tylko około 400 m. Sowieci te potężne bunkry nazywali „toczki”, w naszej okolicy był tylko jeden taki bunkier. Gdy tak siedzieliśmy w piwnicy, do naszego domu wpadł nasz tato z łąki, złapał jednego konia szybko powsadzał nas na wóz i po chwili wraz z innymi ludźmi uciekaliśmy na łąki, które w naszych stronach nazywano: Piatydnie. Wydaje mi się, że to były te łąki, ale już pewności dziś nie mam. Gdy tam przybyliśmy, było już tam bardzo wielu ludzi, a obok Niemcy prowadzili złapanych jeńców sowieckich, dokąd ich prowadzili nie wiem. Na tych łąkach byliśmy krótko, czekaliśmy aż przejdzie front, a potem spokojnie wróciliśmy do naszego domu. Znowu zaczęło się normalne życie, a następne miesiące były bardzo spokojne. Nikt nas w tym czasie nie atakował, nikt nas nie prześladował, dlatego nie przypominam sobie, aby w tym czasie Ukraińcy wyrządzili nam jakąś krzywdę. Nie wyzywali nas i nie śpiewali wrogich Polakom piosenek. Wydaje mi się jednak, że sytuacja zaczęła ulegać gwałtownemu pogorszeniu od lutego 1943 r., mniej więcej bowiem od tego czasu Polacy w naszej koloni Karczunek Wołyński zaczęli się bać nocować w swoich domach.
Pamiętam, że w zimie nie wiem jednak dokładnie w którym roku, do naszego domu przyszło powiadomienie, że moje dwie starsze rodzone siostry mają pojechać na roboty do Niemiec. Zarządzenie było przymusowe, a tym którzy mieli odwagę się sprzeciwić groziła za to kara śmierci. Takie pisma przychodziły do bardzo wielu rodzin polskich w naszej kolonii i w naszej okolicy. Dlatego wszędzie był płacz i lament z powodu odjazdu dzieci i naszej najlepszej często młodzieży. Także mój tato płakał i mówił przy tym: „Już ich więcej nie zobaczę!” I rzeczywiście Apolonia lat ok. 15 wtedy, więcej już tata nie zobaczyła, chociaż sama szczęśliwie przeżyła i wróciła do wolnej Polski, była już jednak chora i szybko umarła. Przed śmiercią zdążyła mi jeszcze osobiście opowiedzieć, że Niemcy bardzo źle się z nimi obchodzili, źle ich traktowali. Mścili się na pracujących tam przymusowo Polakach i mówili: „Jak przyjechałeś na ochotnika, to teraz rób i nie licz na nic więcej!”. Starsza siostra wróciła ze stacji kolejowej, bo się za nią wstawili ludzie, była bowiem nauczycielką.

W SŁONECZNEJ ŚWIATŁOŚCI
To było chyba latem 1943 r.! Pamiętam bardzo dobrze, że moja najstarsza siostra Maria, zauważyła na niebieskim, pięknym niebie, duży napis białymi literami. Było właśnie bezchmurne południe i świeciło piękne słońce, a napis umieszczony był pod słońcem, które świeciło nad nim. Kiedy więc po chwili, wszyscy już z wielkim przejęciem, patrzyliśmy na te litery, to widzieliśmy je w słonecznej światłości. Napis był bardzo wyraźny, Maria zaczęła więc czytać z wielkim zainteresowaniem. W tym czasie moja mama i pozostałe moje rodzeństwo w tym także ja, wybiegliśmy na schody naszego domu i widząc ten napis, niektórzy zaczęli głośno płakać i lamentować. To musiało przeszkodzić naszej siostrze, musiało ją rozproszyć tak, że nie zdążyła przeczytać całego napisu i nie zrozumiała o co chodziło w tej informacji, bowiem po chwili napis znikł tak nagle jakby ktoś gąbką starł tablicę szkolną. Moja siostra miała potem do nas wszystkich pretensje z tego powodu i mówiła tak: „Czegoście tak lamentowali, byłabym wszystko przeczytała i wam potem opowiedziała, a tak ja nie wiem sama do końca, o co chodziło i wy też się teraz nie dowiecie.” Nie wszyscy jednak widzieli ten napis, dla przykładu nasza sąsiadka pani Miszczakowa, która była Polką. Ja osobiście też bardzo dobrze widziałam ten napis i potwierdzam, że było to dwie duże liniki, a litery wyrazów były grube. Wydaje mi się także, że litery były drukowane. Nie pamiętam jednak w jakim języku był napis i nie zdołałam też poznać treści zawartej w tych zdaniach! Następnego dnia ponownie wszyscy obserwowaliśmy niebo, mieliśmy bowiem nadzieję, że to zjawisko, że ten znak na niebie się powtórzy, ale niestety już więcej takich napisów nie zauważyliśmy. Maria miała wtedy około 20 lat, skończone polskie gimnazjum przedwojenne, tak że uczyła w szkole w Uściługu, ale nie wiem czy znała wtedy jakiś obcy język.

INNE ZNAKI NA NIEBIE
Inne znaki, które pojawiły się na niebie przed rzezią w naszej wiosce i okolicy były jesienią tego samego roku co napis na niebie. Pamiętam, jak pewnego dnia, gdy już było po zachodzie słońca, gdy kończył się dzień i zapadał powoli zmrok, moja rodzina i ja sama również oraz wszyscy sąsiedzi z naszej kolonii zobaczyliśmy na niebie: „Duży słup ognisty!” Spróbuję go teraz opisać tak jak go zapamiętałam: „To był bardzo dobrze widoczny, ciemno czerwony, po prostu ognisty słup w kształcie długiego, grubego prostokąta, wyglądał jak belka w stodole, z tym że bardzo krwista. Ten słup świecił bardzo wyraźnie na tle czarnego nieba. Słup był pionowy i tkwił w miejscu, nie przemieszczał się, pokazał się ale nie spalał. Ten słup ukazał się w innym miejscu niż wcześniejszy napis, całkiem innym. Dziś nie pamiętam, czy słup łączył się z ziemią. Pamiętam, że ten słup trwał na niebie około 10 minut od momentu kiedy ja go zobaczyłam. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem i wiarą, że zarówno wcześniejszy napis na niebie złożony z dwóch linijek, a potem ten krwisty słup, to nie było złudzenie, ja widziałam to naprawdę!” Poza tym znak ten oglądała cała moja rodzina oraz wielu ludzi z naszej wioski, słyszałam na przykład rozmowy, podczas których nasi niektórzy sąsiedzi pytani w tej sprawie, zapewniali nas że także wyraźnie widzieli ten krwisty słup na niebie. Jestem dla przykładu prawie pewna, że widziała to rodzina Miszczaków.
Pamiętam, że niedługo później po tym słupie, na niebie znów ukazał się kolejny, niezwykły znak. To było tak: kiedy dzień się kończył i robiło się już ciemno, zapadał zmrok a ja byłam w domu, nagle usłyszałam, jak woła nas nasza mama Magdalena tymi słowami: „Chodźcie prędko dzieci, chodźcie! Zobaczcie, znowu znak nie niebie się pojawił!” Wybiegłam zaraz z domu wraz z całą moją rodziną i pobiegłyśmy do naszej mamy, która właśnie była w naszym ogrodzie, tuż obok domu i robiła chyba w truskawkach. Gdy spojrzałam w niebo zobaczyłam na własne oczy ten znak, wyglądał następująco: „To był duży, czerwony sierp, w środku niego znajdował się również czerwony młot! Można spokojnie powiedzieć: po prostu znany powszechnie symbol jeszcze, nie dawno istniejącego Związku Radzieckiego!” Chcę podkreślić, że ten znak był bardzo dobrze widoczny i znajdował się na niebie około 10 minut, od momentu kiedy go zobaczyłem.” Moja mama medytowała wtedy i załamując ręce mówiła tak: „Co to teraz z nami będzie, te znaki które się pokazują na niebie, zapowiadają coś niedobrego! To będzie jakś wojna!” Ale właściwie nikt z nas tak naprawdę do końca nie wiedział, co miał oznaczać z zamyśle samego Boga, owy znak sierpa i młota na niebie.
Mniej więcej w tym samym czasie, w każdym razie jeszcze przed rzezią w naszej kolonii Karczunek Wołyński, na niebie ukazała się: „Duża miotła ognista z rózek!”. Pamiętam, jak ktoś mi wtedy powiedział, że znów pokazał się jakiś „znak” na niebie. Natychmiast ja i inni z mojej rodziny pobiegliśmy do naszego ogrodu i rzeczywiście na własne oczy zobaczyliśmy: „To była miotła z ognia, ale nie tak krwistego, jak poprzedni słup, była jaśniejsza!” Pamiętam, że mama powiedziała wtedy do nas wszystkich tak: „Módlcie się dzieci bo ta miotła nas wszystkich wymiecie! To już będzie nam koniec, to bardzo niedobry znak!” Wygląd tej miotły był następujący: „Szeroka u góry, zwierała się do dołu, by na końcu być już wąska, nie miała jednak drewnianego trzonka. To była po prostu typowa miotła zrobiona z rózek brzozowych. Chcę podkreślić, że rózgi widziałam bardzo wyraźnie!”. Widziałam tę miotłę około 5 minut, a potem nagle znikła bez śladu, jej żywy obraz wyrył się jednak na długo w naszych kresowych sercach.

ZNAK TRAWIĄCEGO OGNIA
Był jeszcze jeden niezwykły znak szybkimi krokami zbliżającej się tragedii do naszej kolonii, naszych domów i naszych rodzin. W niedługi czas po opisanych wyżej znakach, znów późnym wieczorem, na dworze było już ciemno, moi rodzice zauważyli, że wybuchł pożar w gospodarstwie mojej cioci Anieli Wenena i jej męża Ignacego. Osobiście tego nie widziałam, ale znam tę sprawę od moich rodziców, którzy wielokrotnie opowiadali o tym, także mi osobiście, ponieważ bardzo głęboko przejęli się tym kolejnym znakiem z Nieba. Potem opowiadali mi więc tak: „Widzieliśmy, że bardzo pali się „zagatka” – ściany domu mieszkalnego obłożone grubą warstwą suchej słomy bądź liści i usztywnione deskami i kołkami. Natychmiast wszczeliśmy głośny alarm wśród najbliższych sąsiadów i jak mogliśmy najszybciej pobiegliśmy w stronę płonącego domu, aby ratować ludzi i budynek. Baliśmy się, że wujek i ciocia nic jeszcze nie wiedzą, o grożącym im niebiezpieczeństwie! Usneli bowiem pierwszym, twardym snem i mogą nie zdążyć opuścić mieszkania i tak zginą! Gdy tak pędziliśmy z wiaderkami, byliśmy już w połowie drogi do nich, (trzeba było przebiec na przełaj, przez pola około 500 metrów) nagle, dosłownie nagle ogień zginął, zapadł się pod ziemię, a wszystko wróciło do normalnego porządku! A my przejęci, właściwie przerażeni tak niezwykłym zjawiskiem, wróciliśmy wszyscy do swoich domów.” Czuję się w obowiązku podkreślić, że to nie mogło być zbiorowe złudzenie, mój tato bowiem nie był wtedy sam. Pamiętam, że gdy mi potem o tym opowiadał i gdy rozmyślał o tym z naszymi sąsiadami w naszym domu, to najczęściej powtarzał wtedy tak: „Żebym był sam, to bym różnie mógł to sobie tłumaczyć, że mi się przewidziało, ale przecież wszyscyśmy widzieli i wszyscyśmy biegli ile sił w nogach, aby pomóc ugasić ten pożar. Było nas przecież kilkanaście osób!”. Na drugi dzień, gdy rodzice poszli rano oglądać dom, nie znaleźli żadnego śladu po pożarze. Wszystko było w najlepszym porządku!
Moi rodzice pytali także następnego dnia ciocię i wuja, czy zauważyli coś szczególnego tej nocy, czy widzieli jakiś ogień, ale oni o niczym nic nie wiedzieli i mówili tak: „Nic nie widzieliśmy, żadnego ognia, spaliśmy tej nocy spokojnie do rana!” Nawet nie chcieli wierzyć w to, co moi rodzice i inni sąsiedzi im opowiadali, przyjęli to z niedowierzaniem mówiąc: „To jest niemożliwe! Coś się wam przedstawiło!” Kiedy jednak coraz więcej osób opowiadało to samo, byli tym wszystkim coraz bardziej przerażeni i w końcu zaczęli wierzyć, że jednak coś się działo. Pamiętam bardzo dobrze, że ten pożar był już zimową porą i właściwie tuż przed napadem bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) na naszą kolonię.

ROZRUCHY W TERENIE
Pamiętam, że także nasi rodzice, zabierali nas wszystkich na noc w pole i chowali w dziesiątki – kopy zboża. Gdy pytaliśmy naszych rodziców dlaczego nie możemy nocować w swoim domu, odpowiadali nam zwykle tak: „Teraz są rozruchy, bandy ukraińskie napadają i zabijają, dlatego musimy się ukrywać. A jak by Was kto znalazł, to nic nie wolno mówić i najlepiej się wcale nie odzywać. Macie siedzieć cicho.”! Już w tym czasie zdarzały się napady na polskie rodziny i jak już na kogoś napadli, wtedy prawie zawsze wszystkich domowników wymordowali co do jednego. Pierwszą rodziną napadniętą na naszej kolonii była rodzina Józefa Garbatego. Pamiętam jak pewnego dnia od rana ludzie w naszej wsi opowiadali sobie, że zamordowano pana Józefa Garbatego lat ok. 45 Było to tak: w nocy do jego domu przyszli Ukraińcy i dostali się do środka, zaraz potem zarąbali go siekierą, uderzając w głowę. Część mózgu była na ścianie, widziałam to osobiście jako dziecko, ponieważ moi rodzice poszli tam z innymi ludźmi, aby coś z tym ciałem zrobić, a ja pobiegłam za nimi. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy widziałam zabitego człowieka i to tak tragicznie. Ciało leżało na łóżku, głowa była rozłupana, bowiem mama moja mówiła, że pozbierali ją do kupy. Ja sama gdy zobaczyłam ciało i krew na ścianie, zaraz stamtąd uciekłam. Od tego dnia bałam się takich obrazów i już nie miałam ochoty chodzić w takie miejsca. Rodzina pana Józefa nie została wtedy wymordowana, widocznie ich tam wtedy nie było, a może po prostu zdołali uciec albo byli schowani w jakimś schronie? Nie wiem co się z nimi stało. Pamiętam, że zabity Józef Garbaty był człowiekiem odważnym i silnym, nie obawiał się Ukraińców i nie krył się z tym wcale, powtarzał dla przykładu, że potrafi się obronić, ale jak widać tym razem mu się nie udało.
Druga rodzina polska wymordowana w naszych okolicach mieszkała niedaleko naszej kolonii, ale dziś już niestety nie pamiętam dokładnie gdzie, nie pamiętam też nazwiska tej rodziny. W naszym domu nasi rodzice opowiadali nam, że dom tej pobitej rodziny został napadnięty przez jakąś bandę ukraińską w nocy. W czasie tego najścia w domu była tylko matka chyba z czwórką małych dzieci, było w każdym razie tych dzieci kilkoro. Gdy Ukraińcy dostali się do środka domu mąż był ukryty na „górce” (chyba na strychu ich obory) i wszystko osobiście widział i słyszał, a choć strasznie cierpiał nie był w stanie im pomóc. Tymczasem bandyci wszystkich w domu okrutnie pomordowali, nie wiem jednak w jaki sposób. Byłam za to na pogrzebie ofiar, który był w kościele, przybyło na to żałobne nabożeństwo dużo ludzi. Słychać było płacz i lament, wszyscy w koło powtarzali, że zabili niewinną matkę z małymi dziećmi. Osobiście widziałam trumny, a wśród nich także małe i nawet jedna była taka malutka. Ludzie bardzo przejęci tym co się stało, wciąż powtarzali miedzy sobą tak: „Co te dzieci były im winne, nawet to maleństwo?!” I dodawali przy tym: „Teraz musimy wszyscy się mieć na baczności, uciekać na noc z domu, do Uściługa, do ziemlanek, bo to czeka każdego z nas.”. Ten pogrzeb był chyba latem 1943 r. w kościele, który znajdował się w sąsiedniej wsi, położonej za lasem. Całe lato mieszkaliśmy w swoim domu, robiliśmy żniwa, a na noc wyjeżdżaliśmy do miasta Uściług i tam nocowaliśmy w opuszczonych już kamienicach pożydowskich. Pamiętam, że nie byliśmy sami, tak jak nasza rodzina postępowało wiele innych polskich rodzin z okolic Uściługa, ludzie bali się już napadów ukraińskich na potęgę. My i inni sądziliśmy bowiem, że ponieważ tu stacjonują Niemcy to atak ukraińskich band jest mało możliwy. Cały nasz dobytek był pozostawiony w domu, łącznie ze zwierzętami domowymi.
Pamiętam, że już w 1943 r. Niemcy nie przepuszczali ludzi przez rzekę Bug. Mój tato, ja i moje rodzeństwo chcieliśmy uciekać na spokojniejszą Zamojszczyznę, ale nasza mama zdecydowanie się temu sprzeciwiając, ciągle powtarzała: „Nie możemy tego wszystkiego zostawić!”! Argumentując przekonywała nas: „My nic nikomu nie winni, to do nas nie przyjdą. Z naszej rodziny i kolonii nie ma mężczyzn w lesie, to do nas nie przyjdą bić.”. A kiedy, chyba to było jesienią 1943 r. sytuacja się zaostrzyła, też już chciała uciekać na zachód, tylko że wtedy Niemcy nie przepuszczali już na drugą stronę Buga. W tej sytuacji musieliśmy pozostać w naszym domu. W tym czasie moja mama i tato pakowali wiele żywności i wiele innych potrzebnych w przyszłości rzeczy, dla przykładu sprzętu gospodarczego i domowego jak maszyna do szycia i zakopywali w obrębie naszego podwórka. Ciągle mieli żywą nadzieję, że tu jeszcze kiedyś wrócą. Mama chciała się chociaż dostać do Hordła, gdzie miała rodzonego brata Wojciecha Kupiec, tam chciała się zatrzymać na jakiś czas, a potem wrócić na swoje. Kiedy jednak okazało się to niemożliwe zaczęliśmy wszyscy odczuwać narastający lęk przed tym co się miało w przyszłości wydarzyć. Dodatkowo ostatnie niezwykłe znaki na niebie, które opisałam powyżej, budziły w nas trwogę i napawały żywym lękiem o naszą niepewną przyszłość.

NAPAD REZUNÓW NA KARCZUNEK WOŁYŃSKI
Pamiętam bardzo dobrze, że jeszcze przed rzezią do naszego domu przyszła nasza sąsiadka Ukrainka, niestety nie pamiętam dziś jak miała na imię i nazwisko. Wiem jednak, że jej dom oddalony był od naszego około 500 metrów, a jej syn miał na imię Wołodia i wiele razy bywał w naszym domu, bowiem zalecał się do mojej starszej siostry Marii. Ta dobra kobieta ukraińska tak ostrzegała moich rodziców: „Miewam złe sny, w których naszą kolonię i innych Polaków w okolicy, Ukraińcy też pomordują i nie zostawią was żywych. Lepiej gdzieś uciekajcie.”.
19 lutego 1944 r. z samego rana banda UPA zaatakowała naszą kolonię i jej polskich mieszkańców. Atak rozpoczął się od domu Wenenów!!! Pamiętam jak mój tato krzyknął do mamy: „Szybko zbieraj dzieci, bo napadła nas banda! Już pali się dom Anielki i Ignacego!” Mama zaraz zabrała nas na wóz, tam dała nam pierzyny i pędem, co koń wyskoczy uciekaliśmy do miasta Uściług. Gdy wyjeżdżaliśmy z naszego podwórka, dopiero wtedy na własne oczy zobaczyłam ten ogień, który już objął cały dom mojej cioci Anieli. Z stamtąd też dochodził straszny pisk, okrutnie męczonego człowieka, jeszcze nie wiedzieliśmy że właśnie mordują naszego wujka Ignacego, choć oczywiście domyślaliśmy się tego, ale i tak nie byliśmy im wtedy w stanie pomóc. Jak dziś pamiętam jak gwałtownie tato poganiał konia i jak szybko uciekaliśmy. Ten głęboki ślad w sercu, który towarzyszy mi już kilkadziesiąt lat, to prezent od ukraińskich siepaczy, niech im ziemia lekką będzie. Ponieważ konie niemal cwałowały i to przez cały czas, szybko dojechaliśmy do rogatek, wydawałoby się bezpiecznego dla nas miasta. Gdy oglądnęłam się do tyłu, to nad naszą kolonią, widziałam już bardzo dużą łunę ognia, wszystko się paliło, słyszałam też strzały karabinowe!!!
Moja ciocia Aniela Wenena, która przeżyła napad na ich dom, po wojnie w naszym domu opowiadała mi osobiście, jak Ukraińscy oprawcy napadli na nich, było to tak: „Ukraińcy o świcie podpalili nasz dom, gdy zobaczyłam ogień, zdołałam się ukryć w ziemiance. To był taki prowizoryczny schron, tymczasem mój mąż Ignacy nie zdążył się tam schronić, ponieważ był kaleką i miał jedną nogę drewnianą. Kiedy Ukraińcy go złapali, od razu zaczęli ostro przesłuchiwać. Wszystko dokładnie słyszałam, bowiem moje schronienie było niedaleko nich. Ukraińscy bandyci widząc, że jest w domu sam, zaczęli krzyczeć do niego wyraźnie zdenerwowani: „Gdzie reszta rodziny, gdzie są twoi synowie?”. A wtedy mój mąż wyraźnie wystraszony też krzyczał do nich rozpaczliwie tak: „Nie mam rodziny, nie mam synów. Jestem sam.”. Oni jednak widać mu nie uwierzyli, bo strasznie zaczęli się na nim mścić, najpierw połamali mu ręce a potem obie nogi. Tak umęczonego, na wpół żywego wrzucili do ognia. Mój mąż, a twój wujek Kaziu zginął wtedy w płomieniach w strasznych męczarniach. Ja tymczasem siedziałam w ukryciu przez dwa dni i bardzo cierpiałam po stracie mojego ukochanego męża Ignasia. Po pewnym czasie wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, że wszystko zostało spalone, a po moim mężu nie było nawet śladu.” Nie pamiętam jednak co się działo dalej z moja ciocią, po tym jak wyszła ze schronu, pewnie w jakiś szczęśliwy sposób dostała się do Polski.

KOSZMAR W UŚCIŁUGU
Tymczasem ja i moja rodzina, gdy tylko dojechaliśmy do rogatek miasta Uściług, utknęliśmy w długim korku furmanek pełnych uciekających ludzi, zupełnie tak jak my. Okazało się, że na drewnianym moście stoją Niemcy i sprawdzają wszystkich wjeżdżających do miasta. W tym czasie za nami ustawił się już długi korek, może nawet taki, jaki był jeszcze przed nami. Gdy zbliżyliśmy się już do tego mostka do naszej furmanki podeszło dwóch uzbrojonych chłopów ukraińskich i szli dalej z nami, prowadząc nas tam gdzie mieli rozkaz nas odprowadzić. W ten sam sposób eskortowane były wszystkie furmanki z uciekinierami. Zanim to się jednak stało do naszej furmanki podeszła niezauważona nasza znajoma sąsiadka Ukrainka, która wzięła za rękę mojego starszego brata Mariana i powiedziała do niego cicho: „Chodź szybko i nic się nie odzywaj! To ci uratuję życie!” Marian zaufał jej i poszedł, a ona odprowadziła go gdzieś na bok, a potem wróciła jeszcze raz, tym razem po mnie. Złapała mnie za rękę i powiedziała tak: „Chodź szybciutko, uciekaj, bo was wybiją!”. Jednak ja się wyrywałam i krzyczałam przy tym: „Ja chcę być z mamą, jak mamę zabiją, to i niech mnie zabiją!”. Mama moja też mnie gorąco namawiała, abym uciekała z tą Ukrainką, mówiła tak: „Uciekaj tam do Mańka, bo zginiesz!” Gdy ja upierałam się, że nie chcę iść, że nie odejdę od mojej mamy, zauważył te targi jeden z ukraińskich żołnierzy, natychmiast podleciał do tej Ukrainki i uderzył mnie kolbą po rękach, a potem brutalnie odepchnął w stronę naszej furmanki. Żołnierze Ukraińscy chcieli chłopca zabrać z powrotem do naszej fury, ale ta Ukrainka ochroniła go, mówiąc że to jej syn. Marian po wojnie opowiadał mi to osobiście, mówił tak: „Kiedy banderowcy chcieli mnie wrócić na naszą furmankę, nie pozwoliła na to, upierała się, że jestem jej dzieckiem.”. Nie są to jedyne dowody na to, że eskortowali nas Ukraińcy i że to oni planowali straszną masową rzeź, setek niewinnych Polaków. Poznałam ich także po ich mowie, mówili bowiem bardzo dobrze i swobodnie po ukraińsku.
Pamiętam, że eskortujący nas partyzanci – bandziory przyprowadzili nas na jakiś plac miasta, przy jakiejś drodze i tam ustawili nas wszystkich w szeregu, furmanka przy furmance, a następnie uważnie nas pilnowali. Zebrało się nas około 40 furmanek, a może nawet więcej, na każdej z nich całe polskie rodziny, starsi, młodsi i dzieci. Ludzie musieli być nie tylko z naszej kolonii, ale z całej najbliższej okolicy, a przecież to byli już tylko ci, co zdołali ujść z życiem spod rezunowej siekiery. Siedzieliśmy cały dzień i nigdzie się nie ruszaliśmy, a przecież to była zima, na dworze był duży mróz, przynajmniej kilkanaście stopni poniżej zera. Mieliśmy pewność, że pilnujący nas chłopi to Ukraińcy, dlatego ludzie byli coraz bardziej niespokojni w oczekiwaniu na to co ma się wydarzyć. Niektórzy widząc przechodzących Niemców starali się z nimi rozmawiać i prosili, aby nas wzięli pod swoją ochronę, kiedy jednak zauważyli, że żołnierze niemieccy w ogóle nie reagują na ich prośby mówili miedzy sobą zatrwożeni tak: „Oni nic nam nie pomagają, ale jeszcze nas pilnują, abyśmy czasem stąd nie pouciekali. Oni muszą być w zmowie z Ukraińcami.”. Nasza sytuacja była więc bardzo dramatyczna, ludzie obawiali się, że nas tu Ukraińcy za zgodą Niemców wszystkich wybiją, ludzie gorzko powiadali: „Tutaj już nikt nie uratuje, bo Niemcy są w zmowie z Ukraińcami i nas tutaj dziś wybiją!”. Ludzie byli wyraźnie zrezygnowani, opuszczały ich siły, bardzo się przy tym bali i coraz bardziej żarliwie się modlili, oczekując już właściwie zbiorowej egzekucji.
Pamiętam, że gdy na dworze powoli zaczęło robić się szarawo, na środek placu wyszedł jeden z tych pilnujących nas Upowców i wydał rozkaz, aby wszyscy zeszli z furmanek i stanęli rzędem obok swoich wozów. Ja i cała moja rodzina posłusznie ustawiliśmy się rzędem przy naszej furmance. Moją dwuletnią siostrzyczkę Leokadię, moja mama trzymała na rękach. Wtedy dwóch, do tej pory stojących przy naszym wozie Ukraińców przystąpiło do sprawdzania naszych furmanek, czy czasem nikt się nie ukrył w pościeli i miedzy innymi rzeczami. Ludzie już bardzo płakali i jeszcze żarliwiej modlili się o zmiłowanie i życie dla nich i ich rodzin, wołali do Boga, aby ich ocalił od niechybnej śmierci z rąk ukraińskich siepaczy. W tym czasie czterech Ukraińców wytoczyło duży karabin, to było coś na kółkach, z dużą lufą, długą na dwa metry, a następnie ustawili na placu, dosłownie naprzeciwko nas, lufą wprost do naszego, długiego rzędu ludzi. Po chwili wystrzelili z tego karabinu, jakby na pokaz. Może chcieli nas w ten sposób jeszcze bardziej przestraszyć, kosztem „Polaczków” nieco się zabawić, albo po prostu próbowali broń, czy w odpowiednim momencie się nie zatnie. Po chwili jeden z tych Uraińców przejechał tą straszną lufą karabinową, po całym naszym rzędzie ludzi, zupełnie tak, jak by do nas celował. Pamiętam, że robił to dokładnie i powoli, niejako wcelowywał się w nas, a przecież patrzyły na to takie dzieci, jak ja i wiele młodszych. To było potworne, naprawdę trudno wyrazić, co człowiek czuje w takim momencie, przecież ta długa lufa wymierzona wprost naszych serc i twarzy, właściwie w każdej chwili, mogła zacząć wyrzucać w naszym kierunku ukraińskie „pocałunki, kwiaty i prezenty”, na naszą ostatnią drogę. W tym momencie ludzie i my wszyscy byliśmy już przekonani, że zaraz przyjdzie po nas śmierć, aby zabrać nas z tego bez wąpienia łez padołu. Wciąż było słychać płacz i potężniejącą z każdą chwilą modlitwę. Mój tato zdjął czapkę, a ja bardzo blada, kurczowo trzymałam się spódnicy mojej mamy. Ta katorga trwała przynajmniej kilka minut. Nie przypominam sobie, czy zabrali nam wtedy konie. I własnie wtedy, w szalonym pędzie wjechał na plac konno, jeszcze inny ukraiński partyzant i zaczął głośno krzyczeć: „Na pomoc, na pomoc!” W tym momencie zrobił się duży popłoch między pilnującymi nas banderowcami-bandziorami, szybko zostawili nasze furmanki, ciężki karabin załadowali na wóz i odjechali w kierunku naszej wsi Karczunek Wołyński, gdzie właśnie toczyła się ostra bitwa partyzancka. Jak się później dowiedziałam nasi wspaniali AK-owcy przyszli z pomącą mordowanym naszym sąsiadom, dając wtedy atakującym Ukraińcom ciężkie baty.
Dowiedziałam się tym już po wojnie, w naszym domu w Siedliskach od Polaka, pana Józefa Szewc, który osobiście opowiadał mojej mamie, jak on sam i jego towarzysze broni z oddziału Armii Krajowej przyszli nam ze zbawienną pomocą. Pan Józef mówił wtedy tak: „Jakby nie nasza partyzantka, to nikt by z Was nie przeżył, bo by Was tam w Karczunku, a potem na tym placu w Uściługu wszystkich wybili!”. Opowiadał przy tym, że tego dnia o mało całkowicie nie zlikwidowali atakującego, ukraińskiego oddziału, w każdym razie sporo tego dnia banderowców wybili, mówił tak: „Z naszego oddziału zginęło tylko parę żołnierzy, natomiast zrobiliśmy wtedy dobrą robotę, dużo ich żeśmy natłukli i gdyby nie ta pomoc z Uściługa, to bylibyśmy wszystkich ich tam wybili.”. Po wojnie pan Józef Szewc także osiadł w naszej wsi Siedliska pod Zamościem i tu założył rodzinę, niestety już nie żyje. Zanim jednak zmarł poinformował nas, że jego oddział Armii Krajowej atakował od strony lasów, położonych w okolicy Piatydnii.

MORD W PARKU
Kiedy już Ukraińcy zostawili nas samych na tym miejskim placu Uściługa, zapadł już zmrok. Mimo to wszyscy pośpiesznie rozjeżdżali się gdzie kto mógł, każdy w inną stronę. Szukaliśmy sobie bezpiecznego schronienia, a ponieważ Niemcy zamknęli most na rzece Bug, nie mogliśmy dostać się na drugą stronę. Jednak ludzie czuli, że nie mają nic do stracenia, że Ukraińcy prawie na pewno jeszcze po nich wrócą, a wtedy nic ich nie uratuje przed niechybną śmiercią, dlatego wiele rodzin przeprawiało się przez wodę wpław, jak kto umiał. Gdzie było płytko ludzie przechodzili na drugi brzeg cali i zdrowi, jednak większość z uciekinierów nie znała rzeki, dlatego wielu ludzi potopiło się, wiem o tym ponieważ mówiła mi o tym moja mama. Tymczasem ja i moi rodzice oraz pozostałe rodzeństwo, schroniliśmy się w mieście, blisko parku w pożydowskiej kamienicy. Rodzice planowali przenocować jakoś do rana, a potem ruszyć gdzieś dalej w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. W tej kamienicy oprócz nas mieszkała już wcześniej, jedna rodzina ukraińska oraz jedna polska, której ci Ukraińcy obiecali, że będą ich ochraniać, podając w razie czego za swoich. Ci Polacy byli nam bardzo dobrze znani, ponieważ byli naszymi sąsiadami z kolonii Karczunek, to był pan Kazimierz Miszczak i jego żona.
Gdy tylko tam zamieszkaliśmy, ukraińska gospodyni od razu ostrzegła nas, że nie może nam w niczym pomóc, ponieważ już jest nas za dużo, a ona już jednej rodzinie polskiej obiecała pomoc. Tłumaczyła się, że już więcej nie może nas przyjąć, aby się nie narażać i abyśmy czasem wszyscy nie zginęli. Nie wygnała nas jednak, powiedziała tak: „Jeśli chcecie zostać, możecie. Musicie jednak radzić sobie sami.” Ledwie godzinę później do tej kamienicy przyszło dwóch uzbrojonych banderowców i weszli do pokoju, w którym przebywała cała nasza rodzina. Pamiętam bardzo dobrze, że gdy tylko weszli ogarnął nas straszny lęk, ja sama czułam, że zbliża się nasza śmierć i chociaż byłam jeszcze dzieckiem, domyślałam się, że nas tutaj wybiją. Po chwili usłyszałam głos naszego taty, który jeszcze w pokoju, zaczął prosić tych bandytów tak: „Darujcie nam życie, my nikomu nic nie winni.”. Wtedy jeden z tych partyzantów ukraińskich tak powiedział w języku ukraińskim: „Paszoł! Ty z dziećmi tutaj, a syn twój w lesie!”. Zaraz po tych słowach jeden z nich chwycił tata za ramię, skierował w jego stronę karabin i kazał mu iść bez sprzeciwu naprzód, w tym czasie drugi wziął z kolei moją mamę i poszli za nimi, wychodząc gdzieś z kamienicy. W tym momencie mój starszy brat Zdzisław szybko wybiegł z tego pokoju i kamienicy na dwór, a ja instynktownie pobiegłam zaraz za nim. Zdzisław uciekł do drewutni, która stała obok kamienicy, oddalona około 50 metrów i zaczął zakopywać się w drzewie. Widząc co on robi, także i ja zaczęłam się okładać porąbanymi kawałkami drzewa, to były takie zwykłe „polana”, jakimi się zwykle pali w piecu, a ostatnio coraz częściej w kominkach.
Z tej kupy drzewa mogliśmy swobodnie obserwować przez szpary w ścianie szopy park i dlatego jesteśmy naocznymi świadkami tego wszystko co się tam wydarzyło, a było tak: zobaczyliśmy, że na brzegu parku, około 200 m od szopy, w której byliśmy ukryci, stało tych dwóch Ukraińców, a z nimi nasi rodzice. Gdy Ukrainiec szykował się strzelać naszego tatę, mój tata poprosił tak: „Chcę się przeżegnać.” widziałam jak zdjął czapkę i włożył pod pachę i w tym momencie bandyta strzelił mu w tył głowy, a tato od razu upadł. Nie zdążył się nawet przeżegnać. W tym samym momencie drugi Ukrainiec strzelił w tył głowy mojej mamie i ona też padła martwa! Gdy już zabili naszych rodziców, zobaczyliśmy z bratem że kaci wracają z powrotem do kamienicy, z której my już zdążyliśmy uciec. Jednak teraz dopiero zaczęliśmy się bać jeszcze bardziej, obawialiśmy się bowiem, że widząc naszą ucieczkę, zaczną nas szukać, a gdy nas tu znajdą, niechybnie zginiemy tak jak nasi rodzice. Gdy tak przeżywaliśmy, drżąc o własne życie, zobaczyliśmy jak prowadzą naszego brata Stanisława lat ok. 15, w to samo miejsce kaźni. Gdy ci dwaj prowadzili go, słyszałam jak brat prosił ich tymi słowami: „Darujcie mi życie, oddam wam wszystko co mam, mój złoty zegarek”! Bandyci nic się jednak nie odzywali i kiedy przyprowadzili go do ciał zabitych rodziców, w ten sam sposób, co wcześniej strzelili mu w tył głowy!”.
Gdy tak siedzieliśmy z bratem przez noc w tej drewutni, widzieliśmy jeszcze wiele, w taki sam sposób wykonywanych egzekucji na Polakach przez ukraińskich rezunów. Właściwie co chwilę inni Ukraińcy – upowcy, przyprowadzali nowe ofiary i z zimną krwią strzelali Im w tył głowy. Strzelani Polacy nie wyrywali się, a oni odchodzili i przyprowadzali wciąż nowych. Po pewnym czasie zrobiło się trochę ciszej i już tylko od czasu do czasu słychać było po kilka wystrzałów, dochodzących z tego samego parku, gdzieś tam z wnętrza. To ginęły prawdopodobnie ostatnie polskie ofiary, tej strasznej Uściłudzkiej rzezi! Gdy jeszcze była ciemna noc, a wszystko ucichło zupełnie, mój brat Zdzisław tak do mnie powiedział: „Uciekajmy stąd, bo jeszcze nas znajdą.”. Wtedy uciekliśmy do ubikacji, która stała trochę dalej od parku i tam w straszliwym mrozie siedzieliśmy do rana. Pamiętam, ze tak zmarzłam w nogi, szczególnie w palce i stopy, że nie byłam w stanie iść już sama. Tymczasem brat Zdzisław, jak tylko zrobił się dzień, wyszedł z ubikacji, aby zobaczyć się dzieje dokoła i gdzie można dalej bezpiecznie uciekać. Najpierw udał się jednak do parku, tam gdzie zostali zastrzeleni nasi kochani rodzice. Zobaczył wtedy ciało naszego taty i brata oraz ciała wielu innych ludzi. Moja mama opowiadałam mi po wojnie osobiście, że jacyś ludzie wykopali niedługo po masakrze dół, zaraz obok miejsca ich kaźni i wszystkie ofiary tam właśnie zostały zakopane. Tymczasem mój brat tam też spotkał naszą niedawną sąsiadkę z pochodzenia Ukrainkę, która zapytała go przyjaźnie: „Czy tylko ty przeżyłeś, czy może jeszcze ktoś się uratował?”. Wtedy powiedział o mnie oraz dodał, że nie jestem w stanie już iść o własnych nogach. Wtedy ona dała mu sanki, aby mnie przywiózł. Gdy znalazłam się w jej domu, tam zobaczyłam moją mamę, żyła jeszcze ale jej stan był bardzo poważny. Kula weszła w tył głowy, nie naruszyła jednak cudownie mózgu oraz rdzenia kręgowego, ale wychodząc przodem rozerwała mamie szczękę oraz mocno poszarpała lewą stronę twarzy, krótko mówiąc jej twarz była straszliwie okaleczona, prawie zmasakrowana. Okazało się także, że przeżyła także moja siostra Maria oraz malutka Leokadia.
Teraz napiszę parę słów o tym co się właśnie działo z pozostałymi członkami naszej rodziny, jak to się stało, że przeżyli i mogliśmy się znów spotkać. Moja najmłodsza siostra Leokadia, która miała zaledwie dwa latka, po wyprowadzeniu mamy przez Upowców z pokoju, pozostawiona sama dzięki Opatrzności Bożej weszła za piec. Może dlatego, że tam było po prostu ciepło i usnęła spokojnie aż do samego rana. Nawet pozostali mieszkańcy domu nie wiedzieli o jej obecności, dopiero rano gdy dziecko zgłodniało, zaczęło płakać i wtedy zostało odnalezione. W ten sposób, wręcz cudownie zostało przy życiu. Straszne chwile natomiast przeżyła druga moja siostra, Maria lat ok. 21. Po mojej i brata ucieczce, ona została w pokoju tylko ze Staszkiem, a kiedy przyszli i po nich, brata wzięli ze sobą, a ona podała się za Ukrainkę. W tym momencie miała przy sobie wyrobione papiery ukraińskie, które załatwił jej nasz sąsiad Wołodia, starający się o jej rękę. Gdy Ukraińcy zobaczyli dokumenty, zaczęli ją długo badać i wypytywać na wszystkie strony, chcieli sprawdzić, czy rzeczywiście jest ukraińską dziewczyną. Przebieg tego strasznego przesłuchania opowiadała mi osobiście i to nie raz, już po tej stronie rzeki Bug, mówiła tak: „Musiałam im opowiadać jak wyglądają i przebiegają wszystkie najważniejsze uroczystości w Cerkwii ukraińskiej, takie jak: śluby, chrzty i pogrzeby. Oprócz tego musiałam się przeżegnać po ukraińsku, powiedzieć pacież oraz zaśpiewać pieśni ukraińskie.”. W każdym razie, na podstawie tego co opowiadała, poznałam, że to badanie było długie i straszne, w końcu ją zostawili, ale zapowiedzieli, że jeszcze ktoś tu może do niej wpaść. Maria ukryła się więc na strychu tej nieszczęsnej kamienicy, a ponieważ była przecież zima, mrozy, poważnie się przeziębiła. Oprócz tego była bardzo zastraszona, a to co przeszła naruszyło poważnie jej serce. Gdy potem w końcu przedostaliśmy się na drugą stronę Bugu, żyła jeszcze tylko dwa może trzy miesiące i zmarła w szpitalu w Hrubieszowie, tam na cmentarzu została też pochowana.

PRZEPRAWA PRZEZ BUG
Zanim jednak znaleźliśmy się we wschodniej Zamojszczyźnie czekały na nas jeszcze różne przygody, będąc pod opieką Ukrainki, która okazała się naprawdę dobrym człowiekiem, wciąż groziło nam śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony ukraińskich nacjonalistów. I choć Ukrainka pomogła nam jak mogła, byliśmy u niej tylko jeden dzień, ponieważ już wieczorem nasza dobrodziejka powiedziała tak: „Idźcie dzieci gdzie chcecie, bo ja już nie mogę się wami dłużej opiekować, bowiem w szóstym domu od nas, Ukraińcy też ochraniali jakąś polską rodzinę i ktoś się o tym dowiedział. Zaraz potem był napad na ten dom. Ktoś, prawie na pewno Ukraińcy bandery, wrzucili do środka domu granat, od którego wybuchu zgineli wszyscy, którzy byli właśnie w domu i Polacy i cała rodzina ukraińska, która ich przyjęła!”
Nie mieliśmy pretensji do tej ukraińskiej kobiety, ani teraz jej nie mamy. Rozumieliśmy, że w tak trudnych i niebezpiecznych czasach, ma obowiązek chronić przede wszystkim swoją najbliższą rodzinę. Tym bardziej, że mimo wszystko pozwoliła zostać w swoim domu naszej ciężko rannej mamie, nas tym czasem odprowadziła, aż po sama rzekę Bug. Tam przenocowaliśmy w jednej z pożydowskich kamienic do samego rana, a ona była z nami przez całą noc. Radziła nam przy tym, że gdyby nas ktoś znalazł tutaj i pytał o cokolwiek, to najlepiej nic nie mówić, nic się nie odzywać. Jednak nikt nas tej nocy nie niepokoił. Rankiem zaś dobra Ukrainka poszła pod most i tam umówiła się z furmanami, którzy przewozili piach z jednej strony rzeki na drugi, aby przewieźli i nas ukrytych na wozach. Zgodzili się i zagrzebano nas w piachu, a dodatkowo przykryto nas gałęziami i tak zamaskowanych przewieźli nas odważni, dobrzy ludzie do Zosina. Tam zatrzymaliśmy się u jakiś dobrych gospodarzy i przebywaliśmy przez pewien czas.
Po około dwóch tygodniach gospodarze dowiedzieli się, że mamy rodzinę w okolicach Hrubieszowa i dali im znać. Zaraz mój wujek Wojciech Kupiec przyjechał po nas furmanką i zabrał nas do swojej wsi Strzyżów do swojego domu. W końcu zebrało się nas tam 11 dzieci, a prawie wszystkie to sieroty. Tam przezimowaliśmy do wiosny 1944 r. Tymczasem ta sama Ukrainka, tak jak nas przerzuciła przez Bug tak i naszej mamie pomogła, a stamtąd ktoś zaraz odwiózł ja do szpitala w Hrubieszowie. Nasza mama była już nieprzytomna, a rana zagrożona była poważnie gangreną. Dopiero po pół roku, nasza mama dowiedziała się przez kogoś, że my, jej dzieci jesteśmy w Strzyżowie, u jej rodzonego brata i bezpiecznie czekamy na jakieś wieści o jej losie. Prosiła lekarza wtedy bardzo, aby mogła się z nami zobaczyć i karetka pogotowia przywiozła ją do nas do Strzyżowa na jedną godzinę. Cóż to było za spotkanie, radości i szczęściu ze spotkania po takim koszmarze nie było końca, ale niedługo znowu mamę zabrali do szpitala bo wciąż potrzebowała opieki lekarskiej. Na razie więc byliśmy pod czułą opieką naszego wujka, aż do jesieni 1944 r., kiedy to nasza mama wypisała się już silniejsza ze szpitala i zabrała nas dalej na zachód do wsi Niedzieliska koło Zamościa. Tam zamieszkaliśmy w naszym dawnym domu, jako komornicy.
Pamiętam jak tej pierwszej zimy bardzo głodowaliśmy i ledwie co mogliśmy przeżyć z dnia na dzień. To były dnie, kiedy musieliśmy bardzo ciężko pracować, aby móc przeżyć. Było już tak ciężko, że mojej mamie przyśniło się, że jeśli nie poprosi o chleb dobrych ludzi, zginiemy z głodu i nie ostaniemy się. Nie było rady, poszliśmy po proszonym i dobrzy ludzie pomogli, tak że przeżyliśmy i nie pomarliśmy. Tymczasem wiosną 1945 r., jako repatrianci zza Bugu otrzymaliśmy gospodarstwo we wsi Siedliska koło Zamościa i tam zamieszkaliśmy. Na wschodzie zostawiliśmy 12 ha ziemi oraz duży dom i piękne zabudowania gospodarcze, tu otrzymaliśmy 6 ha ziemi oraz stary, drewniany dom. Jednak dzięki Bożemu błogosławieństwu żyjemy szczęśliwie do dziś i pracujemy jak Pan Bóg przykazał zagospodarowując tę ziemię, z pożytkiem dla nas wszystkich.
Dziś mam już 68 lat i moje życie powoli zbliża się ku zasłużonej starości. Moim ogromnym pragnieniem jest, aby jeśli to będzie tylko w przyszłości możliwe, przenieść szczątki mojego umiłowanego taty Kazimierza Czerwieniec i brata Stanisława oraz pozostałe ofiary tej strasznej rzezi Uściłudzkiej na poświęconą ziemię, na katolicki cmentarz. Razem z moją mamą z serca przebaczamy tym, którzy wymordowali bestialsko naszych mężów i nasze rodziny, jednak gorąco prosimy, aby ogromne męczeństwo naszych bliskich i szeroko rozlana danina ich krwi nie zostały zapomniane i zmarnowane przez nowe, młode pokolenia naszych rodaków. Niech to ogromne cierpienie będzie przestrogą dla wszystkich, szczególnie dla Polaków i Ukraińców, aby nie powtórzyły się znów Kainowe dni, gdy historia ponownie zatoczy się kołem.

Powyższa relacja, którą osobiście podyktowałam panu Sławomirowi Roch w moim domu w kwietniu 2003 r., została mi przeczytana po przepisaniu, a zawarte w niej treści, potwierdzam własnoręcznym podpisem:

Kazimiera Kowalczyk

Sławomir Tomasz Roch
rycerzniebieski@wp.pl


Obcinanie języków, łamanie rąk. Bojówkarze z UPA zawsze działali tak samo
Podeszli pod wieś wczesnym świtem. Mieli jeden cel – wymordować wszystkich, nie oszczędzając kobiet, ani dzieci. Pierwszą ofiara był chłopiec, który około piątej rano wyganiał konie na pastwisko. Nie wiadomo, czy zginął od kuli karabinowej, czy brutalnie zakatowany siekierą. Bojówkarze Ukraińskiej Powstańczej Armii nie przebierali w środkach. Po przelaniu pierwszej krwi rozbiegli się po wiosce zabijając, torturując i podpalając. Kościół parafialny stanął w płomieniach. Historycy szacują, że rankiem 22 maja 1944 roku w Bryńcach Zagórnych życie straciło nawet 145 osób.

Rzeź w Bryńcach Zagórnych była niestety jedną z wielu, jakiej dopuścili się partyzanci z UPA. Jednostka kierowana przez Romana Szuchewycza Tarasa Czuprynkę rozpoczęła antypolską akcję w Galicji Wschodniej w kwietniu 1944 roku. W założeniu miała być mniej drastyczna niż ta przeprowadzona na Wołyniu. Tym razem zamierzano najpierw zmusić Polaków do opuszczenia domów. Pod groźbą śmierci. W przypadku odmowy rozkaz był jasny: zabić wszystkich mężczyzn.
W rzeczywistości stawiający opór mieszkańcy często byli wybijani co do jednego. Masowych mordów w regionie Galicji Wschodniej dokonano nie tylko w Bryńcach Zagórnych, ale również w Podkamieniu (100-150 zabitych) czy Berezowicy Małej (130-135 ofiar). Do pierwszych rzezi doszło pod koniec 1943 roku. Największa fala mordów nastąpiła jednak wiosną kolejnego roku

– Schemat wszystkich napadów był podobny – pisze Grzegorz Rąkowski w książce Ziemia Lwowska. Polską wieś otaczały oddziały UPA, które nieraz wspierali miejscowi chłopi ukraińscy. – Następnie bojówki posuwały się systematycznie od chaty do chaty, mordując mieszkańców, a uciekający natykali się na pierścień okrążenia. Polskie zagrody rabowano, a później zwykle puszczano z dymem – wyjaśnia Rąkowski.

Zachowały się jeszcze gorzkie wspomnienia Polaków, którzy ocaleli z rzezi w Galicji Wschodniej oraz na Wołyniu. Relacje zebrane w zbiorze Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943 pokazują ogrom brutalności, z jaką spotkał się nasz naród ze strony UPA. – Oczy wyjmowali, języki odcinali, ręce łamali – wspomina Józef Koziński ze wsi Omelno. Sam był naocznym świadkiem morderstw: Położyli na ziemi, bo to siekierą rąbał, a dziecko w takiej kołysce, też siekierą, to krew po ścianie, też na sufit. Ja to wszystko oglądałem.

Wstrząsająca jest również relacja Ireny Zając. – To był ranek, o 10, może 11 godzinie – zaczyna opowieść. Wieś, w której mieszkała, nie miała własnego kościoła. – Pod lasem mieszkaliśmy, było dwadzieścia parę numerów – wspomina. Wszyscy musieli chodzić na mszę do sąsiedniej osady – Kisielina. Przez las wychodziło 15 kilometrów. – Ukraińcy naszą wioskę jakoś lubili, zawracali nas: Dzisiaj nie idźcie do kościoła. Więc niektórzy wracali, inni poszli dalej.
Masakra rozpoczęła się w samo południe. Bojówkarze z UPA weszli do kościoła, zamknęli za sobą wielkie wrota świątyni i zaczęli strzelać. Budynek płonął, ale niektórym udało się zbiec. Ksiądz z garstką wiernych schronili się na plebanii, do której prowadziły długie, drewniane schody. – Ukraińcy nie mogli się tam dostać. Ludzie rzucali na nich to maszynki (sprzęty domowe), to krzesła.
Napastnicy podpalili schody, prowadzące do mieszkania proboszcza, lecz tym samym odcięli sobie dojście na górę. – Przysuwali drabiny, ludzie ich spychali. Polacy wytrwali jednak do wieczora. Pod osłoną nocy postanowili wydostać się z budynku. Powiązali prześcieradła oraz własne ubrania w mocny sznur, po którym zsunęli w dół. Uciekli w las. Ocaleli.
Część bojówkarzy, po podpaleniu kościoła, włamywała się do mieszkań i zabijali dzieci małe. – Była u nas dziewczynka z drugiej wioski, jak już zaczęło się, jak każdy zaczął uciekać. Zabiegła do domu, a jej bracia spali na wozie, to mieli poderżnięte kosą gardła. Opowiadała to później, bo uciekła i wróciła z powrotem do jednej Ukrainki. Ta Ukrainka ją wychowała, to znaczy pilnowała i jakiś czas później odesłała do Polaków – wspomina Irena Zając. Ocaleli z mordów sami przyznają, że nie można wrzucić wszystkich Ukraińców do jednego wora, traktować jednakowo. Byli również tacy, którzy pomagali naszym rodakom, chronili ich przed bojówkarzami, co nieraz przypłacali własnym życiem.
Apolonina Marel wspomina swoją rodzinną wieś. Mieszkała w Oktawinie, gdzie Polacy żyli z Ukraińcami w wielkiej zgodzie. – Po sąsiedzku mieszkał gajowy, trochę komunista, bo już Sowieci byli. Mówił: Mnie nie zaczepią. Pięcioro dzieci miał, jedno malutkie, pięć latek. Hodowali króle w piwnicy. Choć zwykli Ukraińcy pokojowo byli nastawieni do rodziny, jej los skończył się tragicznie. Pewnego dnia do wsi przyszli bojówkarze. – Porąbali ich w tej piwnicy… To małe dziecko uciekało, opowiadał mi taki ksiądz greckokatolicki. To małe tak piszczało, a oni kogo dopadli mordowali, i tak całą rodzinę… Tam, gdzie te króle…
Mieszkanka Oktawina pamięta jeszcze, jak napastnicy przyszli nocą i wyciągali ludzi z domów. Zabierali ich do lasu, kazali kopać własne groby. – Moja koleżanka tam była. Strzelali i w te jamy ich spychali. Później drudzy przyszli ich zakopywać, ale to znajomi, wychowywali się blisko. Kto żywiej to niechaj wyłazi! – wołali.
W dole pełnym ciał pojawił się ruch. Niektórzy mieli szczęście, uniknęli śmierci. Ukraińcy pomagali im wydostać się z grobowca. Koleżanka Apoloniny Marel, choć strasznie poraniona, przeżyła. Była w jej wieku, miała tylko 14 lat. Ojciec ocalałej dziewczynki nie wyszedł z jamy.
Apolonina Marel zna te historie z opowieści tych, którzy uniknęli śmierci. Sama uciekła z wioski, zanim jeszcze wszystko się zaczęło. Pamięta, że jej ukraińscy sąsiedzi namawiali ją, by została. Obiecywali, że nikt jej nie ruszy. Ale nieprawda. Jak byśmy zostali, to tak samo by było – pisze we wspomnieniach.

Ucieczka i daremna próba obrony

Różne były losy Polaków, którzy schronili się przed karabinami UPA. Część z nich próbowało radzić sobie na własną rękę, inni szukali ratunku u życzliwych im Ukraińców. Nie mogli jednak ukrywać się u nich wiecznie.
Ocaleli z pogromów chronili się w większych miejscowościach i przy sprzyjających okolicznościach wyjeżdżali na zachód – pisze Grzegorz Rąkowski. Niestety, wykorzystywali to Niemcy, masowo wywożąc uchodźców na roboty przymusowe.
Apolonina Marel wspomina w swojej relacji, że kiedy poszła z siostrą do kościoła we Włodzimierzu, Niemcy nas, wszystkie dzieci, na samochód załadowali i na okopy wywieźli. Gdzieś pod Łuck, blisko frontu. Ja jeszcze nie rozumiałam, że można zginąć. Dali nam łopaty, ale nie zależało im na kopaniu, tylko żeby ich chronić. Ale przeżyliśmy.
W niektórych miejscowościach ludzie podejmowali walkę z oddziałami UPA. Tam, gdzie Polacy stanowili większość, tworzone były placówki samoobrony. Początkowo była to inicjatywa oddolna, która szybko zyskała poparcie oddziałów Armii Krajowej oraz partyzantów.

ROZKAZ KOMENDANTA OKRĘGU AK WOŁYŃ PŁK KAZIMIERZA BĄBIŃSKIEGO, PSEUDONIM Arkadiusz Luboński
Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych uniemożliwia lub co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów. Na dowódców wszystkich szczebli kładę obowiązek wzięcia w swoje ręce inicjatywy w organizowaniu samoobrony, nie dekonspirując swoich związków organizacyjnych. Na nas jako kadrę dowódczą spadł obowiązek i odpowiedzialność za obronę Polaków na Wołyniu, gdyż już się krew polska nie z naszej winy polała.
Zakazuję stosowania metod, jakich stosują ukraińskie rezuny. Nie będziemy w odwecie palili ukraińskich zagród lub zabijali ukraińskich kobiet i dzieci. Samoobrona ma bronić się przed napastnikami lub atakować napastników, pozostawiając ludność i jej dobytek w spokoju.

Zdecydowana większość placówek samoobrony podczas napadu ponosiła jednak klęskę. Oddziały powstały zbyt późno i były zbyt małe, by zapobiec zbrodniom.

http://dziennik.artystyczny-margines.pl/obcinanie-jezykow-lamanie-rak-bojowkarze-z-upa-zawsze-dzialali-tak-samo/


Jedni Ukraińcy spalili dom, drudzy uratowali życie

Wywiad z Janem Białowąsem i Heleną Ciszak,
którzy przeżyli tragiczną Wigilię 1944 roku w Ihrowicy na Podolu

Ocaleli z pacyfikacji UPA wspominają tragiczną Wigilię 1944 roku

Ocaleli z pacyfikacji UPA wspominają tragiczną Wigilię 1944 roku
– Był wtedy lekki mróz, sporo śniegu. Mama przygotowała wigilię. Właśnie mieliśmy się dzielić opłatkiem, gdy usłyszeliśmy strzały. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Natychmiast rzuciliśmy się do okien i uciekliśmy z domu – opowiada Jan Białowąs, jeden z Polaków, którzy przeżyli wigilijną pacyfikację wsi Ihrowica (Podole, dzisiejsza Ukraina). Zginęło w niej 65 osób.

Pan Białowąs, wówczas 17-latek, z dwoma braćmi, mamą, siostrą i jej czteroletnią córeczką schowali się w stodole ukraińskiego sąsiada, którego nie było w obejściu. Leżąc w słomie, słyszeli odgłosy rzezi. – Strzały, uderzenia, krzyki i błagania – opowiada. – Potem poczuliśmy swąd spalenizny. To paliła się nasza chałupa i inne polskie domy. Cały nasz dobytek poszedł z dymem.

Rodzina Białowąsów odważyła się wyjść z ukrycia dopiero nad ranem, gdy po sotni ukraińskich nacjonalistów nie było już śladu. Natychmiast pobiegli na plebanię, gdzie mieszkał ksiądz Stanisław Szczepankiewicz. Ten energiczny kapłan przewodził miejscowej polskiej społeczności, a tragicznego dnia, gdy zaczęła się napaść, zaczął bić w dzwon, ostrzegając i ratując w ten sposób wielu parafian.

– Przed budynkiem zgromadzili się już przerażeni ludzie. Nie byłem w stanie wejść do środka i na to patrzeć. Wszyscy domownicy: ksiądz, jego matka, siostra i brat zostali zarąbani siekierami – wspomina Jan Białowąs. Pochowano ich wraz z innymi ofiarami masakry na miejscowym cmentarzu. 64 osoby w masowym grobie. Księdza osobno w trumnie zrobionej naprędce z bydlęcego żłobu. – Po tym, co się stało, wyjechaliśmy na zachód – wspomina Białowąs, który mieszka obecnie w Końskowoli pod Puławami.

Jan Białowąs, który przeżył tragiczną Wigilię, kilka dni temu został odznaczony przez Andrzeja Przewoźnika, sekretarza RPWiM, Złotym Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej.

(…)

Helena Ciszak w 1944 r. miała siedem lat. Ale dokładnie pamięta przebieg Wigilii. – Takich rzeczy się nie zapomina. Jedliśmy już wigilijną kolację, gdy za oknem pojawiła się łuna. Mama powiedziała, że pewnie gdzieś się pali. Nagle wpadła do nas ukraińska sąsiadka. „Paulina, uciekajcie! Mordują Polaków!”, krzyknęła. Mama zaczęła płakać – opowiada pani Ciszak.

Ukrainka nie straciła jednak głowy. Natychmiast przeprowadziła polską rodzinę: panią Paulinę, małą Helenkę i jej dwuletniego braciszka (ojciec został siłą wcielony do Armii Czerwonej) do siebie do domu. – Mamę ukryła za piecem, a nas ułożyła między własnymi dziećmi. W taki sposób przetrwaliśmy – pani Ciszak przywołuje wydarzenia sprzed lat.

W Ihrowicy mieszkało około 70 proc. Ukraińców i 30 proc. Polaków. Jak układało się współżycie przed masakrą?

– Wspaniale! Udzielaliśmy sobie sąsiedzkiej pomocy, odwiedzaliśmy się w domach. Zwłaszcza na święta. Najpierw razem obchodziliśmy katolickie Boże Narodzenie, a potem prawosławne. Aż do tego nieszczęsnego 1944 roku, gdy zawalił się nasz świat – wspomina Jan Białowąs.

(…)

Jaki jest stosunek mieszkających dziś w Ihrowicy Ukraińców do masakry sprzed 67 lat?

– Często odwiedzam rodzinną wieś i nigdy nie spotkałem się z oznakami wrogości. Ukraińcy powtarzają mi, że bardzo żałują tego, co się stało. Przyjmują mnie w domach, z ciekawością wypytują o Polskę. Zawsze przywożę im naszą przyprawę do zupy, którą oni uwielbiają – opowiada pan Białowąs.

Po wielu latach starań doprowadził do upamiętnienia ofiar masakry. W zeszłym roku na miejscowym cmentarzu Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa postawiła pomnik. Niestety, protest w jego sprawie zgłosiły tarnopolskie władze. Ich zdaniem zamiast „pomordowani” na tablicy powinno być napisane: „zginęli tragicznie”.

– To groteskowe żądanie. Czy można powiedzieć, że człowiek zarąbany siekierą czy utopiony w studni „zginął tragicznie”? Najwyraźniej w lokalnej administracji nadal zasiada wielu ludzi, którym bliska jest ideologia UPA – mówi Białowąs. – Dla mnie ważne jest jednak co innego. Że nie ma niedzieli, by na naszym pomniku miejscowi Ukraińcy nie złożyli kwiatów. Oni pamiętają o wymordowanych polskich sąsiadach.

Również pani Ciszak podkreśla, że gdy pojechała do Ihrowicy, spotkała się z wielką życzliwością ze strony mieszkańców. Nawet człowiek, który przejął jej rodzinne obejście, przyjął ją bez wrogości. – W każdym narodzie są ludzie źli i dobrzy. Choćby moja historia. Ukraińcy spalili mi wieś, zamordowali moich krewnych i sąsiadów, ale jednocześnie to Ukrainka uratowała mnie przed straszliwą śmiercią – podkreśliła pani Ciszak, która mieszka obecnie w Chełmie.

Środowiska kresowe od dawna protestują przeciwko polityce ukraińskiej kolejnych rządów III RP. Kresowiacy oskarżają je o „poświęcanie pamięci o ofiarach UPA w imię dobrych stosunków z Kijowem”. – Pojednanie, strategiczne partnerstwo z Ukrainą? Oczywiście! Ale nie za cenę prawdy. Nie wolno nam zapominać o tych wszystkich ludziach, którzy zginęli tylko dlatego, że byli Polakami -uważa Jan Białowąs …

Wywiad Piotra Zychowicza z Ewą Siemaszko ,badaczką zbrodni na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej :

RZ: Czy to przypadek, że UPA zaatakowała Ihrowicę w Wigilię?

Ewa Siemaszko: Nie. Zarówno w Boże Narodzenie, jak i w inne katolickie święta polska społeczność była mniej czujna. A co ważniejsze, wszyscy Polacy byli wówczas w domach. Dzięki temu istniała szansa, że uda się ich wszystkich zabić.

Czyli były inne takie przypadki?

Nacjonaliści w święta 1944 roku dokonali wielu takich akcji w Małopolsce Wschodniej. To samo się działo rok wcześniej na Wołyniu. Na przedmieściach Łucka w Wigilię 1943 roku Ukraińcy wymordowali ponad 100 osób. Mniej więcej tyle samo Polaków zginęło w powiecie kowelskim, w czterech położonych obok siebie koloniach. Tam UPA zaatakowała z samego rana w pierwszy dzień świąt, gdy miała się rozpocząć pasterka.

Przecież Ukraińcy też byli chrześcijanami!

Ideologia UPA wypływała z doktryny nacjonalizmu integralnego. Ci ludzie odrzucili wartości chrześcijańskie. Niestety, były przypadki, że w mordach brali udział prawosławni czy nawet grecko- katoliccy duchowni. Oni dopuścili się zdrady Pana Boga.

Czyli to nacjonalizm wyzwolił drzemiące w ludziach mroczne instynkty?

Tak. To, co się stało, było gwałtem na kulturze i tradycji. Obie społeczności przez wieki szanowały swoje wyznania. Polacy i Ukraińcy chodzili zarówno do kościołów, jak i do cerkwi. Bezbożny ukraiński nacjonalizm zrujnował więzi sąsiedzkie, kulturowe, a nawet rodzinne. Bo zbrodnie miały miejsce także w licznych mieszanych rodzinach.

W Ihrowicy został zarąbany siekierą ks. Szczepankiewicz. Czy to był odosobniony przypadek?

Nie. Podczas ludobójstwa Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej – które pochłonęło życie 130 tys. Polaków – zamordowano co najmniej 100 księży katolickich, zakonników i zakonnic. Nacjonaliści uważali ich za liderów polskich społeczności.

Wywiad z Janem Białowąsem i Heleną Ciszak,
którzy przeżyli tragiczną Wigilię 1944 roku w Ihrowicy na Podolu

http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/jedni.htm


RELACJA HENRYKA KLOCA

NAJTRAGICZNIEJSZE CHWILE MOJEGO ŻYCIA.

Był rok 1943 – czwarty rok czarnej nocy okupacji hitlerowskiej. Być Polakiem w tym okresie, to żyć w ustawicznym strachu i niepewności; dniem i nocą czyhała na nas Polaków śmierć.

Miałem wtedy 13 lat, mieszkałem na wołyńskiej wsi Wola Ostrowiecka; wszyscy jej mieszkańcy byli Polakami. Była to wieś o zabudowie zwartej; Domy i zabudowania stały jeden obok drugiego, 200 numerów. Większość zabudowań była kryta słomą.

Mieszkańcy tej wsi żyli zgodnie i przyjaźnie, zarówno między sobą, jak i z mieszkańcami sąsiednich wsi ukraińskich. Pamiętam, że jako pastuch krów przyjaźniłem się z chłopcami i dziewczynami – pastuchami Ukraińcami. Nic nie zapowiadało tragicznych wydarzeń, jakie nastąpiły w pamiętnym sierpniu 1943 roku.

Po wkroczeniu Niemców na polskie Kresy Wschodnie, Ukraińcy podjęli wielostronną z nimi współpracę; wstępowali masowo w szeregi policji i żandarmerii. Niemcy wysługiwali się nimi przy mordowaniu Żydów, jeńców sowieckich, jak tez Polaków. Prowodyrzy i agitatorzy ukraińskich szowinistycznych organizacji nie próżnowali; szerzyli zapożyczoną ideologię faszystowską i najgorsze wzorce postępowanie przejęte od nazistów, wśród prostego chłopstwa ukraińskiego, budząc w najniższe zwierzęce instynkty.

Do grona tych propagatorów szowinistycznych haseł weszli, hańbiąc swój stan księża prawosławni i grekokatolicy. Oni to z ambon szerzyli nienawiść do Polaków, później święcili narzędzia zbrodni i rozgrzeszali zbrodniarzy. Nastroje ulegały szybko zmianom; my, dzieci przestaliśmy się bawić razem na pastwiskach; dorośli Ukraińcy gromadzili broń. Ukraińscy policjanci i żandarmi będący na służbie okupanta dezerterowali wraz z całym ekwipunkiem, kradziono i rabowano też broń z magazynów, a było jej sporo porzuconej przez kolejne wycofujące się armie.

Żyliśmy w ciągłym napięciu. W dzień Niemcy rekwirowali żywność i przeprowadzali „łapanki”; młodzież wywozili do Niemiec na roboty. W nocy Ukraińcy podobnie jak Niemcy rekwirowali żywność oraz konie z wozami. Przed jednymi i drugimi kryliśmy się, utworzono też grupę samoobronną, która czuwała i ostrzegała przed niebezpieczeństwem. Co noc z dala słychać było strzały, a grozę potęgowały łuny pożarów. Pojawiły się też, wypisywane na parkanach groźby i obelgi. Krótkie noce lipcowe i sierpniowe były pełne grozy i niepewności; spaliśmy w ubraniach, czuwając.

29 sierpnia 1944 r., a była to niedziela, nie pasłem krów, wyręczyła mnie w tym moja mama. Dzień spędziłem w gronie przyjaciół, a było nas razem sześciu trzynastolatków. Kto mógł przewidzieć, że tylko ja przeżyję następny dzień ? Tej nocy 29/30 sierpnia mieszkańcy wioski Wola Ostrowiecka nie poszli spać.

Doszły nas wieści, że w sąsiadujących z nami wsiach ukraińskich utworzyło się duże zgrupowanie Ukraińców okazujących wrogą postawę w stosunku do Polaków. Dzisiaj po latach, wiem, że tłumy Ukraińców przepojone nienawiścią do Polaków, wznoszące okrzyki w rodzaju: „Hajże na Lachiw, budem ich rizaty” to ukraińska tzw. „powstańcza armia”, która uciekając przed Armia Czerwoną parła na zachód, by zapaść w wertepy Bieszczad, urządzić sobie tam legowisko i czekać na trzecią wojnę światową.

Wszyscy mieszkańcy wioski trwali całą noc w pogotowiu, by bez zwłoki opuścić wioskę, jeśli ta ukraińska horda ją zaatakuje. Wystawiono czujki, które miały uprzedzić nas o ewentualnym zagrożeniu.

Noc miała się ku końcowi – świtało. I wtedy właśnie, na tle porannej zorzy, wyłonił się zwartym tłum Ukraińców, który zmierzał od ukraińskiej wsi Sokół, do również ukraińskiej wsi Przekórka. Ten manewr Ukraińców wprowadził naszą samoobronę w błąd. Odwołano alarm. Tymczasem Ukraińcy zmienili kierunek i weszli do wsi od strony, z której ich się nie spodziewano. Były to oddziały zwarte uzbrojone w broń maszynową i karabiny pochodzenia niemieckiego i radzieckiego.

Zachowanie tych ludzi nie zapowiadało nic złego. Można powiedzieć, że okazywali mieszkańcom wioski dużą życzliwość, nawet dzieci częstowali cukierkami. Pamiętam, podszedł do mnie młody Ukrainiec, pogładził po głowie, zapytał jak się nazywam, ile mam lat, gdzie mieszkam, a wszystko to z życzliwym uśmiechem Rozpoczął się prawie normalny dzień życia wsi, tyle, że czuło się jakąś grozę.

Około godz.8-mej wyznaczeni bojówkarze chodzili po wsi i wzywali mężczyzn od lat osiemnastu do sześćdziesięciu, by udali się na plac przed szkołą; sprawdzali każdy dom i zabudowania, by nikt się nie ukrył. Kiedy wszyscy mężczyźni znaleźli się na boisku szkolnym, zostali otoczeni przez uzbrojonych Ukraińców.

Między godziną 10-tą a 11-tą do zebranych przemówił watażka tej ukraińskiej hordy, czyli, jak to się dzisiaj mówi dowódca oddziału ukraińskiej „powstańczej armii”. Mówił po ukraińsku. Sens wypowiedzi był następujący: Ukraińcy pragną razem z Polakami walczyć przeciw Niemcom. Oni przyszli do naszej wioski, aby dokonać naboru mężczyzn zdolnych do walki. Tych uzbroją i razem wyruszą przeciw Niemcom. Mówił to tak porywająco i przekonywująco, jak to czynili politrucy sowici, że niektórzy słuchacze uwierzyli w ich zapewnienia. Następnie powiedział, że będą brać po sześciu mężczyzn na badania lekarskie i sprawnościowe, następnie zdrowych i zdolnych umundurują, uzbroją i utworzą polski oddział, obok oddziałów ukraińskich, w celu włączenia się do walki z Niemcami, których koniec jest bliski.

Tak też się stało. Co pewien czas uzbrojeni Ukraińcy odprowadzali grupę sześciu mężczyzn w nieznane nam miejsce. Teraz już wiemy, że była to dwuklepiskowa stodoła gospodarza Strażyca; że tam inna grupa Ukraińców wykopała przy stodole dwa rowy o głębokości 2 m i szerokości 2,5 m i długości 8 m. Do tej stodoły wprowadzano przyprowadzonych mężczyzn, tam ich mordowano bez użycia broni palnej, a zwłoki wrzucano do tych rowów.

Kiedy odprowadzano już wszystkich mężczyzn na boisku szkolnym pozostały kobiety, dzieci i osoby w starszym wieku. Teraz już, bez żadnych skrupułów, brutalnie wtłoczono nas wszystkich do budynku szkolnego, skąd kilkunastoosobowe grupy pędzono pod eskortą w nieznane nam wówczas miejsce. Mimo, że dochodziły do nas stamtąd żadne odgłosy mieliśmy już świadomość, że Ukraińcy chcą nas wszystkich wymordować. Wiedzieliśmy, że zostaniemy zamordowani i że to za chwilę nastąpi. Przygotowywaliśmy się na śmierć przez modlitwę, spowiedź składaną na ręce matki, która udzielała nam rozgrzeszenia, przez zbiorowe odmawianie różańca z prośbą do Najświętszej Marii Panny, by nam dała lekką śmierć. Było nas w tej gromadzie czworo: mama, siostra Ania – lat 16, siostra Antosia – lat 20 i ja – lat 13. Kiedy skończyliśmy odmawiać druga bolesną część świętego różańca, mama pobłogosławiła nas i dała nam święte obrazki. Ja dostałem obrazek z Aniołem Stróżem, który przeprowadza przez wąską kładkę położoną nad rwącą rzeką dwoje małych dzieci. Z nim to przeszedłem przez śmierć do życia, bym mógł teraz zdać Światu relację z tych zbrodni.

Była chwila ciszy; czekaliśmy na swoją kolej, zostało nas już tylko około 100 osób: kobiet, dzieci i starców. Do stojących przy drzwiach uzbrojonych morderców podeszła jedna z kobiet – matka trojga dzieci i zwróciła się do nich z prośbą: „Patrzcie, została nas mała garstka, pozwólcie nam żyć. Spójrzcie na te dzieci, one są niewinne, ich oczy błagają o litość, miejcie więc litość dla nich”.

Wtedy jeden oprawców powiedział – oczywiście po chachłacku – (w przybliżeniu): „Wy Polacy. My was wszystkich wyrżniemy, a wasze domy spalimy. Nic po was nie zostanie”. W odpowiedzi na te okrutne słowa ta kobieta rzuciła w twarz oprawcom przekleństwo: „Bądźcie przeklęci po wszystkie czasy. Niechaj krew naszych niewinnych dzieci spadnie na was, na wasze dzieci, wnuki i prawnuki”.

W pewnej chwili dały się słyszeć od strony południowej wsi strzały z broni maszynowej. Pilnujący nas Ukraińcy wpadli w popłoch, wybiegli na zewnątrz, drzwi szkoły zamknęli. Zaświtała nam nadzieja, że mordercy w popłochu uciekną. Niestety przyspieszyło to tylko decyzję dokończenia zbrodniczego dzieła. Mordercy zrezygnowali z mordowania pojedynczo każdej osoby z osobna i postanowili załatwić to zbiorowo. Do izb lekcyjnych, w których byliśmy zgromadzeni, zaczęto wrzucać granaty i strzelać z pistoletów maszynowych. Już pierwsze strzały i wybuchy granatów zabiły część osób – innych poraniły. Znaleźliśmy się jak gdyby w kręgu piekielnych czeluści: jęk rannych, płacz dzieci, rozdzierający krzyk matek, huk strzałów, wreszcie dym. Zbrodniarze spod znaku tryzuba podpalili budynek szkolny. W upalny sierpniowy dzień płonął jak pochodnia; ci jeszcze żywi znaleźli się w pułapce bez wyjścia skazani na śmierć w płomieniach. Nie sposób wyrazić słowami grozy tej sytuacji, język jest tu zbyt ubogi.

Mnie śmierć jakoś omijała. Leżałem na podłodze rozpłaszczony do granic możliwości. Obok leżała sąsiadka Bohniaczka. Rozległ się kolejny huk. Granat ja rozszarpał. Jej krew i poszarpane ciało chlusnęło na mnie. Byłem w szoku, podczołgałem się do mojej siostry Ani. Potrąciłem ją. Już nie żyła. Kula u wylotu z czaszki wyrwała duży otwór. Otępiałem, straciłem poczucie rzeczywistości. Podniosłem głowę i ujrzałem leżącą i krwawiąca matkę. Jeszcze żyła. Jeszcze raz przytuliłem się do matki. Była przytomna, ofiarowała mnie Bogu i Najświętszej Marii Pannie, bo tylko cud Boski mógł mnie wyprowadzić z tych piekielnych czeluści. Mama nie mogła się poruszać, granat rozszarpał jej stopy, krwawiła, spłonęła żywcem. Nie pamiętam, jak znalazłem się w drugiej izbie lekcyjnej. Na podłodze strzępy ludzkich ciał i dużo, bardzo dużo krwi.

Nie miałem już nikogo z najbliższych, zapragnąłem też umrzeć, zacząłem krztusić się dymem, pomyślałem: nałykam się dymu, uduszę i będzie koniec. Ale, gdzie tam, zakrztusiłem się raz i drugi i nic. A tymczasem zaczął płonąć strop budynku, zrobiło się ogromnie gorąco. Przeraziłem się tego ognia, lada chwila ten płonący strop mógł runąć na mnie. W ostatniej chwili wyskoczyłem przez okno. Rozległ się strzał, upadłem, poczułem silny ból, czoło zaczęło krwawić. Żar bijący od płonącego budynku zmuszał mnie do odczołgiwania się od niego. Leżałem w ogrodzie szkolnym pełnym trupów i rannych. Ciężko ranni błagali oprawców, by ich dobili. Ukraińcy z ogromną pasja pastwili się nad rannymi, kiedy na to patrzyłem chciałem wstać i krzyczeć. Strach przykuł mnie do ziemi, bałem się już nie śmierci lecz tych męczarni, jakie oni rannym zadawali. Byłem cały umazany krwią cudzą i własną. Trzykrotnie przewracali mnie i kopali, ale nie zorientowali się, że jeszcze żyję.

Obok mnie leżała kobieta – Maria Jesionek, matka trojga dzieci, dwóch synów, jeden ośmio, drugi pięcioletni i niemowlę ośmiomiesięczne. Ona też wyskoczyła z płonącego budynku wraz z dziećmi tuż przede mną. Morderca ugodził ją kulą, leżała martwa na swym uduszonym niemowlęciu. Jej ośmioletni syn został też zastrzelony, ten zaś pięcioletni siedział tuż martwej matce, szarpał ją i wołał „ Mamo wstawaj, chodźmy do domu – płakał”. Podbiegł do niego Ukrainiec, przyłożył lufę karabinu do głowy i strzelił. Dzieciak przewrócił się na plecy matki, a przywarłszy do jej pleców swoje plecy, wyciągnął ręce do góry jak w modlitwie.

Był to dla mnie koszmar, który tkwi we mnie po dzień dzisiejszy. Dochodziły mnie też inne głosy z różnych stron wioski. To towarzysząca ukraińskiej „powstańczej armii” tłuszcza wdarła się do opustoszałych domów i zabudowań i rabowała wszystko, co tylko było w obejściu, a kiedy już wszystko zagrabili podpalili domy i zabudowania.

Leżałem nieruchomo we krwi. Z płonącego budynku buchał okropny żar, czułem, że moje nogi są płonącymi głowniami. Czułem, że muszę odczołgać się dalej od buchającego żaru. Poruszyłem się. Padł strzał i poczułem dotkliwy ból w okolicach kręgów lędźwiowych. Pomyślałem, że to już koniec. Dla zlokalizowania źródła bólu lekko się poruszyłem, okazało się ani krzyż, ani brzuch nie były uszkodzone. A więc żyję! Mój Boże!

Leżałem, nadal udawałem martwego, czekałem. Zwolna cichły głosy zwycięskich „żołnierzy” UPA. Słońce chyliło się ku zachodowi. Podniosłem głowę. Nikogo nie było w pobliżu. Tylko ja – żywy pośród zmarłych. Dźwignąłem się z trudem stanąłem na oparzonych stopach. Zdjąłem przesiąkniętą krwią koszulę, podarłem ją na onuce i zawinąłem nimi obolałe stopy. Ze zgrozą obejrzałem leżące tam zmasakrowane trupy. Tuż na styku palącego się budynku a ogródka rozpoznałem głowę mojej starszej siostry Antoniny, tułów został spalony na węgiel. Niczego już nie czułem, prócz bólu stóp i ogromnego pragnienia. Powlokłem się do pobliskiej studni z żurawiem, chciałem zaczerpnąć wody. O zgrozo. Studnia była pełna trupów.

Coś mnie przykuwało do tego miejsca zbrodni. Nie mogłem się ruszyć. Stałem tak ogarnięty zgrozą i rozpaczą, nie mogłem tego pojąć i do dziś pojąć nie mogę, jak ci ludzie mogli dokonać tak okrutnej zbrodni ?

http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/wola-ostrowiecka_relacje-swiadkow.html


RELACJA ALEKSANDRA PRADUNA

Wieś Ostrówka położona była wzdłuż drogi od wschodu. Od strony Lubomia ku Głuszczy na zachodnie. Od strony wschodniej był dwór i las pański oraz państwowe byrki. Od południowo-wschodniej był też las pański i część zwana Kaznopołem. Od południa w odległości około trzech kilometrów znajdowała się wieś Nowy Jagodzin i Jankowce. Od strony północnej była wieś Wola Ostrowiecka. Między dwoma lasami w stronę Jagodzina była równinna ziemia orna.

W niedziele 29 sierpnia 1943 r. na mszy ksiądz Dobrzański przypomniał, że ktoś go poinformował, ze nasze polskie wioski mają być napadnięte przez „bulbowców”. Niektórzy z Woli Ostrowieckiej przyszli na noc do swych krewnych czy znajomych do Ostrówek. Była tam także z dziećmi moja ciotka z Jesiończaków, zwanych krukami, która zatrzymała się w drodze do Jagodzina. W poniedziałek 30 sierpnia 1943 r. o świcie zaczęła się strzelanina od strony leśnych ostępów. Ludzie w panice biegli w stronę Jagodzina, bliżej ku stacji kolejowej.

Strzelający długimi seriami z broni maszynowej wzięli w krzyżowy ogień uciekających równina ludzi. Chciano ich zatrzymać. O ucieczce nie było mowy. W tym samym czasie za wsią ukazali się na koniach jeźdźcy, którzy grzecznie zawracali uciekających. Uciekałem razem z mamą. Znaleźliśmy się w bruzdach ziemniaczanych około 400 metrów od budynków. Leżąc mówiliśmy, że gdy przestaną strzelać, to będziemy uciekać do Jagodzina. O tej porze żadnych zbóż nie było. Leżąc w tych bruzdach byliśmy widoczni dla bulbowców na koniach. Podjeżdżali i spędzali ludzi na zebranie do wsi. I oto jeden z nich podjeżdża do nas na białym koniu z karabinkiem w ręku i zawieszonymi na piersiach taśmami amunicji. Mówi do nas „ wstawajte i ne ucekajte. Idyte do sela. Tam bude sobranie”.

Wstaliśmy z mamą a on czekał, aż my pójdziemy do wsi.

Konni, jeżdżąc poza wsią, nie pozwalali uciekać ludziom w stronę Jagodzina. Zawracali na owe zebranie. Wracając z mamą do wsi, do domu, wyszliśmy na szosę, patrzymy, stoją grupki ludzi i radzą, co robić dalej. Nie wiedzą, co począć. Jedni mówili, że oni spędzą nas i wymordują, inni, że to niemożliwe, bo „bulbowcy” podchodzili i grzecznie zapraszali na zebranie do szkoły. Potem odchodzili, jakby nic nie miało się stać. Wróciliśmy z mamą na nasze podwórko. Tam stali Stach Kruków, mój wujek, ojciec i Józef Muzyka. Zaczęli się naradzać, co począć dalej. Za stodołą 200 metrów od budynków, na drodze, która prowadziła do Jagodzina, stała furmanka zaprzęgnięta w dwójkę koni. Na niej siedział furman, a obok przy karabinie maszynowym, zwanym po rosyjsku „maksim” siedziało dwóch „bulbowców”. Gdy usłyszałem rozmowę wujka i Muzyki z ojcem, zrozumiałem, że wujek ma karabin. Józef Muzyka namawiał wujka, żeby przyniósł karabin i jeśli się boi, to on weźmie karabin i podczołga się bruzdami kartofli ku bulbowcom i szybkim strzałem zlikwiduje trzech. Oni byli tak pewni siebie, że byłoby to dla nich pełnym zaskoczeniem. Muzyka mówił, że jak dobrze pójdzie, to pobiegniemy do cekaemu, furmanka stoi na miejscu, więc moglibyśmy uciec tą furmanką.

Gdy tak się naradzali, z szosy wiejskiej skręciło do nas dwóch „bulbowców”. Przyszli do nas na podwórko. Jeden zapytał mamę, czy może sobie wziąć makówek, które leżały na daszku szopy. Mama pozwoliła, więc on wziął parę makówek, podał drugiemu, podeszli do nas całkiem swobodnie, a broń wisiała na ramionach. Zapytali czego się boimy. Mówili, żeby się nie bać i iść do szkoły na zebranie. Maja ważne sprawy do powiedzenia; „pisla my pidemo rwaty na żelaznoj puti,” czyli zrywać tory kolejowe. Pogadali chwile i odeszli. Po odejściu bulbowców znów zaczęły się dyskusje, że można było tych trzech sprzątnąć, bo w pobliżu nie było nikogo z tej zgrai, a pod ręką były widły i siekiera. Trzeba było zabrać im broń, gdyż jeden z nich miał pistolet maszynowy, drugi karabin i byli pewni siebie, na pewno nie spodziewali się napaści. Jeśli tego nasi dokonali, poczuliby się pewniej. mając broń w ręku.

Nie było jednak jedności i zgrania. Niektórzy mówili, że może to naprawdę nic nie będzie złego. Nie słychać przecież, żeby kogoś zabili. Oni grzecznie obchodzą się ze wszystkimi – mówiono. Po tych rozmowach wszyscy przeszli się na swoje podwórka. Muzyka poszedł na swoje podwórze, wujek do swojego domu, ojciec poszedł do brata stryjecznego Łukasza Praduna. Ja z mamą zostaliśmy na podwórzu, potem poszliśmy do głównej drogi i zobaczyliśmy, że niektórzy ludzie idą do szkoły na zebranie. Inni zaczęli wchodzić do budynków i znikali. Zaczęli się chować, a bulbowcy wciąż chodzili po wsi i zapraszali na zebranie. Było to około godziny 9 i teraz już bardziej wyraźnie widać było, że stawali się natrętni. Jeśli dopadli kilkoro ludzi, to już nie pozostawiali, a zaczęli odprowadzać do szkoły, co zwróciło uwagę pozostałych, którzy zza opłotków patrzyli gdzieś z ukrycia. Wówczas zaczęli się chować, gdzie kto mógł. Ja prosiłem mamę, żeby wejść w mieszkaniu pod podłogę. Podłoga była tylko w komorze. W izbach mieszkalnych było klepisko. W komorach trzymano zboże i produkty żywnościowe, to musiał być przewiew i pod taka podłogą można było się zamaskować. Mama powiedziała, że jak się schowamy, to ojciec po przyjściu nie będzie wiedział, gdzie my się podzieliśmy i będzie nas szukał.

Ojciec nie wracał i pomyśleliśmy, że może zabrali go na zebranie, gdyż trudno było już chodzić po wsi. Bulbowcy zabierali ludzi siłą. Ojciec, Łukasz Pradun z żoną i dziećmi Antkiem, Felkiem i Jankiem ukryli się pod słomą. Bulbowcy potem szukali po budynkach i kłuli bagnetem w te słomę, tuż koło Janka. On chciał krzyczeć, ale zatkano mu usta i tak ocaleli. Bulbowcy po chwili odeszli. Stałem z mamą jeszcze chwilę i namawiałem, żeby się ukryć, ale mama powiedziała, że pójdziemy bliżej szkoły do ciotki Tresiukowej. No i co będzie ludziom, to i nam będzie. Miałem wówczas 13 lat, myślałem dobrze, ale musiałem słuchać mamy. I poszliśmy do ciotki.

Muszę trochę cofnąć się wstecz. W ten sierpniowy poniedziałkowy świt gdy usłyszano strzały, powstał popłoch. Ludzie zaczęli uciekać i kryć się. Pobiegł i mój brat mający wtedy 17 lat. Babcia i dziadek poszli do swojej córki a mojej cioci. Było do niej tylko przez miedzę. Ciotka Wikcia miała małe dziecko i nie chcieli, żeby była sama. Wujek Stasiek, mąż ciotki Wikci, został na drodze na wsi zatrzymany i zabrany do szkoły, bo bulbowców bardziej interesowali mężczyźni i dorosła młodzież.

Ja i mama poszliśmy do ciotki Tresiukowej. Nie było jej w domu, bo poszła do szkoły na zebranie, a do ich zabudowań nie wpuszczali. Były to zabudowania ściśle do siebie przylegające, zwarte w czworobok. Dwie stodoły, obora, szopa i duża brama kryta z desek. Był to tzw. okólnik. Wewnątrz był duży plac, można było zawracać furmanką. Jak się później okazało, bulbowcy to miejsce wybrali na miejsce kaźni.

Nie zastawszy ciotki, poszliśmy z mamą do szkoły. Na placu szkolnym było dużo spędzonych ludzi. Byli to przeważnie kobiety z dziećmi i staruszkowie. Mężczyźni i młodzież byli w szkole. Tych, których przyprowadzono, wpuszczano do środka, że środka zaś nie wypuszczano nikogo. Od szkoły też trudno było odejść, gdyż bubowcy pilnowali z każdej strony. Ludzie byli zdenerwowani i przestraszeni . Niektórzy próbowali ucieczki, niektórym się udało. Widziałem, jak ktoś przebiegał przez łąkę Klocową do zabudowań Dąbrowy, ale zaraz nastąpił strzał. Przerażeni ludzie zaczęli mówić, że został zabity jakiś mężczyzna i wówczas zrozumieli wszyscy, po co tu zostali zwołani. Był to pierwszy mord, dokonany na oczach ludzkich.

Na placu szkolnym zobaczyłem brata Staśka. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać podeszła do nas mama i zapytała, czy nie widział ojca. On powiedział, że przy szkole go nie widział. Mam powiedziała bratu, że ojciec poszedł do stryja i nie wie czy uciekł, czy go złapali. Zaczęliśmy z mamą namawiać brata do ucieczki, żeby uciekał i gdzieś się ukrył. W tym momencie zobaczyliśmy jak przez owa łączkę Kloca przechodził Czesiek Kuwałek, kolega brata. Szedł do zabudowań. I znowu ja i mama zaczęliśmy go namawiać, żeby się gdzieś skrył. Mama mówiła: patrz, Czesiek poszedł i nie było strzału, widocznie nie zauważyli. Idź wolno, jeśli zobaczą, to zawrócą. Brat nie wysłuchał naszych porad i próśb i poszedł do szkoły. Już go nie zobaczyliśmy.

Wokół szkoły zaczął się zaciskać pierścień z banderowców. Zaczęli siłą zapędzać mężczyzn i młodzieńców do szkoły, a kobiety, dzieci, staruszkowie pozostali na placu szkolnym. W tym momencie wyszła ze szkoły Pani Bladowa, mieszkająca w szkole, ze swym synkiem Czarkiem. Stanęła przed ludźmi i powiedziała te słowa: „ Ludzie, już wiemy, po co nas zwołali, więc klękajmy i módlmy się. Wszyscy poklękali i ona zaczęła pierwsza pieśń „ Pod twoją obronę…. Zaczęli wszyscy głośno śpiewać . Po krótkich modłach padł rozkaz przejścia z placu szkolnego w pobliże kościoła. Niektóre kobiety i dzieci zaczęły płakać. Droga z placu szkolnego do kościoła ( 150-200 metrów) wiodła ulicą poza szkołą koło organistówki, na cmentarz kościelny i do bramy kościoła. Była ona obstawiona z jednej i z drugiej strony przez bulbowców. Niektórzy z nich byli z psami. Trzymali wilczury na postrach i szczuli nimi ludzi trzymając je na smyczach. Psy rwały się, mocno szczekając. Ludzie zaczęli krzyczeć, bulbowcy się śmiali i wrzeszczeli „ beri lachiw”. Po drugiej stronie ulicy, za szkołą stała grupa chłopów, też bulbowców. Byli uzbrojeni w siekiery, pijani, śmiali się głośno. Musieli to być główni oprawcy. Starsi mówili, że to oni będą nas bić.

Kościół nasz był nieduży, drewniany, szalowany, kryty blachą. Kiedy zapędzono nas do kościoła, zamknięto za nami drzwi i nagle rozległy się wokół kościoła wybuchy jakby z granatu. To tez musiało być na postrach, bo do wnętrza kościoła nic się nie dostało. Ludzie zaczęli się modlić i śpiewać. Niektórzy włazili na chór i widziałem jak ktoś wszedł na strych poza sklepienie w kościele. Nie znam go, ale prawdopodobnie przeżył.

Ja też dobrze znałem obejścia w kościele, bo służyłem do mszy. Powiedziałem mamie, by odstawić płótno przy wielkim ołtarzu i tam się schować. Tam był grób z podobizną Pana Jezusa, dość obszerny, zmieściłby ze cztery osoby. Mówiłem, że odstawię płótno, pomału wejdziemy z kimś jeszcze i ktoś za nami zastawi to płótno; może w ten sposób ocalejemy. Mama powiedziała, że nie ma się gdzie w kościele ukryć, bo bulbowcy wszędzie znajdą. Nie posłuchała mojej propozycji. Powiedziała po raz drugi, że co będzie ludziom, to i nam. Ludzie modlili się i śpiewali. Zaczęli głośno mówić, co nas czeka. Tak przetrwali w kościele ponad godzinę do dwóch.

Naraz otworzyły się frontowe drzwi, ukazało się w nich paru bulbowców z wymierzoną w nas bronią i zapowiedzieli, że mamy wychodzić z kościoła i „ ne próbujte wtykaty”, bo jesteście obstawieni. Każdy kto zechce uciekać, zostanie rozstrzelany. Zaczęliśmy wychodzić i zobaczyliśmy, że ulica z kościoła do szkoły jest obstawiona jak poprzednio. Bulbowcy stali jeden przy drugim z bronią w ręku do strzału. Byli bardzo podenerwowani. Niektórzy pytali między sobą, gdzie oni nas popędzą i dlaczego tak pospiesznie. Nie było czasu na rozmyślania, bo popędzili nas. Doszliśmy do szkoły. W kilku miejscach zaczęła się palić wieś. Płonął okólnik, czyli ciotki zabudowania. Był on niedaleko szkoły. Ciotka była z nami, bo gdy ludzie zrozumieli co ich czeka, zaczęli się grupować rodzinnie. Chcieli być blisko siebie, razem. Wówczas ciotka powiedziała głośno do mamy, bo nie było już co ukrywać, że widziała, jak w ich zabudowaniach coś kopano. Powiedziała, że na pewno to dół dla chłopów, bo szkoła była pusta, drzwi pootwierane. Teraz podpalili, żeby śladu nie było i zaczęła mocno płakać. Mówiła do nas w głos, że jej syn, Janek Trusiak, zakopał się w słomie w stodole, a teraz żywcem się spali. Mama na to, żeby nie płakała, bo Janek już nie mały i może ucieknie. Ciotka zaś, że jeśli wyskoczy, to i tak go zabiją.

Na tym skończyły rozmawiać, bo zaczęli nas popędzać groblą, wysypaną drogą, która prowadziła koło cmentarza ku Woli Ostrowieckiej. Droga była obstawiona bulbowcami. Stali co kilkanaście metrów, jeden obok drugiego. Krzykiem i biciem popędzali nas do szybszego marszu. Gdy byliśmy na grobli, usłyszeliśmy strzelaninę od strony Borowy. Strzelano z broni maszynowej. Kule świszczały, jak rój pszczół ponad naszymi głowami. Słyszeliśmy wybuchy i wnet za nami około 200 metrów w Borku koło cmentarza, zaczęły się rwać pociski. Ludzie zaczęli mówić, że to chyba Niemcy. Ludzie się nie kryli, natomiast bulbowcy szli chyłkiem, niektórzy przypadli do ziemi i groźnie nawoływali do szybkiego marszu. Ludzie zobaczyli, że oni się boją tych strzałów więc mówią między sobą, żeby uciekać w stronę wsi. Mówili, że wszystkich nie wybiją, a gnać za nami nie będą, bo się boją. Kilkoro zawróciło. Byli to w większości starsi mężczyźni. Nie uszli daleko, bo zaraz padły strzały, a oni usunęli się na ziemię. Może ta ucieczka udałaby się (ze znaczna stratą ludzi), gdyby wszyscy naraz zawrócili i rozbiegli się po krzakach. Jednak było to niemożliwe, bo były prawie same kobiety po większej części z małymi dziećmi na rękach oraz staruszki. Cóż więc biedni mieliśmy począć. Zdaliśmy się na Łaskę Bożą. Wtenczas powiedziała ciotka i mama, że wymordowali Żydów, a teraz przyszła pora na nas. Mówiły „ my jak my, ale te dzieciątka, tylko żyć. Jakich czasów my doczekaliśmy, cóż my komu winni jesteśmy”. Ale na nic te wszystkie rozpacze były. Bulbowcy miotali się, wściekali, krzyczeli, popychali, bili, zmuszając do szybkiego marszu, ludzie znacznie zmniejszyli kroku, oglądając się na jakieś wybawienie ze strony tej strzelaniny.

Tuż przed cmentarzem droga wychodziła na wąwóz. Po obu jego stronach było wysokie piaszczyste wniesienie, które zasłaniało cały widok od strony zachodniej, skąd padały strzały. Gdy zrównaliśmy się z cmentarzem, niektórzy starsi nie chcieli iść dalej. Mówili : ” Wiemy, gdzie nas pędzą i co nas czeka. Lepiej tu zostać na cmentarzu, niż gdzieś w krzakach, żeby ptactwo roznosiło, cmentarz to zawsze miejsce poświęcone”. Po tych rozmowach kilkoro starszych wyszło z kolumny kierując się w stronę cmentarza. Starali się szybko przekroczyć bramę cmentarza. Padły strzały i padły trupy. Nie znam ich nazwisk i nie można się było dowiedzieć, gdyż bulbowcy zaczęli szaleć. Bijąc i wrzeszcząc zmuszali do szybkiego kroku.

Byłem naocznym świadkiem takiej strasznej sceny. Stary organista z mojej wsi szedł o krok od nas, trzymając pod rękę swoją żonę. Wystąpili z kolumny i powiedzieli, że dalej nie pójdą i tak nas wybiją, więc wolą tutaj na cmentarzu umrzeć. Byli o dwa kroki od bramy cmentarnej. Zdążyli tylko za bramę, padły strzały i oni oboje upadli. Widziałem jak konwulsyjnie wzdrygały się ich ciała. Widząc to wszystko kobiety i dzieci zaczęły płakać i krzyczeć z przerażenia. Na ten widok ścisnęło mnie w piersiach, zaschło w gardle. Nie mogłem słowa wykrztusić z siebie, ale nie płakałem.

Za cmentarzem skręciliśmy w krzaki w kierunku lasu Kukorawiec położonego na północny wschód od naszej wsi.

Ludzie poruszali się leniwie, ciągle popędzani do szybszego marszu. Mieli niektórzy nadzieję na wybawienie przez tych nieznanych Niemców. Im się jednak nie spieszyło. Jak się później okazało byli to Niemcy. Jechali niby na odsiecz zagrożonym przez bulbowców mieszkańcom wsi: Ostrówki, Wola Ostrowiecka i Jankowce, bo Kąty były już wymordowane. Zamiast jechać z Lubomia do Ostrówek (12 km), pojechali okrężną drogą, na Jagodzin, Wilczy Przewóz. Równo, Borowę, Ostrówki. Była to musztarda po obiedzie. Zobaczyli, że jeszcze są bulbowcy i nas pędzą, więc zaczęli strzelać. Strzelali na postrach, na ludziach im nie zależało. Zdążali do tego, aby ludzkie nacje skłócić, nabrać krów, świń, kur i gęsi.

Obejrzałem się za siebie parę razy. Bulbowcy z obstawy, leżący z bronią maszynową, zaczęli się wycofywać. Był to ostatni dzień sierpnia, piękny, ciepły i słoneczny, a jednocześnie dzień tragedii i rozpaczy. Popędzani szliśmy leniwie do przodu, bo już każdy wiedział, co z nami zrobią. Starsze kobiety, a nawet dzieci zrzucały z siebie cieplejsza odzież bo się męczyły. Wiedziały, że ona już nie będzie im potrzebna.

Za idącą kolumną ludzi, okrążoną gęsto przez bulbowców, pozostawała dość szeroka droga zmiętego łubinu, ziemniaków, traw, które były jeszcze o tej porze roku na polach, a na niej leżała rozrzucona odzież. Szliśmy na przełaj, z krzaków wychodziliśmy na pólka i odwrotnie. Bezustannie popędzani szliśmy do przodu.

Kiedy znaleźliśmy się w połowie drogi między cmentarzem a miejscem kaźni, zarządzono postój. Spędzano nas w jedna grupę. Starsi matki z dziećmi na ręku zaraz posiadali na ziemi, aby trochę odpocząć. Bulbowcy stali wkoło nas. Było ich gęsto i patrzyli na nas jak sępy na swą zdobycz. Broń trzymali gotowa do strzału. Niektórzy bulbowcy byli znajomi dla starszych. Pochodzili z Huszczy i Przykórki. Niektórzy pędzeni starsi ludzie znali ich, ich rodziców, więc zaczęli pytać, co z nami zrobią, dokąd nas pędzą i za chcą nas mordować. Patrzyli na nas jak wilki i odchodzili na bok. Jeden z bulbowców stał naprzeciw nas. Poznała go matka mego stryja, Łukasza Praduna. Według niej, był on z Przekórki. Zapytałą go po imieniu i nazwisku. (ale ja już nie pamiętam imienia i nazwiska) za co nas będziesz zabijać. Twoich rodziców dobrze znam, żyliśmy w zgodzie. Popatrzył na staruszkę chwilę, rozejrzał się nieznacznie i odpowiedział w te słowa: „ Ja was byty ne budu”. Staruszka rzekła „ale drudzy wybiją”, a on na to „ ta ja was nie znaju, ja toże muszu buty z nymi, takij rozkaz” i odszedł.

Postój był krótki, może 5 minut. Co zamierzali z nami zrobić: Prawdopodobnie wymordować nas na tym postoju, ale widocznie było im za blisko od wsi (około 2 km), a wciąż było słychać strzały pojedyncze i seryjne. Krzykiem kazano nam wstawać, zaczęli nas pędzić dalej, w stronę Sokoła, bliżej lasu Kukorawiec. Niewiele teraz znajdowało się pól ornych, a więcej krzaków i zarośli. Popędzani do szybkiego marszu szliśmy polem obsianym łubinem. Był on dość wysoki. Szliśmy razem: ja, matka, ciotka i parę innych osób. Nagle zauważyliśmy, że obok nas 1,5 m od nas leżał w łubinie młody chłopiec, o nazwisku Soroka (imienia nie pamiętam ). Starsi go znali, ja też z widzenia. Był on z Woli Ostrowieckiej. Uciekł ze wsi i uznał, że się dobrze ukrył. Kryjówka była dobra ale nasz przypadkowy kierunek nie ominął go. Leżąc na wznak w tym Łubinie położył palec na ustach i patrząc na nas przykazał aby się nie oglądać i nie patrzeć na niego. Obok gęsiego szli bulbowcy z obstawy. Ludzie, którzy go widzieli mówili po cichu innym, żeby się nie oglądali, że może Bóg da, chłopaka nie zauważą i przeżyje. My poszliśmy, a on pozostał.

Na nas pilnie patrzono, czy ktoś nie pozostaje lub nie przysiada, to natychmiast strzelali. Okazało się później, że nie zauważony siadał. Widziałem go jeden raz w Świerzach, zaraz po wyzwoleniu. Byłem u ojca i on mówił, że to on leżał, jak szliśmy przez Sokół.

Odeszliśmy od tego miejsca może kilometr, weszliśmy na niedużą polankę koło lasu, otoczoną z trzech stron olszyną. Tylko od wschodu było nieduże pole, na którym rósł łubin. Na tej polance znów nas zatrzymali, wśród bulbowców powstało ożywienie. Na zboczu stało kilku bulbowców lepiej ubranych. Mieli przy sobie krótką broń. Musiała to być starszyzna. Przez krótką chwilę radzili. Po tej naradzie postanowili dalej nas nie pędzić, a na tej polance nas wymordować. Tak też się stało.

Było nas tam dużo, bo to wszystkie kobiety z Ostrówek z dziećmi prawie do lat 15, kilku dziadków, a i z Woli Ostrowieckiej była znaczna część kobiet. Obstawieni byliśmy dość gęsto przez bulbowców. O ucieczce nie było mowy. Ludzie stali, niektórzy z dziećmi na ręku siedzieli bo było im ciężko je trzymać. Modlili się, bo było już wiadomo, że na tej polance nastąpi tragedia. Po krótkiej chwili padła komenda, żeby ludzie zrzucili z siebie grubsza odzież. Krzyczeli, by wychodzić z gromady po dziesięć osób na środek polany. Początkowo nikt nie chciał dobrowolnie iść na śmierć, bo każdemu życie miłe. Powstał płacz, lamenty, prośby, błagania, aby nas puścili, bo my nic nikomu złego nie zrobiliśmy. Oni nawet nie słuchali, robili się coraz wściekli. Rzucili się jak dzikie bestie, jak mocno wygłodzone zwierzęta i zaczęli wyciągać z tłumu, kto się pod rękę nawinął. Odprowadzali na środek polany, kazali kłaść się w koło, twarzami do ziemi. Zaczęli strzelać ofiarom w tył głowy, a my żywi musieliśmy na te tragedię patrzeć. Patrzeć jak giną niewinni ludzie i ich najbliżsi: babcie, matki, siostry, bracia, córki, synowie, bo byli wszyscy ze sobą spokrewnieni.

Trzeba nadmienić, że wieś Ostrówki i Wola Ostrowiecka były to wsie, gdzie mieszkali sami Polacy. Było parę rodzin żydowskich. W Ostrówkach byli to Berko, Moszko, Szajwoł. Niemcy ich wcześniej wymordowali, tylko Rubin, syn Berka, ukrywał się dłuższy czas, ale i on został złapany i rozstrzelał go Ukrainiec z Przykórki. Był on w policji i on też u nas w Borku rozstrzelał dwie Żydóweczki z Woli. Nazywaliśmy go Michałkiem, ale on nazywał się inaczej. Starsi wiedzieli.

Teraz bulbowcy rzucili się wszyscy. Było im widocznie pilno, bo każdy odrywał z grupy parę osób o rozstrzeliwał. Na środku polany. Ludzie lamentując żegnali się ze sobą na wieczność. Matki brały swe dzieci i kładły obok siebie, obejmując je rękami. Tak odchodzili z tego świata na wieczność. Ja, mama, ciotka i bliżsi znajomi byliśmy razem w grupie, wciąż odciągając moment rozstania się z tym światem. Chcieliśmy jeszcze pożyć choć chwilę dłużej. Widziałem okropne sceny. Rozstrzeliwani w pośpiechu ludzie nieraz byli trafiani niecelnie. Zranieni śmiertelnie podrywali się konwulsyjnie i znów opadali na ziemię. Dobijano ich, ale najczęściej w męczarniach kończyli żywot. Z jednej grupy, popędzonej na miejsce kaźni po serii strzałów poderwała się mała dziewczynka, może sześcioletnia i zaczęła mocno krzyczeć: mamo, ale matka już nie żyła. Widząc to bulbacha podniósł karabin i strzelił w nią. Trafił ale nieśmiertelnie. Dziewczynka upadła, ale natychmiast się poderwała i krzycząc zaczęła iść po trupach, padając i wstając. Bulbowiec znowu w nią strzelił. Tym razem aż trzykrotnie. Dziewczynka wciąż podnosiła się i krzyczała. Zdenerwowany bulbowiec podbiegł do niej i dobił ja kolbą karabinu. Ludzie na ten widok odwracali się z płaczem.

I tak grupę po grupie wyciągano i zabijano. Tworzył się duży krąg, gdyż kazano kłaść jeden obok drugiego w nogach pomordowanych. Widać było pośpiech, bo głośniej krzycząc szybko wyciągali ludzi na pobojowisko, nie żałując przy tym razów.

Matka, ja, ciotka Trusiak byliśmy razem, moja babcia i ciotka Wikta z małym dzieckiem. Mama powiedziała, żebyśmy poszli sami, po co mają nas szarpać i tak nas śmierć nie ominie. Przyglądać się tej zbrodni już dłużej nie było można. Wstaliśmy, pożegnaliśmy się ze sobą i najbliższymi. Z płaczem i okropnym żalem, że trzeba pożegnać się z tym światem, oddaliśmy się w ręce oprawców. Popędzono nas na miejsce kaźni. Poszło nas dziesięcioro na pobojowisko. Bulbowcy, jak dzikie bestie, krzyczeli „lachajte lachy chutko” (szybko kładźcie się Polacy). Mama jeszcze raz przycisnęła mnie do siebie, płakała i mówiła jakby do siebie: tyle dzieci wybijają, cóż one są winne. Nie mogłem płakać, zacisnęła mi się krtań i zrobiłem się zupełnie nieswój, obojętny z tego przestrachu. Kładąc się obok siebie, półgłosem odmawialiśmy pacierz. Mama objęła mnie mocno za szyję, ja zakryłem twarz dłońmi i z okropnym strachem wypowiedziałem na koniec „ niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Padły strzały z lewej i z prawej strony. Ja z tej grupy leżałem prawie w samy środku. Strzały zaczęły zbliżać się do mnie. Żal mi się mocno zrobiło, pomyślałem, że mam dopiero 13 lat, sama radość życia, taki piękny świat, a tu za chwilę czeka śmierć i już nigdy nie ujrzysz jasności: czy poczuję ból? Bliziutko padł strzał, bo poczułem podmuch powietrza. To musiało być w ciotkę, słyszałem mocne charczenie. Okropnie przeżywałem ostatnie chwile. Zdawało mi się, że we mnie wszystko ustaje. Następny strzał pada w mamę. Ziemia rozbryzguje się po mojej głowie. Poczułem, że coś ciepłego spływa po moim karku, ku lewemu policzkowi. Słyszę charczenie raptowny skurcz ciała. Poczułem, że mamy ręka przyciska mnie mocniej do siebie, potem ciało zaczęło się rozluźniać, bo ręka mamy zaczęła słabnąć łagodnie i tak pozostała bez ruchu. Nadeszła moja kolej. Oczekiwałem z napięciem, prawie martwy z przerażenia. Usłyszałem koło mnie strzał, szum w uszach i znów piasek posypał się po mojej głowie i rękach. Krótkie charczenie ale to już z prawej strony. Z biciem serca oczekiwałem na następny strzał, strzał we mnie, ale i ten usłyszałem nieco dalej i jeszcze jeden o kilka ciał dalej. Po tej krótkiej scenie mordu zapadła krótka cisza i nagle znów słyszę jak układają się w naszych nogach następne ofiary, płaczące i rozpaczające. Kiedy znów usłyszałem wystrzały z tyłu zacząłem w duchu modlić się i prosić Boga o przeżycie tych potworności.

Krótko to trwało, bo rozstrzeliwali ze zdwojoną szybkością. Spieszyli się bardzo. Leżałem żywy miedzy trupami, słyszałem lamenty, błagania, pisk zabijanych dzieci, myślałem, że nie wytrzymam, że zerwę się i będę uciekał, ale po chwili znów przychodziła myśl, że jeśli to zrobię, zabiją na miejscu.

W czasie układania się na pobojowisku nikt nie wybierał sobie miejsca. Kładł się gdzie popadło. Ja też się tak położyłem i leżąc tak wśród trupów poczułem nagle, że wciska mi się wysokość żołądka zmurszały pniaczek. Najgorsze było to, że znajdowały się w nim czerwone mrówki. Pień uciskał tak dokuczliwie, że zaczęło mi brakować powietrza. Mrówki rozlazły się po twarzy. Zamknąłem usta, zacisnąłem powieki, ale po chwili otworzyłem usta i nabrałem powietrza i znów zamknąłem, żeby nie nalazło mrówek. Nie mogłem głęboko oddychać, bo to zdradziłoby mnie. Myślałem, że nie wytrzymam: brak normalnego oddechu, mrówki i okropny strach przed śmiercią. Gehenna. Instynkt nakazywał, żeby najmniejszym poruszeniem nie zdradzić siebie. Leżałem, cierpiałem i słuchałem, co się wokół dzieje. Trwało to około godziny. Naraz ustały krzyki i płacz. Strzały były rzadkie. Od czasu do czasu padał strzał, rozmawiali między sobą głośno: „…o dywyna, o tamtoj szcze żywe, dobej”. Ja leżałem w tym pobojowisku i prosiłem Boga, aby mnie nie wykryto. Po chwili nastała cisza, tylko jakiś bulbowiec zawołał: „ no chłopa idemo, od dywyte, tut morda polska leżyt”. Zaczęło się ożywienie między nimi. Zaczęli odchodzić w krzaki w stronę Sokoła. Słyszałem z tej strony odgłosy.

Leżałem dłuższą chwilę. Była grobowa cisza, bo nawet ptactwo odstraszone strzałami, nie dawało żadnego głosu. Leżąc między trupami myślałem, że wszyscy są wybici i gdzie ja teraz pójdę i jak długo tu będę leżał. Chciałem wstać i uciekać. Bałem się, bo jeśli oni z ukrycia patrzą, czy ktoś nie wstaje. Wtedy czeka mnie tylko śmierć. Leżałem dalej, a mrówki gryzły po całym ciele. Upłynęło około pół godziny. Nadal była niczym nie zakłócona cisza. Podjąłem decyzję. Postanowiłem ostrożnie podnieść głowę i spojrzeć przed siebie, co się dzieje na placu zbrodni. Ostrożnie uniosłem głowę i zobaczyłem, że jakaś starsza kobieta ucieka z tego strasznego miejsca w pobliskie krzaki. Opuściłem głowę z powrotem i słuchałem, czy nie będą strzelać, ale nadal była cisza. Leżałem jeszcze chwilę i postanowiłem wstać i uciekać w krzaki, bo jeśli nie strzelano za tamtą kobietą, to znaczy, że oni wszyscy poszli.

Po raz drugi pomalutku podniosłem głowę, spojrzałem po trupach i zobaczyłem, jak wstaje kobieta z dwojgiem dzieci. Złapała dziewczynkę i chłopczyka za rączki i uciekła w krzaki. Znów opuściłem głowę, leżałem i słuchałem, czy nikt nie będzie strzelał. Nadal była cisza. Po raz trzeci podniosłem głowę i popatrzyłem na mamę i ciotkę. Leżały martwe. Mama miała oderwany kawałek czaszki, aż mózg wyrzuciło. To właśnie mózg rozlał mi się po karku i po twarzy. Bóg zaślepił ich wzrok, bo zobaczywszy mnie zalanego krwią i mózgiem pomyśleli, że jestem zabity.

Uniosłem się nieco wyżej i powiedziałem półgłosem : „kto żywy niech ucieka”. Poderwałem się i odbiegłem około 50 metrów od pobojowiska w łubin. Położyłem się z brzegu, tak, aby nie być widocznym i zacząłem rozglądać się po polanie i po trupach, czy ktoś nie poderwie się do ucieczki. Widzę, że ktoś wstaje i biegnie w moją stronę, do tego łubinu. Poznaję. Jest to mój brat cioteczny Paweł Jasieńczak. Podniosłem się nieco i zacząłem machać ręką, aby biegł do mnie. Przebiegł, położył się obok mnie. Widzimy, że znowu jakaś kobieta z dzieckiem podbiega do zarośli. My natomiast zaczęliśmy się ostrożnie czołgać tym łubinem w stronę krzaków. Gdy biliśmy parę kroków od nich, szybko tam wskoczyliśmy.

W tych krzakach spotkaliśmy te kobietę, która wcześniej zbiegła z dwojgiem dzieci. Dołączyliśmy do niej . Płakała i mówiła, jak sobie poradzi z dwójką malutkich dzieci. Chłopak był nieco starszy od dziewczynki. Powiedziałem do niej, że jakoś musimy dostać się do Jagodzina. Dodałem, że z pobojowiska wyszła ranna w głowę Janina Kuwałek, obecnie Martosińska.

Mówiła, że ciotka Wikta też była ranna i prosiła o pomoc Jankę, ale Janka jej rzekła : „cóż ja ci pomogę, ja sama ledwo co żyję”. Pomogła jej wstać, ale nie dały rady. Tak moja ciotka bez pomocy, z dala od ludzi, umarła.

Wzięliśmy dzieci. Ja jedno, Paweł drugie na plecy i zaczęliśmy powoli i ostrożnie iść w stronę Jagodzina. Idąc dotarliśmy do swojej wsi, Ostrówek.

Byliśmy w krzakach i rozglądaliśmy się, co się dzieje. Przed nami było piaszczyste pasmo, z rzadka porośnięte jałowcem, zwane borowiną. Zobaczyłem, jak od strony wsi między tymi jałowcami szybko szedł mężczyzna niosąc cos na plecach. Kierował się w stronę Sokoła. Musiał to być Ukrainiec, który przyszedł po łup. Cofnęliśmy się głębiej w krzaki i patrzyliśmy, czy ich więcej nie ma. Nie było nikogo. Tamten szybko odszedł.

Poczekaliśmy chwilę i zaczęliśmy ostrożnie, od krzaka do krzaka, pokonywać ten odkryty teren. Zbliżaliśmy się do zarośli położonych bliżej wsi, do Borku. Szczęśliwie doszliśmy do niego, przeszliśmy w poprzek i na skraju zatrzymaliśmy się. Byliśmy ukryci w gęstych krzakach, widzieliśmy wieś i okolice. Wieś częściowo paliła się. Wokół była pustka, tylko psy strasznie wyły, wszędzie chodziły krowy i konie. Ja i Paweł zwróciliśmy się do kobiety i mówimy, żeby zaczekała w tych zaroślach, a my pójdziemy bliżej do wsi i zobaczymy, jaka jest sytuacja, czy kogoś nie ma we wsi, byliśmy od wsi około 500 metrów od strony Lubomia, Jeśli będzie wszystko dobrze to wrócimy i pójdziemy wszyscy razem. Jeżeli ktoś by strzelił czy pędził za nami niech się dobrze ukryje i nakaże dzieciom ciszę, a my będziemy uciekać w przeciwnym kierunku. Ostrożnie doszliśmy do skraju lasu, rozejrzeliśmy się dokładnie, spojrzeliśmy jeden na drugiego i rzekłem do Pawła: „ słuchaj, idziemy ale nie razem. Ja pójdę pierwszy, ty zostań i pilnie wokół patrz. Jeżeli coś zobaczysz, krótko gwizdnij, to ja upadnę i się skryję. Jeżeli ktoś będzie biegł w moim kierunku, krzykniesz i uciekaj,, ja też zawrócę. Jeżeli będzie cisza i spokój, to ja pobiegnę ze 100 m i się położę. Będę obserwował, a ty za mną chyłkiem dobiegniesz i się tez położysz. Teraz znowu ty będziesz obserwował, a ja będę biegł w stronę wsi. I tak na zmianę”.

Uścisnęliśmy sobie ręce, spojrzeliśmy w twarze i bez słowa wyszedłem z ukrycia. Rozejrzałem się wokół i chyłkiem zacząłem iść ku wsi. Biegłem i rozglądałem się. Nie słysząc żadnego ostrzeżenia, biegłem dalej. Przebiegłem prawie pół odległości do wsi i dopiero się położyłem. Leżąc popatrzyłem dokładnie przed siebie w lewo i w prawo. Spokój i cisza, tylko niektóre zabudowania palą się i psy wyją. Słyszę, jak Paweł zbliża się do mnie, dobiega i kładzie się obok. Przez chwilę dokładnie obserwowaliśmy zabudowania, budynek po budynku, czy nie widać jakiegoś zamieszania. Nadal było spokojnie, żadnego śladu życia. Poleżeliśmy chwilę i mówię do Pawła, żeby dobrze obserwował teren, a ja pobiegnę aż do zabudowań: przy nich poczekam na niego, ale najpierw się rozejrzę i dam mu znać ręką.

Poderwałem się i chyłkiem szybko pobiegłem aż pod zabudowania i upadłem.

Z bijącym jak młot sercem nadsłuchiwałem, czy nie słychać rozmów, szmerów. Nic grobowa cisza. Tylko trzask ognie i spadające opalone bale.

Wstałem, oparłem się plecami o ścianę stodoły i machnąłem parę razy w kierunku Pawła. Poderwał się i dobiegł do mnie. Kucnęliśmy i przez chwilę obaj nasłuchiwaliśmy. Krótka narada po cichutku, że Paweł pójdzie poza budynkami z jednej strony, ja z drugiej w stronę drogi, która biegła przez środek wsi. Chcieliśmy zobaczyć co się dzieje we wsi i po drugiej stronie w zabudowaniach. W rowie przy trakcie mieliśmy poczekać jeden na drugiego.

Rozeszliśmy się. Szliśmy koło ścian i płotów w kierunku traktu, cichutko i ostrożnie, bacznie nasłuchując i rozglądając się wokół siebie. Szczęśliwie dotarliśmy do rowu, przykucnęliśmy w nim i zaczęliśmy obserwować wzdłuż wsi i poza budynkami, czy ktoś się nie kręci. Nie było widać nikogo, tylko niektóre budynki dopalały się, na drodze leżało parę trupów i psy żałośnie wyły. Chwilę jeszcze rozglądaliśmy się. Cisza i spokój. Postanowiliśmy wrócić do kobiety wziąć dzieci i uciekać razem do Jagodzina.

Wyskoczyliśmy z rowu i pochyleni szybko biegliśmy koiło zabudowań w kierunku Borku, do zarośli. Kobieta tak się ukryła, że musieliśmy po cichu wołać. Odezwała się, doszliśmy do niej i opowiedzieliśmy, co widzieliśmy we wsi. Ona powiedziała do nas „chłopcy uciekajmy stąd, póki nie ma nikogo”. Tak też się stało. Paweł wziął, nie pamiętam już chłopaka czy dziewczynkę. Zabraliśmy je na plecy. Kazaliśmy im dobrze trzymać się za szyję i wyszliśmy z krzaków. rozejrzeliśmy się i w odstępach kilkunastu kroków szliśmy gęsiego. Szybko ruszyliśmy ku wsi. Kobieta powiedziała do nas, żebyśmy minęli wieś i poszli między Samotnią i Szuszkiem. Samotnią było zwane zabudowanie, które stało nieco dalej od wsi na rozdrożu. Szuszko, to gospodarz mieszkający na początku wsi. Tą luką szliśmy w stronę Jagodzina. Kiedy minęliśmy wieś i zbliżaliśmy się do łąki-pastwiska zwanego Brzeziną, ujrzeliśmy, że jakiś mężczyzna idzie w naszym kierunku. Był jeszcze daleko. Stanęliśmy jak wryci i pomyśleliśmy, że może to bulbowiec. Mieliśmy już uciekać do Borku, ale on się szybko zorientował, że my się boimy, a widząc kobietę, dzieci malutkie i nas niezbyt wyrośniętych zaczął dawać ręką znaki i nawoływać, żeby się nie bać i iść do niego. Ruszyliśmy pomału w jego stronę. Powiedzieliśmy sobie, że to na pewno ktoś kto ocalał, bo jeśli byłby to bulbowiec, to pędziłby za nami.

Zbliżyliśmy się do siebie i kiedy dzieliła nas już odległość około 200 m poznałem, że był to Muzyka Józef, mój sąsiad, ten, o którym wspominałem na wstępie. Po chwili on nas też rozpoznał i zaczął biec do nas. Spotkaliśmy się na łące, zwanej Brzeziną, położonej za wsią na wysokości dworu Kończewskich w stronę Jagodzina.

Kiedy dopadł nas, płakał i pytał, czy idziemy od strony Sokoła. Powiedzieliśmy, że tak. Pytał mnie, czy nie widziałem jego żony i dzieci, bo on ich ukrył w lochu po ziemniakach, zamaskował, a sam czołgając się do swej kolonii położonej koło Strycharza niedaleko Pietrówki, niedaleko do Nowego Jagodzina cudem ocalał, a teraz idzie po nich. Powiedziałem, że nie ma po co iść, bo oni są wybici. Widziałem ich na placu szkolnym, w kościele i na polanie, gdzie zabijano nas. Jego żona była z córką Grażyną i chłopczykiem (nie pamiętam jak miał na imię). Kiedy wszystko opowiedziałem mu o jego rodzinie, wziął twarz w dłonie i zaczął głośno płakać, a my razem z nim. Po krótkiej chwili opuścił ręce i spojrzał na mnie. Powiedział: „ Oleś, twój ojciec żyje i twój stryj Łukasz z żoną i dziećmi: Felkiem, Antkiem i Jankiem. Wszyscy tuśmy pół godziny temu stali i rozmawiali. Oni poszli do Jagodzina, a ja szedłem po żonę i dzieci”.

Tak staliśmy chwilę i nagle widzimy, że od dworu Kończewskich jedzie kilka furmanek, a obok nich gęsiego sporo mężczyzn. Już mieliśmy uciekać, ale Muzyka powiedział, żebyśmy się nie bali, bo to Polacy z Jagodzina jadą do Ostrówek. Było to jednak już za późno. Jeszcze chwilę patrzyliśmy na nich jak wjeżdżali do wsi. Konie i krowy chodziły po polach.

Po chwili rzekł Muzyka do mnie „Jak mówisz, to już nie pójdę po nich”, idziemy razem do Jagodzina. Ruszyliśmy w drogę. Zaszliśmy tam pod wieczór. Wstąpiliśmy do domu blisko stacji kolejowej. Poprosiliśmy gospodarza (nazwiska nie znam, bo nie pytaliśmy), aby dał nam coś zjeść, a jeśli nie mają, to chociaż dzieciom. Kobieta wyłożyła duży gar gotowanych ziemniaków i podała jakiś żur. Było u nich sporo ludzi z Jankowiec, ci którzy uciekli przed bulbowcami. Trochę głód przegnaliśmy, i gdzie kto mógł odpoczywaliśmy.

Ludzie z Jagodzina wypytywali nas, jakim cudem ocaleliśmy i co widzieliśmy, ale jakoś nie było chęci do rozmowy. Za jaką godzinę przyszli do tego domu mój stryj Łukasz, ciotka, Felek, Antek i Janek. Przywitaliśmy się z płaczem i stryj mówi, że mój ojciec wie, że ja żyję i mnie szuka. Ktoś powiedział, ze ja poszedłem do Rymacz, więc on też tam poszedł, ale mam nigdzie nie odchodzić, bo on ma tutaj przyjść, do tych ludzi, u których teraz byliśmy. Tak się umówił ze stryjem.

Po godzinie zobaczyłem się z ojcem. Jakie to było spotkanie, każdy może sobie wyobrazić. Wieczorem przyjechali z Ostrówek ludzie z samoobrony (z Jagodzina i z Rymacz) i przywieźli spod Sokoła żonę Kalety i mamę Pawła. Były one trafione w szyję a ustami wyszły kule. Jeszcze żyły, ale w drodze zmarły. Przywieźli jeszcze chłopaka, którego wyciągnęli z dołu. Był on raniony siekierą. Kaleta pochował swoją żonę na cmentarzu w Rymczach, a Paweł swoja mamę, a moją wujenkę pochował przy torze z lewej strony stacji kolejowej. Obaj wykopaliśmy dół a ludzie włożyli ją do dołu. Usypaliśmy mogiłkę, postawiliśmy naprędce zrobiony krzyż. Pożegnaliśmy wujenkę i poszliśmy na nocleg.

Było to już przy stacji kolejowej, bo każdy bał się iść dalej, aby bulbowcy nie napadli w nocy. Stacja była usypana wałem ziemnym i Niemcy pełnili cała dobę wartę. Nocą pełnili wartę starsi i młodzież, spały tylko dzieci. Rano starsi poszli do Niemców prosić, żeby pozwolili zabrać się nam węglarkach pociągiem do Dorohuska. Niemcy odpędzili nas od pustych wagonów wracających z frontu wschodniego. Pamiętam, jak pociąg wjechał na stację i ludzie zaczęli włazić do wagonów. Nazbierało się ich już sporo, tych niedobitków. Niemcy stanęli w rozkroku i skierowali do nas pistolety maszynowe. Krzyczeli „raus verfluchte” i odganiali od pociągu. Jeden z mechaników, a była to drużyna polska, podszedł do nas nieznacznie i po cichu powiedział, żebyśmy nie stali tutaj, bo i tak nie pozwolą nam wejść. Mamy iść wzdłuż torów w stronę Bugu, a on odjedzie parę kilometrów od stacji i zatrzyma pociąg. Wtedy mamy wsiadać do węglarek i cichutko siedzieć, bo na Bugu jest kontrola, ale tylko parowozu. Ten mechanik był Polakiem.

Zrobiliśmy tak, jak nam kazał. Poszliśmy ponad torem. Po jakimś czasie usłyszeliśmy gwizd pociągu. Ruszył ze stacji. Odeszliśmy jakieś trzy kilometry, podjechał do nas, zatrzymał pociąg, powsiadaliśmy, pociąg ruszył w kierunku Bugu. Tam Niemcy zatrzymali pociąg, głośno rozmawiali, ale do wagonów nie zaglądali. Po chwili pociąg ruszył i szczęśliwie dojechaliśmy do Dorohuska. Pociąg zajechał trochę dalej za stację i tam się zatrzymał. Mechanik zawołał, żebyśmy wysiadali pomału i szli w stronę osady. Wysiedliśmy z wagonów i małymi grupkami szliśmy do osady Dorohusk.

W osadzie zatrzymali nas granatowi policjanci, Polacy i zaczęli nas rozpytywać o wszystko. Starsi opowiadali, co się stało. Po chwili podszedł do nas Niemiec w żółtym ubraniu ze swastyką na rękawie. Potem dowiedziałem się, że był to dowódca Hitlerjugend. Gdy go granatowi zobaczyli idącego w naszą stronę, kazali nam dużo nie mówić, bo tu jest dużo Ukraińców i może być niedobrze. Przyszedł do nas, porozmawiał (umiał trochę po polsku) i poszedł.

Ktoś powiedział, żebyśmy szli do szkoły. Poszliśmy. Tam zeszli się prawie wszyscy, którzy przyjechali. Odstąpiono nam jedną salę. Przyszli ludzie z Dorohuska, przyszedł ksiądz Suprun i zaczęli o wszystko wypytywać. Piekarnia była obok, więc zorganizowano nam świeży chleb i czarną kawę. Było to wszystko bardzo dobre. Pod wieczór przyszło paru Niemców. Jeden był starszym stopniem. Popatrzyli na nas, porozmawiali miedzy sobą. Po chwili przyszedł ksiądz. On umiał po niemiecku. Porozmawiał trochę z tym oficerem. Niemcy poszli, a ksiądz powiedział do ludzi, że trzeba szkołę opuścić do jutra, jeśli nie, to zabiorą nas do obozu. Ksiądz zwrócił się do ludzi z Dorohuska, aby zabrali nas do siebie, ile kto może, choć na krótki czas, a potem jakoś się ułoży. Zaczęli zgłaszać się chętni i do zmroku rozeszliśmy się. Mnie i ojca zabrali państwo Grabowscy. On prowadził restaurację, ona była nauczycielką. Tam byłem przez tydzień. Grabowska miała dom letniskowy, wynajęty u Kuźmiuka. Tam nieraz chodziłem i tam poznałem Łukaszczuków. Łukaszczukowa poprosiła Grabowską, abym u nich został. Pani Grabowska zgodziła się. I tak u Łukaszczuka pozostałem do wyzwolenia.

http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/wola-ostrowiecka_relacje-swiadkow.html


Pamiętamy – październik 1939 i 1944 na Kresach

„W październiku 1944 r. byłam w Zaleszczykach, widziałam jak nurt rzeki niósł drzwi, na których leżało 5 trupów: matka z czwórką małych dzieci przywiązana kolczastym drutem. Drzwi te zaczepiły o wystający pień drzewa i zatrzymały się przy brzegu. Wielu ludzi poszło oglądać to makabryczne widowisko. Podobnych scen codziennie było w okolicy więcej. /…/ Kiedy byłam w Zaleszczykach, widziałam w kostnicy kobietę o imieniu Bronisława z Uhrynkowiec. Nazwiska jej nie zapamiętałam. Miała zdartą skórę z czoła i zawiniętą niczym beret na głowie. Na rękach miała podobnie zdjętą skórę i naciągniętą na dłonie. Był to widok przerażający. Jak bardzo oprawca musiał być zwyrodniały, aby w ten sposób męczyć bezbronną kobietę. Czy takich zwyrodnialców można nazywać żołnierzami UPA, walczącymi o wolną Ukrainę?”
Październik 1939 roku

1 października w gajówce we wsi Szack pow. Luboml Ukraińcy zamordowali Polaka – gajowego.

2 października we wsi Wytyczno koło Włodawy Sowieci z pomocą Ukraińców rozstrzeliwali ujętych po walce żołnierzy polskich. „W tej akcji „wyróżnił się” miejscowy Ukrainiec Paweł Dyksa” (Karol Liszewski/Ryszard Szwłowski/: Wojna polsko-sowiecka 1939 rok”, s. 114).

Na początku października we wsi Kodeniec, na wschód od Parczewa, oraz w okolicach tej wsi, miejscowi Ukraińcy zamordowali ponad 20 żołnierzy „kleberczyków”, którzy po bitwie pod Kockiem nie chcieli pójść do niewoli niemieckiej i przedzierali się do swoich domów rodzinnych. Ich ciała zakopane w stodole przypadkowo odkryte zostały w latach siedemdziesiątych i potajemnie przeniesiono je na cmentarz w Parczewie (Karol Liszewski…., s. 381 – 382).

Od 25 września do 7 października w Chełmie ludność polską terroryzują bojówki żydowsko-ukraińskiej „czerwonej milicji”. „Znęcają się w okropny sposób nad polskimi żołnierzami, że aż strach pisać. Głodnych i pobitych trzymają po tygodniach w parszywych komórkach. Naprowadzają bolszewików na domy oficerów i podoficerów” (Jerzy Masłowski; w: „Agresja sowiecka 17 września 1939 roku na Kresach Wschodnich i Lubelszczyźnie” , Lublin 2009, s. 132). Więzienie zapełnili aresztowanymi polskimi policjantami, oficerami i urzędnikami, których Sowieci wywieźli w głąb Rosji.

15 października we wsi Chmieliska, pow. Skałat, „czerwona milicja ukraińska” pobiła nocą Polaka w jego domu, w wyniku czego zmarł.

W połowie października we wsi Poczapy pow. Luboml milicjant ukraiński zastrzelił Polaka – leśniczego.

21 października w mieście Kołomyja woj. stanisławowskie czerwona milicja ukraińska aresztowała 4 Polaków, z których 3 zostało rozstrzelanych w lesie koło Piaseczna w pobliżu Stanisławowa; rozstrzelano wówczas około 20 Polaków.

22 października 1939 roku na Kresach Polskich okupowanych przez Sowietów zorganizowali oni tzw. „wybory do zgromadzeń ludowych”. 27 października 1939 roku Zgromadzenie Ludowe Zachodniej Ukrainy ogłosiło we Lwowie odezwę w sprawie wejścia Zachodniej Ukrainy w skład ZSRR , natomiast Prezydium Rady Najwyższej ZSRR włączyło ją w skład USRR 1 listopada 1939 roku.

31 października we wsi Milno pow. Zborów, bojówka OUN ograbiła młyn będący własnością Polaka oraz spaliła gospodarstwo jego brata. Właściciela młyna zamordowali, a jego 18-letnia córka ukrywająca się w budynku spłonęła żywcem.

W październiku 1939 roku we wsi Hłoboczek Wielki pow. Tarnopol milicja ukraińska aresztowała 2 byłych policjantów polskich, którzy zaginęli bez wieści. We wsi Holhocze, pow. Podhajce, we młynie Ukraińcy zamordowali polskiego gospodarza mielącego zboże.

We wsi Korczów pow. Rawa Ruska w wyniku donosów Ukraińców Niemcy wywieźli do Oświęcimia 3 Polaków, którzy tam zginęli. We wsi Cewków pow. Lubaczów Ukrainiec podrzucił Polakowi do stodoły karabin i doniósł do Niemców, którzy Polaka rozstrzelali. We wsi Nieświcz pow. Łuck milicja ukraińska zamordowała 4 Polaków. W okolicach miejscowości Kołki pow. Łuck Ukraińcy wymordowali kilkuosobową rodzinę polską o nazwisku Wąchała.

W wielu miejscowościach Wołynia przez całą jesień trwają grabieże mienia i zabójstwa Polaków, często pod szyldem „milicji” („Ukraińcy i Żydzi zakładają czerwone opaski”), „komitetów” (selrady), np. we wsi Berezne (pow. Krzemieniec). We wsi Białozorka pow. Krzemieniec, komisja ukraińsko-żydowska (selrada) ograbiła Polaków (osadników wojskowych) i kazała im opuścić swoje zagrody. To samo spotkało Polaków w osadzie wojskowej Weteranówka, pow. Krzemieniec, gdzie komisja ukraińsko-żydowska osadników wypędziła, ograbiła ich dobytek, a następnie osada została zniszczona, że nie pozostało z niej śladu.

Październik 1944 roku

Dotychczas zebrałem informacje dotyczące 165 miejscowości, w których w miesiącu październiku 1944 roku nacjonaliści ukraińscy dokonali morderstw na ludności polskiej, w tym z ustaloną datą dnia jest to 78 miejscowości, oraz z określonym tylko miesiącem („w październiku 1944 roku”) 87 miejscowości. Poniżej wymienione są przykłady tych zbrodni.

1 października we wsi Trójca pow. Borszczów Ukraińcy zamordowali 2 Polaków, w tym kobietę.

2 października we wsi Dźwiniacz pow. Zaleszczyki zamordowali 11 Polaków oraz na terenie majątku 17 Polaków; łącznie 28 Polaków.

Od 1 sierpnia do 3 października 1944 roku w Warszawie podczas powstania różne formacje ukraińskie zamordowały od 3270 do 16 350 Polaków. (Marian Kałuski: „Udział Ukraińców w zdławieniu Powstania Warszawskiego”; 2004-08-06; Wirtualna Polonia).

3 października we wsi Burgau pow. Lubaczów miejscowi Ukraińcy zamordowali 2 Polki: matkę z córką, natomiast we wsi Gorajec pow. Lubaczów upowcy zamordowali także 2 Polki: matkę z córką. We wsi Zalesie pow. Borszczów Ukraińcy zamordowali 3 Polaków.

4 października we wsi Bihale pow. Lubaczów zamordowali 17-letnią Polkę. We wsi Borynicze pow. Bóbrka banderowcy zmordowali 9 Polaków i 4 Ukraińców. We wsi Germakówka pow. Borszczów zamordowali 27 Polaków, w tym 3 rodziny od 4-miesięcznego niemowlęcia po dziadków. ”Według moich informacji 4-10-1944r. zginęli moi przodkowie Holikowie z Germakówki. Spalono też dom moich pradziadków Holików. W domu był prapradziadek Emil Holik, pradziadek Józef Holik i jego żona Emilia. Józefowi obcięli głowę. Mój dziadek Franciszek Holik (pracownik kolej), który przyszedł do swoich rodziców na obiad, bo tam chodził gdyż do domu miał daleko, mieszkał na ul. Leśnej, znaleziono go w sieni zabitego. Jadwiga Holik Poniatowska wraz z małym Krzysiem – 9 miesięcznym, żona Adama Poniatowskiego zabitego na weselu u Szczerbów(…) Julian Holik został zastrzelony, miał 11 lat, był pięknym chłopcem, miał głowę w białych lokach, znaleziono go w kącie koło pieca. Z tego co wiem, to wszyscy leżą na cmentarzu w Germakówce. Poszukuje informacji odnośnie mojej babci, Joanna Kowalska-Holik, nikt o niej nie wie co się stało, mój tata tylko mówi, ze zmarła mu na rękach, a rodzina Kowalskich mieszkała w Zaleszczykach i Iwaniu” (Zuzanna Holik, w: www.stankiewicze.com/ludobojstwo.pl). H. Komański, Sz. Siekierka…, na s. 38 podają, że w dniu tym zostali zamordowani: „Rodzina Holików – 15 osób, dziadkowie, dzieci i wnuki. Wśród nich był Adolf Holik, który przyjechał z Wojska Polskiego na przepustkę, jego żona Jadwiga z d. Hnatiuk oraz ich około czteromiesięczne dziecko i kilku sąsiadów, którzy nocowali u Holików”.

5 października we wsi Panowice pow. Podhajce Ukraińcy zamordowali 2 Polaków.

6 października we wsiach: Czarnokońce Wielkie pow. Kopyczyńce, Laskowce pow. Trembowla, Młodiatyn koło Peczeniżyna pow. Kołomyja, Wasylkowce pow. Kopyczyńce banderowcy dokonali pojedynczych morderstw na Polakach.

7 października we wsi Dobromirka pow. Zborów zamordowali 27 Polaków: „Tego dnia wczesnym rankiem członek OUN Bic Iwan – [referent ds.] gospodarczych wsi Dobromirka powiedział mi, że mam zająć się robotą polegającą na walce i likwidacji Polaków z tej wsi. Na jego polecenie, jako członek OUN i oddany nacjonalista, wziąłem swój karabin, który posiadałem od 1943 roku, i zabrałem się za wspomnianą „robotę”. Oddali do mojej dyspozycji 4 ludzi z bandy „Mecza” i poszedłem z nimi po rodziny Polaków, które przyprowadziłem na rozstrzelanie. /…/ Przyprowadziłem Krawczuka Dymitra, jego żonę Krawczuk Sabinę, córkę Stefanię, syna Włodzimierza i jeszcze jedną dziewczynę z Lisieczyniec, która u nich nocowała, jej imienia i nazwiska nie znam; Rudziela Adama, Rudziel Annę, Rudziel Helę, Dzinowskiego Adama i jego żonę Dzinowską Praskowię. W sumie przyprowadziłem 10 osób, to znaczy całe 3 rodziny. Zaprowadziłem ich do stodoły Drobnickiego. Potem ze stodoły zagnano ich do jakiejś piwnicy i wszystkich rozstrzelano z karabinu maszynowego. Następnie rzucono na nich granat. /…/ Pozostałe 17 osób przyprowadzili Moroz Myrosław i Zajac Myrosław. Udział w rozstrzeliwaniu brali następujący ludzie z naszej wsi: Kocewał Stepan, Hłowan Roman, Ołejnyk Wołodymyr, Wojzitśkyj Pawło, Zajac Myrosław i Moroz Myrosław. Pozostałych nie znam, bo byli z obcej bandy. Gdy wszystkie 27 osób zapędzono do piwnicy, to od razu tam wszystkich rozstrzelano z karabinu maszynowego.” (Fragmenty protokołu przesłuchania Bohdana Piczuhy z 1 grudnia 1944 r. ; w: http://koris.com.ua/other/14728/index.html?page=311). Siemaszko i inni podają na s. 456 (tarnopolskie),że napad był wiosną 1944 roku, banderowcy udający żołnierzy radzieckich zamordowali 25 Polaków, w tym 9 osób występuje jako NN.

Tego dnia we wsi Warwaryńce pow. Trembowla upowcy zamordowali 5-osobową rodzinę polską.

8 października we wsi Hleszczawa pow. Trembowla zamordowali 24 Polaków, natomiast we wsi Strusów pow. Trembowla zamordowali 2 Polki.

9 października we wsi Hałuszczyńce pow. Skałat banderowcy ubrani w mundury żołnierzy sowieckich uprowadzili i po torturach zamordowali dwóch 16-letnich chłopców polskich. We wsi Skorodyńce pow. Czortków upowcy zamordowali 18 Polaków, w tym matkę z 4 dzieci, matkę z 3 dzieci; mężczyźni byli powołani do WP. „Zofia Bandura (Wasylkowa) udała się do pobliskiej wsi Biała po karmę dla krowy, jedynej żywicielki. Na drodze została zamordowana, a jej zwłoki ludobójcy wrzucili do rzeki. Osierociła 6-cioro dzieci (jej mąż przebywał w tym czasie na wojnie). /…/ Franciszka Bandura, c. Marcina Szatkowskiego, została zatrzymana na drodze do Czortkowa z trójką małych dzieci. Była w ciąży. Banderowcy związali ją razem z dziećmi drutem kolczastym i wrzucili do Seretu. Jej mąż w tym czasie był w wojsku na froncie” (Bronisława Bandura; w: Komański…, s. 692). We wsi Tudorów pow. Kopyczyńce banderowcy odrąbali ręce i zamordowali 2 Polaków: matkę i jej dziecko.

10 października we wsi Hałuszczyńce pow. Skałat w poszukiwaniu uprowadzonych dzień wcześniej dwóch chłopców 16-letnich wybrały się ich matki wraz z 15-letnim chłopcem ukraińskim i ślad po nich zaginął.. We wsi Hulaj Pole należącej do sołectwa Maksymówka pow. Zbaraż Ukraińcy zamordowali 3 Polaków: ojca z 15-letnią córką oraz kobietę, pracownicę stacji kolejowej. We wsi Potoczyska pow. Horodenka banderowcy zamordowali 55 mieszkańców, gdyż pracowali w kołchozie: 5 Polaków i 50 Ukraińców.

11 października we wsi Hulskie pow. Lesko zamordowali 4 Polaków.

12 października we wsi Kłodno Wielkie pow. Żółkiew zamordowali 16-letniego Polaka. We wsi Okno pow. Skałat została zamordowana przez banderowców siostra zakonna Ludwika Biegalska, szarytka. We wsi Ostapie pow. Skałat Ukraińcy uprowadzili i zamordowali 5 Polaków.

13 października we wsi Zeżowa pow. Zaleszczyki zamordowali 2 Polaków, w tym kowala.

Nocą z 13 na 14 października we wsi Szutromińce pow. Zaleszczyki zamordowali 7 Polaków, rodzinę 5-osobową z 3 dzieci oraz leśniczego z synem.

14 października we wsi Honiatyn pow. Hrubieszów Ukraińcy wymordowali 23 rodziny polskie.

15 października we wsi Capowce pow. Zaleszczyki banderowcy zamordowali 4-osobową rodzinę polską oraz w miesiącu październiku 6 Polek na drodze do miasteczka Tłuste; razem 10 Polaków.

16 października we wsi Borowa Góra pow. Lubaczów zamordowali 1 Polaka oraz we wsi Stare Sioło pow. Lubaczów także 1 Polaka.

17 października we wsi Szczutków pow. Lubaczów zamordowali 1 Polaka.

18 października we wsi Mołodycz pow. Jarosław zamordowali 3 Polaków.

19 października we wsi Daszawa pow. Stryj zamordowali 21 Polaków, natomiast we wsi Kretowce pow. Zbaraż 9 Polaków.

20 października we wsi Dołhobyczów pow. Hrubieszów zamordowali 15 Polaków. We wsi Leszczków pow. Sokal 4-osobową rodzinę polską. We wsi Modryń pow. Hrubieszów 9 Polaków. We wsi Ostrowczyk pow. Trembowla 37 Polaków. W kol. Reczyszcze pow. Dubno upowcy z bojówki „Żuka” zamordowali 2 Polki, siostry, oraz Ukrainkę.

21 października we wsi Kułakowce pow. Zaleszczyki banderowcy zamordowali 8 Polaków, w tym 2 kobiety.

22 października we wsi Cygany pow. Borszczów uprowadzili i zamordowali 2 Polaków wracających z kościoła. We wsi Dżurów pow. Śniatyn zamordowali 3 Polaków.

23 października we wsi Trójca pow. Śniatyn upowcy z sotni „Rizuna” spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 86 Polaków (głównie kobiety i dzieci, ponieważ mężczyźni byli powołani do WP), 1 Żydówkę, którą ukrywali Polacy oraz 9 Ukraińców. „Przez szczeliny w ścianie widziałem, jak wyprowadzono z chaty moich teściów. Kazano im przynieść miski na krew. Teściowi obcięto rękę, a teściowej pierś, szybko skonali” (Józef Laskowski; w: Siekierka…, s. 661; stanisławowskie). „Najbardziej torturowany był Marcinkowski. Jego żona, Petronela, która cudem ocalała, opowiadała później, że przywiązano jej męża drutem kolczastym do sieczkarni, jej kazano trzymać przy nim zapaloną świeczkę, a oni rzucali w niego nożami” (Józef Dadyński; w: Siekierka…, s. 651; stanisławowskie). „Następnego dnia ja z bratem Józefem poszliśmy z Zabłutowa do Trójcy dowiedzieć się, co się stało z mamą. Idąc przez wieś widzieliśmy trupy pomordowanych Polaków. Widziałem leżącego w przydrożnym rowie mojego kolegę, którego imienia i nazwiska nie pamiętam. Leżał na plecach. W twarz miał wbitą siekierę. Był w moim wieku, miał 10 lat. Widziałem także na drodze klęczącą nago 18-letnią dziewczynę, mieszkankę Trójcy. Nazwiska jej nie pamiętam. Nie żyła, ale trwała w pozycji klęczącej. Miała wyłupione oczy oraz zerwaną skórę z piersi i obu rąk od łokci do dłoni. /…/ Przy kościele zobaczyliśmy zamordowana naszą sąsiadkę wraz z mężem. Z tego co pamiętam, to nazywali się Grubińscy, ale pewien tego nie jestem. Przed kościołem widziałem zwłoki kilkudziesięciu osób. Zostały zamordowane siekierami, nożami, łomami i innymi twardymi narzędziami. Nie byli zastrzeleni. Widziałem w wózku dziecięcym zamordowana 2-letnią dziewczynkę, córkę Grubińskich, która miała wbity w brzuch nóż. Po wejściu do kościoła zobaczyliśmy również wiele ciał zamordowanych ludzi. Dorośli mówili, że ci w kościele zginęli od granatów wrzucanych do środka przez bandytów. Zamknęli się przed atakującymi. Uciekłem z tego kościoła, gdyż widok porozrywanych ciał był straszny. Te widoki były tak straszne, że przez wiele lat śniły mi się ciała pomordowanych i pościg bandytów za nami i noc w noc budziłem się zlany potem” (Zdzisław Krzywiński; w: Siekierka…, s. 660 – 661; stanisławowskie). „Wtedy już płonęły polskie domy, bydło strasznie ryczało, bo i krowy się paliły, na polach biegały „popieczone” świnie. Z tej kukurydzy uciekliśmy do domu Ukrainki o imieniu Wasiuta. Zastaliśmy tam wielu Polaków, którzy ukrywali się przed banderowcami. Większość stanowiły dzieci. W pewnej chwili przyszła do tego domu córka tej Ukrainki Wasiuty. Miała narzeczonego – banderowca. Weszła i powiedziała do matki: „Dlaczego przyjęłaś tyle mięsa do domu?” Po usłyszeniu tych słów uciekliśmy. Ja z Kazimierzem schowaliśmy się pomiędzy płotem a stajnią, mama przykryła nas liśćmi, a sama ukryła się w pękniętej wierzbie. Kiedy byłam w domu Ukrainki Wasiuty widziałam, jak banderowcy podpalili Emilię Spólnicką i Stanisława Spólnickiego. Było dwóch banderowców, też po cywilnemu. Tych także nie znałam. Jeden z nich miał w butelce benzynę. Widziałam, jak oblał nią Emilię i Stanisława, a następnie podpalił. Drugi trzymał ich, a kiedy już płonęli – puścił. Płonąc przebiegli kawałek i padli. Spłonęli żywcem. /…/ Otworzyłam furtkę i upadłam na zwłoki. Były to zwłoki matki z sześciorgiem dzieci. Nazywali się Grzegorczuk. Imion nie pamiętam. Matka miała rozerwane usta, a dzieci zginęły od strzałów. Najstarsze z tych dzieci miało 11 lat, najmłodsze było niemowlęciem. /…/ Widziałam też moją nauczycielkę, nie pamiętam nazwiska, która miała przybite ręce gwoździami do gospody” (Aleksandra Mazur; w: Siekierka…, s. 662; stanisławowskie). „Szczególnym okrucieństwem wyróżniał się jeden banderowiec; kiedy któryś z nich chciał zastrzelić niemowlę, ten powiedział: „Szkoda kul” i zabił dziecko pilnikiem. Widział to chłopiec ukryty pod łóżkiem /…/ Widziano półroczne dziecko z wbitym w czółko pilnikiem ślusarskim” („Na Rubieży” nr 5/1993). Od naocznych świadków dowiedziałem się również o tragicznej śmierci Ładowskiej Katarzyny, której banderowcy podcięli gardło, a jej małoletniemu synowi kazali trzymać miskę, aby ściekała do niej krew” (Kazimierz Moździerz; w: Siekierka…, s. 665; stanisławowskie).

24 października we wsi Majdan Górny pow. Nadwórna podczas nocnego napadu banderowcy i miejscowi chłopi ukraińscy obrabowali i spalili 15 gospodarstw polskich oraz zamordowali 53 Polaków, całe rodziny. We wsi Toki pow. Zbaraż Ukraińcy zamordowali 3 Polaków, w tym kobietę, oraz w październiku 7-osobową rodzinę polską, tj. razem 10 Polaków.

25 października we wsi Łosiacz pow. Borszczów spalili 4-osobową rodzinę polską w jej własnym domu. We wsi Peresławice pow. Hrubieszów zamordowali 28 Polaków. We wsi Śródopolce pow. Radziechów zniszczyli 40 gospodarstw polskich i zamordowali 9 Polaków. We wsi Wasylków pow. Kopyczyńce uprowadzili Polkę, która zaginęła.

26 października we wsi Olejów pow. Zborów zamordowali 2 Polaków.

27 października w miasteczku Bołszowce pow. Rohatyn zamordowali kilku Polaków oraz kilku urzędników sowieckich. We wsi Humniska pow. Trembowla zamordowali 2 Polaków.

28 października we wsi Popowce pow. Zaleszczyki zamordowali 3 Polaków: matkę z 2 dzieci.

29 października we wsi Hałkowce pow. Śniatyn powiązali drutem kolczastym 5 Polaków i po torturach zamordowali.

30 października we wsi Sieniachówka pow. Zbaraż zamordowali 13 Polaków, w tym 3-osobową rodzinę z 3-letnią córką i małżeństwo.

31 października we wsi Zagórze pow. Rudki uprowadzili 2 Polaków, którzy zaginęli bez wieści.

Od lipca do października we wsi Rumno pow. Rudki miejscowi Ukraińcy zamordowali 12 Polaków, którzy wrócili na swoje gospodarstwa; „Dżugaj Józef, 22 lata, przecięty piłą do drewna; Gerus Władysław,20 lat, żywcem odrąbano mu wszystkie kończyny, następnie głowę; Suchocka Weronika, 19 lat, torturowana, zakopana żywcem do ziemi” (Siekierka…, s. 831).

Poniżej przykłady zbrodni, które świadkowie zapamiętali, jako dokonane „w październiku 1944 roku”.

We wsi Baworów pow. Tarnopol zamordowali 2 Polaków. „Kulczycki Mieczysław, ranny w nogę został schwytany przez banderowców, związany drutem kolczastym, oraz przywiązany do wrót stodoły, jego ręce i nogi przybito gwoździami, a konającego zakłuto nożami” (Komański…, s. 359). We wsi Biała pow. Tarnopol podczas nocnego napadu banderowcy obrabowali i spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 94 Polaków. Rzeź trwała kilka godzin, w Tarnopolu widać było łunę płonącej wsi, słychać było krzyki i strzały, ale stacjonujące tam oddziały sowieckie, pomimo próśb mieszkających tutaj Polaków, nie udzieliły napadniętym pomocy. We wsi Bratkowce pow. Stryj miejscowi banderowcy zamordowali 5 Polaków, w tym zarąbali siekierami matkę, jej 22-letnią córkę i 6-letnią wnuczkę. We wsi Chlebowice Świrskie pow. Przemyślany banderowcy zamordowali 3 Polaków, w tym chłopców lat 4 i 6. We wsi Chryplin pow. Stanisławów uprowadzili ze stacji kolejowej 6 Polaków, w tym 3-osobową rodzinę zawiadowcy stacji, której zmasakrowane zwłoki znaleziono w głębi lasu. We wsi Czabarówka pow. Kopyczyńce utopili w studni 65-letniego Polaka. We wsi Dobrowody pow. Zbaraż zamordowali 9 Polaków, w tym 4-osobową rodzinę z 2 dzieci: lat 14 i niemowlę. We wsi Domaryż pow. Gródek Jagielloński 10 Polaków. We wsi Duliby pow. Buczacz zamordowali 4 Polki idące na wykopki ziemniaków. We wsi Dunajów pow. Przemyślany 5 Polaków, w tym matkę z córką i ojca z córką. We wsi Dźwiniaczka pow. Borszczów 8 Polaków, w tym 5 kobiet; Czarnecką Stefanię razem z córką spalili żywcem w budynku, 30-letnią Annę Wołkowicz pokłuli nożami, a konającą powiesili na bramie. Dwaj Ukraińcy na rozkaz OUN-UPA powiesili w lesie swoje żony, Polki, Marię Polańską z d. Ziółkowską lat 24 i Paulinę Głowacką, lat 35.

We wsi Filipkowce pow. Borszczów kilkunastu wyrostków ukraińskich w wieku 12 – 15 lat zatrzymało na drodze 8-letniego chłopca polskiego Zbigniewa Śnieżyka i utopiło go w rzece Niezława. We wsi Germakówka pow. Borszczów Ukraińcy zamordowali 2 Polki. We wsi Głęboczek pow. Borszczów upowcy zamordowali 18 Polaków: 15 pracujących przy naprawie szosy oraz 3 we młynie. We wsi Hanaczów pow. Przemyślany zamordowali 8 Polaków, którzy wrócili na swoje gospodarstwa, w tym 5 kobiet; ofiarom wyrywali żyły z rąk, wbijali druty do uszu, gardła i nosa, wyrywali języki itd. We wsi Hlibów pow. Skałat zamordowali 3-osobową rodzinę polską; matkę z 2 córkami (mąż był powołany do 1 Armii WP), oraz zamordowali Ukraińca, który tę rodzinę ukrywał. We wsi Hłuboczek Wielki pow. Tarnopol sąsiad Ukrainiec zaprosił 35-letnią Annę Popiel na rzekome spotkanie z kolegą męża, który służył w WP, po odbiór od niego paczki – i zaginęła bez wieści; osierociła czwórkę dzieci. We wsi Hnilcze pow. Podhajce zamordowali 7 Polaków, w tym 4 kobiety, jedna w zaawansowanej ciąży. We wsi Hucisko Oleskie pow. Złoczów 3 Polaków, w tym kobietę i 16-letniego chłopca. W mieście Jaworów woj. lwowskie 8-osobową rodzinę polską. We wsi Juriampol pow. Borszczów uprowadzili 2 Polaków: 67-letniego Stanisława Walenty (jego dwójkę dzieci zamordowali w sierpniu) utopili w studni, natomiast 23-letnia Teresa Rudzka zaginęła bez wieści. We wsi Kapuścińce pow. Zbaraż zamordowali 15 Polaków. We wsi Karolówka pow. Kołomyja zamordowali 2 Polki z rodziny kowala: matkę z córką. We wsi Kluwińce pow. Kopyczyńce 20 Polaków; resztę ocalił jakich oddział sowiecki, który przejeżdżając ostrzelał napastników i ci uciekli. We wsi Korolówka pow. Borszczów podpalili dom, w wyniku czego udusiła się matka z 17-letnim synem oraz uprowadzili z drogi do młyna we wsi Uście Biskupie jadących ze zbożem 16-letniego Tadeusza Różyckiego z 16-letnią Marią Kowalską, którzy zaginęli bez śladu. Na kolonii Kopania należącej do wsi Podliski pow. Zborów, pod koniec października w nocy, banderowcy spalili dom razem z żoną i córką Władysława Pomysa, synowie obronili się w murowanej stajni (Adolf Głowacki: „Milno – Gontowa”, Szczecin 2008). We wsi Krzywcze Dolne pow. Borszczów zamordowali 9 Polaków; wszystkie zwłoki nosiły ślady licznych tortur, ran kłutych, miały pozrywane paznokcie, obcięte piersi u kobiet, które były torturowane i gwałcone, ciała były poparzone od ognia. We wsi Ładyczyn pow. Tarnopol obrabowali i spalili 40 gospodarstw polskich oraz zamordowali 41 Polaków. We wsi Mitulin pow. Złoczów 11 Polaków, w tym uprowadzili do lasu kobietę i tam ją torturowali przed zamordowaniem. We wsi Monasterczany pow. Nadwórna zatrzymali samochód i uprowadzili 3 Polaków, w tym 22-letnią dziewczynę, którzy zaginęli bez wieści. We wsi Mszaniec pow. Trembowla zamordowali 18 Polaków. We wsi Nosowce pow. Tarnopol 12 Polaków. We wsi Nowiki pow. Zbaraz 5 Polaków. We wsi Nowosielica pow. Śniatyn zamordowali 35-letnią Polkę. We wsi Oleszków pow. Śniatyn powiązali drutem kolczastym i po torturach zamordowali 5 Polaków, w tym braci. We wsi Ostrowczyk pow. Trembowla 7 Polaków; uprowadzili do lasu 35-letniego Józefa Góralika. Po dwóch tygodniach jego żona znalazła zwłoki męża: ciało miało ślady tortur, obcięli mu uszy, wydłubali oczy oraz zdarli skórę z włosami z głowy. We wsi Ostrów pow. Rudki obrabowali i spalili 5 gospodarstw polskich oraz zamordowali 3 Polaków. We wsi Ostrów Nowy pow. Rudki obrabowali i spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 5 Polaków.

We wsi Pczany pow. Żydaczów zamordowali 13-osobową rodzinę polską Zwierzyńskich.

We wsi Połowce pow. Czortków został zamordowany z rodziną i innymi osobami przez UPA robotnik leśny o nazwisku Korczyński. We wsi Putiatycze pow. Gródek Jagielloński upowcy zamordowali 4 Polaków. We wsi Romanówka pow. Trembowla zamordowali 20 Polaków, w tym 6-osobową rodzinę z 4 dzieci. We wsi Rudka pow. Jarosław Ukraińcy z SKW obrabowali gospodarstwa polskie i zamordowali 6 Polaków z 2 rodzin. We Sidorów pow. Kopyczyńce banderowcy wywieźli pod las i tam zamordowali 6 Polaków: 4-osobową rodzinę oraz starsze małżeństwo ( Michał Kalwara lat 76 i jego żona Józefa lat 69) (Stanisław Dębiec; w: http://www.pch24.pl/to-bylo-ludobojstwo-,16358,i.html#ixzz2 ZDnH1GzF).

We wsi Sielec Bieńków pow. Kamionka Strumiłowska obrabowali i spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 30 Polaków. We wsi Słobódka Janowska pow. Trembowla uprowadzili dwóch 15-letnich chłopców polskich: Józefa Kapnika i Józefa Powszeka, którzy zaginęli bez śladu. W przysiółku Smerkłów należącym do wsi Niżniów pow. Tłumacz uprowadzili 10 Polaków i po torturach zamordowali w lesie. We wsi Stechnikowce pow. Tarnopol zamordowali 5 Polaków: matkę z córkami lat 14 i 16 oraz ojca z synem. We wsi Suchodół pow. Kopyczyńce 4 Polaków, w tym 17-letniego Kazimierza Guzika i 18-letniego Edwarda Dąbrowkiego, którym odrąbali siekierą ręce i nogi oraz pokłuli ich nożami. We wsi Szmańkowce pow. Czortków 7 Polaków: matkę z 3 dzieci, kobietę i małżeństwo. We wsi Tadanie pow. Kamionka Strumiłowska obrabowali i spalili gospodarstwa polskie i kościół oraz zamordowali 6 Polaków, którzy pozostali we wsi.

We wsi Torskie pow. Zaleszczyki zamordowali 49 Polaków, Ukrainkę (żonę Polaka) oraz 5 dzieci polsko-ukraińskich; razem 55 osób. „Pod koniec października 1944 r. dwie lub trzy sotnie UPA, w godzinach popołudniowych, dokonały napadu na Tordkie. Zaczęły od kolonii Jakubówka i przysiółka Czahor. Zabiły wszystkich znajdujących się tam Polaków, ograbiły ich domy, później zniszczyły lub spaliły je. /…/ Największa tragedia dokonała się w zabudowaniach rodziny Chomiakowskich. Zostało tu zamordowanych pięć dorosłych osób, a szesnaścioro dzieci spalono żywcem w mieszkaniu” (Aleksander Chmura; w: Komański…, s. 889 – 993).

We wsi Towarnia pow. Dobromil zamordowali 30 Polaków. We wsi Tyśmieniczany pow. Stanisławów obrabowali i spalili wszystkie 20 gospodarstwa polskie oraz zamordowali 5 Polaków, którzy nie opuścili wcześniej wsi. We wsi Wasylkowce pow. Kopyczyńce uprowadzili, torturowali, w tym m.in. ciało pocięli żyletkami, ułożyli na kopie siana i spalili 60-letniego Romana Sidaka. We wsi Weleśnica pow. Nadworna na drodze zamordowali 2 Polki. We wsi Wysocko Wyżne pow. Turka w podpalonym kościele spalili 1 Ukraińca za to, że potępiał zbrodnie UPA.

„W październiku 1944 r. byłam w Zaleszczykach, widziałam jak nurt rzeki niósł drzwi, na których leżało 5 trupów: matka z czwórką małych dzieci przywiązana kolczastym drutem. Drzwi te zaczepiły o wystający pień drzewa i zatrzymały się przy brzegu. Wielu ludzi poszło oglądać to makabryczne widowisko. Podobnych scen codziennie było w okolicy więcej. /…/ Kiedy byłam w Zaleszczykach, widziałam w kostnicy kobietę o imieniu Bronisława z Uhrynkowiec. Nazwiska jej nie zapamiętałam. Miała zdartą skórę z czoła i zawiniętą niczym beret na głowie. Na rękach miała podobnie zdjętą skórę i naciągniętą na dłonie. Był to widok przerażający. Jak bardzo oprawca musiał być zwyrodniały, aby w ten sposób męczyć bezbronną kobietę. Czy takich zwyrodnialców można nazywać żołnierzami UPA, walczącymi o wolną Ukrainę?” (Karolina Szuszkiewicz; w: Komański…, s. 907).

We wsi Załucze pow. Borszczów zamordowali 20 Polaków. Dwóm nauczycielkom polskim obcięli piłami stolarskimi obie nogi, następnie nożycami języki i połamali ręce, a gdy były one już w agonii, obie zastrzelili.

Stanisław Żurek

Źródło:

Bibliografia:
Głowacki Adolf: Milno – Gontowa, Szczecin 2008. Jastrzębski Stanisław: Ludobójstwo nacjonalistów ukraińskich na Polakach na Lubelszczyźnie w latach 1939 – 1947; Wrocław 2007
Komański Henryk, Siekierka Szczepan: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939 – 1946; Wrocław 2004.
Konieczny Zdzisław: Stosunki polsko-ukraińskie na ziemiach obecnej Polski w latach 1918 – 1947; Wrocław 2006. Liszewski Karol/Szwłowski Ryszard: Wojna polsko-sowiecka 1939 rok”, s. 114, wydanie podziemne, 1985?.
Masłowski Jerzy; w: „Agresja sowiecka 17 września 1939 roku na Kresach Wschodnich i Lubelszczyźnie” , Lublin 2009, s. 132.
Poliszczuk Wiktor: Dowody zbrodni OUN-UPA, Toronto 2000.
Siekierka Szczepan, Komański Henryk, Bulzacki Krzysztof: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie lwowskim 1939 – 1947; Wrocław 2006.
Siekierka Szczepan, Komański Henryk, Różański Eugeniusz: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie stanisławowskim 1939 – 1946; Wrocław, bez daty wydania, 2007.
Siemaszko Władysław, Siemaszko Ewa: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945; Warszawa 2000.

http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/pamietamy-pazdziernik-1939-i-1944-na-kresach-2014-09-28


Rąbali nas jak kury na klocu…

Historii mojej prababci i jej podobnych nie znajdziemy w szkolnych podręcznikach do historii, nie usłyszymy w radiu, w rocznicę owych wydarzeń nie obejrzymy w telewizji filmu dokumentalnego, a niektórzy nigdy jej nie poznają… Historii, o której powinno się krzyczeć, aby wszyscy usłyszeli o ludobójstwie dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów z organizacji UPA i OUN, o mordach, których okrucieństwem nawet gestapowcy mogliby być przerażeni. Ci, którzy wówczas mordowali niewinną polską ludność cywilną, uznawani są obecnie na Ukrainie za bohaterów narodowych i często w miejscach dawnych zbrodni stawia się im pomniki…

Sławentyn – ukraińska wioska w powiecie podhajeckim, w województwie tarnopolskim. Piękne, zielone, wyżynne tereny z pasącymi się krowami i mroczny, gęsty las otaczają całą wioskę. Moja 20-letnia wtedy prababcia Anna Holchauzer z domu Buczek z mężem, rodzicami, rodzeństwem i dwójką małych dzieci, 3-letnią Janinką i 5-letnim Bolkiem, mieszka w jednym z gospodarstw w Sławentynie.

„W domu było i mięso, i słonina w beczułeczce, i mąka, bo przecież mój mąż był młynarzem. A na strychu mieliśmy pełno pierzyn, bo przecież i gęsi, i kaczki były – opowiada prababcia. – Pamiętam, że jakoś jak się rozpoczęła wojna, mój mąż mówi do ojca: »Tato, pojedziemy i weźmiemy mąki, bo nie wiadomo, czy młyny nie będą zamknięte, bo przecież wojna«. I pojechali. Przywieźli pełny wóz mąki. Nawet nie zdjęli jej potem z wozu… Zrobiłam kolację, a mama poszła do sklepu. Na stole już poukładane było, mąż mój przyjechał i mówię tak do niego: »Mąkę później poznosimy, zjemy kolację wpierw«. Ale tak coś długo mamy nie widzę. Wyleciałam, bo jej tak długo nie ma, a z mamą byłam mocno związana. Pobiegłam aż do studni i patrzę – idzie! I mówię: »Mamo, gdzie byłaś tak długo?«. A ona: »Ty wiesz co, coś niedobrego będzie, bo Ukraińcy stoją tak w kupkach… Zawsze się kłaniali, witali, a teraz nic, tylko stoją i patrzą, i to z widłami i ze szpadlami. Co oni w nocy będą kopać?”.
„– A tu za chwilę, jak już siedliśmy do tej kolacji – kontynuuje prababcia – u takiego jednego kolonisty, co tam niżej koło kościoła mieszkał, słyszymy krzyki: »Wy Ukraińcy! Chamy!«. I już się pali dom u nich. Potem znowu było słychać krzyki: »Uciekajcie, Polacy! Biją nas Ukraińcy! Uciekajcie!«. To my szybko uciekliśmy do pałacu, bo my kupili taką czynszówkę. I na dole, w kuchni, tam wszyscy siedzieliśmy. Cegły tam mieliśmy i takie koryto do pojenia koni. To nasze było wszystko. Ukraińcom tato pozwalał, by konia poili, cegłę wzięli; za snopy dawaliśmy, bo tyle pola mieliśmy, a nie było komu robić – opowiada prababcia. – A tu naraz ten pałac Ukraińcy okrążyli i zaczęli strzelać. A ja tulę moje dzieciątko, córeczkę, na ręku. A mąż mój z Bolkiem uciekł przez okno do takiego mostu okrągłego, cementowego. Tam, do środka, włożył Bolka. Rosła tam pokrzywa i Bolek ukrył się w niej. A mąż mój, postrzelony, nie zdążył się tam doczołgać. Ukraińcy przyświecili i zobaczyli go. Wyciągnęli i zabili. A Bolek cichuteńko siedział w tych pokrzywach i patrzył… Pięć lat miał, ale mądry był. Cichutko schował się i siedział w tych pokrzywach”.
„– Ja mamę wyciągałam przez okno, a córeczkę zostawiłam na chwilę samą. Mamę próbowałam wyciągnąć – kontynuuje prababcia. – W czasie gdy ją wyciągałam, Ukrainiec przyleciał i wbił mi widły w tył głowy. Od razu upadłam i już byłam jak nieżywa. Mama krzyczała, a potem upadła obok. A moja córeczka, biedactwo, koło mnie do rana leżała…”
„– Mieliśmy taki pański chlew, co w tej czynszówce kupiliśmy. Tam mieliśmy koniczynę czy siano dla koni. I fasolę, i wszystko – opowiada prababcia. – Z jednej strony była dachówka, a z drugiej strony słoma była wyłożona. I ja leżałam tam do rana nieżywa. Nic nie czułam. Jak ta dachówka zaczęła strzelać, bo się paliła, to ja się zerwała. Ja się przebudziła. Włosy miałam poszarpane. Cała we krwi. Przedtem byłam ubrana, a obudziłam się w samej tylko koszuli. A miałam taką ładną spódnicę, haleczkę. Nie było tego… I ja próbuję się podnieść, ale nie mogę. Cała we krwi i błocie. I męczę się, ale coś mi mówiło cały czas: »Wstań!, Wstań!«. To dzieciątko, moja córeczka, wstała, ona już… oczy miała wybite. I w ogóle tak pokaleczone dzieciątko. Ono, biedactwo, za te rany się trzymało..
„– A ja trzy razy wstawałam i upadałam – kontynuuje prababcia. – W końcu, za czwartym razem, wstałam. Taka pobita… Cała głowa we krwi, w głowie szumiało. Pod żebro mi wbili widły, prawie do serca, gwizdało mi tam, taka dziura była. Do dzisiaj jest blizna. Idę i patrzę – moja mama leży. Podchodzę do niej, próbuję podnieść. Ciepła jeszcze była. Tak się męczyłam, żeby ją podnieść. W końcu padłam koło niej – opowiada dalej. – A tam w górze taki las kupił Muszyński i chłopak się przechował, i krzyczał do mnie: »Pani Holchauzerowa! Niech pani ucieka! Mama już nie żyje!«. Mama już nie żyje… A gdzie ja miałam uciekać? Jak? – pyta prababcia. – Ale wstałam i tak się trzęsę, i nic nie wiem – gdzie ja jestem, co ja jestem? A to dzieciątko trzyma mnie za rękę, a takie ono pobite. Oczy wybite, tak jej oczy wypływały – prababci łamie się głos. – Moja córeczka…

– Wszystko mnie bolało – kontynuuje prababcia. – Wyszłam z tym dzieciątkiem na drogę. A Bolek wylazł spod tego mostu i płakał, a to blisko od naszego domu było. Ale przyszedł wilczur pański i mnie nie poznał. Ten wilczur Ico się nazywał. I nie poznał mnie, i mnie wystraszył. A ja zapomniałam wszystko. Byłam prawie zabita. Nie wiem, gdzie Bolek, co z Bolkiem. Nic nie pamiętam – opowiada prababcia. – I wyszliśmy na drogę, zostawiliśmy pałac. Stoimy na drodze. Tam Władek nieboszczyk na dole się budował i miał takiego wielkiego, mocnego konia. A tam też oni stali, Ukraińcy. I zbierali trupy. I był taki jeden Ukrainiec Ambroszko, jego siostra to moja koleżanka, robiłyśmy razem Andrzejki, i on krzyczy po ukraińsku do mnie: »Po coś wstała? Uciekaj!«. A do mnie to nie dociera. Stoję. Ale patrzę, tam słomy sterta, tam bym się położyła. Moja córeczka trzyletnia, cała sina, pobita, położyłaby się. I poszłyśmy do tej słomy. Ja stałam, bo jakbym się położyła, to bym nie wstała. A to dzieciątko biedne położyło się, tak się męczyło, takie siniutkie i pobite, i tak stękało, biedne jeszcze żyło i męczyło się. Ja byłam jeszcze nieprzytomna. Cała we krwi, jak straszydło wyglądałam – płacze prababcia. – Boże kochany, nic nie wiem, gdzie ja jestem. Bronek, mój brat, przyleciał i mówi: »Uciekaj!«. A ja: »Dziecko kochane, gdzie ja ucieknę? Jak ja ledwo mogę stać czy chodzić…«. A on, że do domu. Pościągał z okien koce i rzucił na drut, na siatkę. Mieliśmy na strychu dużo pierzyn i Bronek mi pościelił tam łóżko – wzrusza się prababcia. – A taka Żydówka tam też mieszkała. Mój mąż był młynarzem i się znał z jej ojcem, który był wagowym w młynie. Ona się dowiedziała, że ja żyję, i przyszła z wodą utlenioną, z nożyczkami. Włosy mi powycinała, obmyła mnie. Tak mi to ulżyło, bo te rany tak strasznie mnie piekły” – opowiada prababcia.
„– Bolek całą noc na trupie ojca spędził. I wyszedł spod tego mostu i płakał – kontynuuje prababcia. – A Ambroszko mówi do niego: »Widzisz ten stóg siana? Tam jest twoja mama. Idź tam«. I to biedne dziecko przyleciało do mnie, całe poparzone od pokrzyw, i mówi: »Mamo, tam nasz tatuś leży, zabity, tatuś tam leży…« – ponownie prababci łamie się głos. – A do mnie to nie dociera. Mówię: »Syneczku, chodźmy do domu«. Bronek zdjął nam pierzyny i poduszkę. Położyłyśmy się tam i Bolek koło nas. Odwiedziła mnie taka dobra Ukrainka, nie miała dzieci i wzięła od siostry syna. Melania się nazywała. Mówię do niej: »Krowy, biedne, tak chodzą. Pogoń te krowy, niech się tak nie męczą! Przecież konie żłoby ogryzły!«. To wszystko ginęło… A ta Ukrainka: »Dobrze, ja wszystko zrobię. Ale kochana, chodź do mnie. Ja cię schowam do takiej starej chałupy«. Takie chatki były kiedyś dla pracujących. Jej mąż, również dobry człowiek, chodził do mojej siostry, ale ona go nie chciała, bo był Ukraińcem. I on płakał… Ale zostałam w domu – relacjonuje prababcia – i mówię do brata Bronka, żeby uciekał, żeby się schował w norę, żeby go nie widzieli. A on co rusz wracał, biedny. A w nocy słychać było krzyki, że gdzieś się pali, a ja nieprzytomna leżę i nic nie wiem, co się wokół mnie dzieje. I tak aż do rana… Boże kochany, leżę tak w domu i przyszło ich dwóch. Jeden był Polakiem, ale ożenił się z Ukrainką, a drugi Ukrainiec, ale nauczycielka polska była u niego na stancji i chyba go to ruszyło. I tak gadali, czy mnie dobić, czy nie. Ale postawili mi filiżankę wody na stół i poszli. I ja wtedy oprzytomniałam. Całą noc się męczyłam, aż wstałam. Rankiem wyszłam na drogę z tym dzieciątkiem i Bolkiem. I wtedy Bronek, 12 lat, przyjechał i mnie ciągnął do Melanki. A ja nie mogłam iść! Janinka i Boluś takie zmarnowane, brudne, umazane w błocie. Mówię do nich, żeby cichutko siedzieli, to Bozia da, że przeżyjemy – opowiada dalej prababcia. – Ukrywaliśmy się w tej starej chałupie u Melanki. Pewnego razu przyszli Ukraińcy i zaczęli krzyczeć: »Do nogi wszystkich Polaków wybijemy!«. Człowiek słucha i sobie myśli: »Boże, jeszcze raz! Znowu będą mordować!«. A ja się cały czas chowałam u tej Melanki. Ona wszystko miała zamknięte na kłódkę. Daj jej Boże zdrowie, żeby Pan Bóg wziął ją do nieba. Ona Ukrainka, ale taka dobra” – wzrusza się prababcia.
„– Ojciec schował się pod pochyłe drzewo – kontynuuje prababcia. – Uciekł i zameldował Ruskim, co się u nas dzieje, o tych zbrodniach. Ale im też się tak spieszyło, że dopiero za tydzień przyjechali. No ale w końcu ojciec z Bursztyna [wtedy woj. stanisławowskie – M.K.] przyjechał z tymi Ruskimi. Zaczęli bić w bęben i na placu zebranie było. Ludzie się poschodzili i wtedy Rusek powiedział: »Jeszcze raz chociaż jeden Polak zginie, to cała wioska zostanie wywieziona, spalona i wybita. To wam tutaj gwarantuję. A ten starszy człowiek [ojciec prababci – M.K.] ma spokojnie wrócić do domu. Włos mu z głowy ma nie spaść. Inaczej wszystko spalimy«.

– A mnie wtedy zabrali do szpitala. Mąż Melanki poszedł do ojca, żeby go uprosić, aby zawiózł mnie do lekarza – opowiada dalej prababcia. – Mówi mu tak: »Proszę cię, jedź do lekarza, ona taka młoda. Komu zostawi to małe dziecko?«. Jego ojciec bał się zawieźć mnie do lekarza, mówił, że i jego zabiją, i mnie. Wtedy też moja córeczka zmarła… A mnie szczęki się zacisnęły. Nikt nie mógł ich otworzyć. Nie mogłam jeść. Troszkę mi tam podważyli, żebym cokolwiek połknęła. Pamiętam, że ta Ukrainka płakała. W nocy wzięłam już nieżywą córeczkę i przytuliłam. Całą noc tak spałam… I później ta Ukrainka, Melanka, uprosiła mnie i wzięła małą. Nieboszczyk Władek zrobił trumnę i pochowaliśmy córeczkę obok kapliczki polskiej – płacze prababcia.

– I zawieźli mnie jednak do tego szpitala. Nasypali siana na wóz, przykryli kocem i położyli bokiem, bo mnie strasznie bolało – kontynuuje prababcia. – Zawieźli mnie do Bursztyna. Tam były zakonnice i lekarz. Zaczęli mnie leczyć, obcięli włosy i troszkę mi się lepiej tam zrobiło. Te rany wyczyścili, bo brudnymi widłami bili. Dostałam w rękę, w głowę, pod żebrami. Ja nie wiem, że ja to wytrzymałam. To jest jakiś cud. Cud! Jakoś mnie podleczyli. I miesiąc tam byłam. A Bolek został z siostrą, która jeszcze żyła. Mieszkała w leśniczówce, to Ukraińcy nie dotarli do niej. Przyjeżdżała do naszego domu, żeby ojcu gotować. Potem byłam długo u Holchauzerów, teściów. Tam było bezpieczniej. Ukraińcy w dzień bili, a na noc się jakoś chowali. No ale przyjechał brat Janek furmanką po mnie, żebym wracała do domu. Ojciec tak chciał, bo ugotować ani posprzątać nie było komu. I pojechaliśmy, chociaż teściowie nie chcieli mnie puścić. Teściowa mówi, żebym zostawiła Bolusia jej, bo inaczej nie przejadę. Ale ja powiedziałam: »Nie, ja dzieciaka nikomu nie zostawię. Ja jadę, dziecko biorę. Co Pan Bóg da, to będzie«. Mówię, że nie miałabym sumienia, serce by mi pękło, gdybym zostawiła dziecko. A Bóg wie, co potem… Później wszystkich Holchauzerów zabrali na wojnę, a teściowie poszli do domu starców, bo nie mieli nikogo” – kończy prababcia.
„– Więc dziecko wzięłam i pojechałam do domu – kontynuuje prababcia. – Tydzień tam pobyłam. I wzięłam rozczyn zrobiłam. Będę chleb piekła. No bo chleb trzeba upiec. Rozczyn już gotowy, a w nocy ktoś zaczął walić w okno: „BUM, BUM! STAWAJ!”. Pomyślałam sobie: »Matko Boska, Ukraińcy chyba!«. Jeszcze mnie rany bolały. A tu Ruskie już nas na Sybir! Wzięłam ze sobą synów brata Staszka, 12-letniego Edka i młodszego Mietka. Ale Michał, mój szwagier, krzyczał: »Gdzie wy bierzecie?! Gdzie wy te dzieci wieziecie? Na śmierć? Tu się może już uspokoi«. Bo tak było, że oni wieźli nas na śmierć, a nie żeby pracować. No ale mówię: »Biorę! Tam gdzie ja, tam niech dzieci będą«. Ale Michał ściągnął je z wozu i wziął te dzieci tam do siebie. A ten mały, Miecio, to mnie serce jeszcze do dziś boli. Gdzie ono bidne? Nie wiem, gdzie jest, nie dowiedziałam się. Ale Edek żyje i jest teraz we Francji. A z Mietkiem to do dzisiaj nie wiem, co z nim. Taki biedny siedział wtedy na wozie i tak patrzył na mnie, i pytał: »Co to z nami będzie, ty nie wiesz?«. A ja mu mówię: »Nie wiem, dziecko. Nie wiem«. I wtedy szwagier Michał zdjął Edka i Mietka z wozu. A później napisano mi, że moją siostrę Kasię, szwagra Michała i ich dzieci rąbali jak kury na klocu. Ale o Mietku nikt nic nie wiedział. Listy nie dochodziły. Pisałam, ale nikt mi nie odpisał. Pisałam do Kasi, gdy jeszcze żyła, bo dopiero później ich złapali. Oni uciekli do pobliskiej wioski. Ale Ukraińcy dowiedzieli się, okrążyli dom i wszystkich wybili. No i tak się skończyło to wszystko. A przecież tak dobrze nam było… – prababcia przerywa.

– Więc ci Ruscy przyszli po nas – opowiada dalej. – A to w nocy, zbieraj się, nic nie dali wziąć. Ani łyżki, ani garnuszka dla dziecka, żeby dać pić. A przecież cały kufer materiałów mieliśmy. Nie wolno było wziąć rzeczy na przebranie, tylko w tym, co się miało na sobie. To ludzie tam, sąsiedzi, którzy ładowali to, tamto, pięć kur zabili i do worka. I co mi z tych kur, gdzie w wagonie, co zrobię z nimi?” – dziwi się prababcia.

„– W wagonie ciemno, zabite wszystko, ani okna, ani drzwi nie otworzysz, bo zakneblowali – opowiada prababcia. – A ja jeszcze poraniona. Udusić się można było, ale co oni się tam przejmowali. A mróz taki był. My w nocy przemarzli. Mróz bił od tych ścian, ja wzięłam Bolusia od tej ściany, by go ogrzać. A od ściany ja z ojcem siedziałam i włosami do niej przywarł
am. Noce długie, tak było zimno, to potem rwałam te włosy, bo przymarzły do ściany. Nie można uciąć, bo ani noża, ani nic. Dwa miesiące jechaliśmy w tych wagonach. Boże kochany, kawałek chleba dali, malutki kawałeczek chleba i więcej nic. Ani dziecku mleka, ani mi herbaty. Boże, co my przeżyli i to dziecko moje. Ile on też przeżył. Boże… – prababcia przerywa opowiadanie.– A w tym wagonie takie małe dziecko – za chwilę jednak kontynuuje – Kazio, umierało, dziewięć miesięcy miało i umarło. Wołaliśmy Ruskich. »Gdzie on jest?« – krzyknął Ruski. Wziął za nogi i w śnieg. Ty wiesz, jaki to był widok…?! Kota by człowiek tak nie rzucił. Zamknęli drzwi. Płacz… A tam był żelazny piecyk, to topiłam trochę śniegu dla Bolka, bo miał tak spalone i popękane usta. Troszkę chleba dali i więcej nic. Jedziemy i jedziemy. I przywieźli nas do takiego baraku. A w tym baraku łóżko przy łóżku. Pięć rodzin – opowiada dalej prababcia. – Kuchnia była i drzewo, bo to w lesie. Ale światła nie było. Niebielone baraki, nic, tylko drewno i my. Pchły, pluskwy gryzły. Bóg wie, co tak gryzło w nocy. Nie dało się spać. Człowiek takie miał znaki, jakby jakieś parchy miał. Dwa miesiące lata tam było, ale jakie to niby lato! Zimno, przymrozki. Ani ziemniaczka tam nie było, ani nic. Tylko czasem dali trochę chleba albo rybę. Nie wiem, jak myśmy to przeżyli. Ja już byłam tak wyschnięta, że ledwo językiem ruszałam – relacjonuje prababcia. – Z bratową robiłyśmy w lesie. Boże kochany, śniegu dotąd, nogi, palce mi pomarzły. Jakbyś widziała, to ja już nie miałam paznokcia, a jak były, to takie nijakie, zmarznięte. Przychodzę do domu, baraku i Boże, nic nie ma. To ojciec konie pasł i owsa trochę przyniósł, tak żeby Ruscy nie widzieli. Troszkę tego owsa. I oni tak ten owies na kuchni piekli i tak sobie gryźli. A człowiek taki głodny, Boże kochany, a mnie w brzuchu tak burczało. Z taką babką robiłam, Ruską, jej mąż pędził smołę. Oni bezdzietni byli. Ona taka dobra kobieta była, wiedziała, że u mnie bieda. I ja tak jej mówiłam: »Boże, moje dziecko z głodu umrze, nie ma co jeść«, to kawałeczek chleba mi dała. Przyniosła, to dziecku dałam. Ale tu 12-letni syn brata też głodny…”

Do dzisiaj dziadek uwielbia zjeść sobie samą cebulę lub szczypior, chociaż stać go teraz na normalny posiłek.
Prababcia wraz z dziadkiem jeszcze długo musieli zmagać się z głodem i zimnem. Dopiero po kilku latach udało im się wrócić do Polski. A w Polsce nie czekały na nich „szklane domy”. Samotna matka z dzieckiem, której nie było stać na buty czy chleb, powróciła do ojczyzny, gdzie nie wolno jej było mówić o mordach nacjonalistów ukraińskich i o latach spędzonych na Syberii. Jeszcze dużo wody musiało upłynąć, nim bieda na dobre odeszła od mojego dziadka i prababci. Ale to już inna historia…

Dzięki determinacji mojej prababci, a także dziadka mogę dzisiaj, siedząc w ciepłym pokoju, podjadając co chwilę różne przysmaki, opisać ich historię. Gdyby poddali się tej okropnej biedzie już w komunistycznej Polsce, nie miałabym teraz możliwości studiowania, podróżowania czy nauki języków. Gdyby nie ich wola przeżycia i walki w czasie mordów OUN i katorżniczej pracy na Syberii, nie byłoby mnie na świecie.

„– Co ja przeszłam? Czemu żyję? – pyta prababcia. – To tylko Pan Bóg jeden wie. Zawsze się modliłam. A wujek był tam, w Sławentynie, i pisał, że Ukraińcy się pobudowali na naszym. Jedna tylko czereśnia została po nas. Ale to im nie ujdzie na sucho, bo tak być nie może, tak być nie może…” – kończy.

Bohaterowie reportażu:

Anna Kozieł – prababcia Magdaleny Kolatowskiej

Bolesław Holchauzer – dziadek Magdaleny Kolatowskiej

Autor: Wspomnienia Anny Kozieł spisała i zredagowała Magdalena Kolatowska

http://ioh.pl/artykuly/pokaz/rbali-nas-jak-kury-na-klocu,1127/


WSPOMNIENIA LUDWIKI PODSKARBI Z D. SZEWCZUK

Na pamiątkę dla przyszłych pokoleń o okrutnej zbrodni jakiej dokonali Ukraińcy na Polakach na ziemi Wołyńskiej i nie tylko na Wołyniu w latach 1939-1947. Na ziemi gdzie panował niegdyś Bolesław Chrobry. Jednocześnie przedstawię tułacze życie moich kochanych rodziców oraz moją młodość, zdruzgotaną przez chrześcijan, zarazem naszych sąsiadów najbliższych. To świadectwo to jest wołanie o prawdę, o miłość która płynie z prawdy. Ten głos płynie nieustannie z koloni i miast zamieszkanych niegdyś przez Naród Polski, ziemi gęsto zroszonej polską krwią i potem pracujących rodzin od wieków.

Kraina, o której będę pisać należała do Polski jeszcze za Bolesława Chrobrego, mam na myśli Grody Czerwieńskie – późniejszy Wołyń. Urodzajne to były ziemie, czarnoziem buraczany i pszeniczny. Pas tej ziemi ciągnie się od Hrubieszowa aż po Ural. Dane mi było przyjść na świat w 1929 r. we wsi Mohylno gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński. Tato mój Franciszek Szewczuk ur. w 1896 r. w Mohylnie, syn Mariana i Agnieszki z Mroziuków. Mama Maria Szewczuk ur. w 1904 r. w Mohylnie, córka Antoniego i Franciszki z d. Lewandowska. Rodzice moi mieli troje dzieci, w tym syn Antoni rocznik 1925, córka Ludwika (to ja sama) 1929. i córka Henryka 1935. Rodzina mojej mamy była b. liczna: pięciu braci i trzy siostry, podobnie rodzina mojego taty: trzech braci i dwie siostry. Będzie o tym mowa w dalszej części opowiadania. Moi rodzice posiadali średnie gospodarstwo tzw. 12 morgi., na Wołyniu morga liczyła 56 ary ziemi. Mieszkaliśmy za wsią 1 km, a do lasu było tylko 0,5 kilometra. To był las Owadeński, do stacji kolejowej Owadno było około 3 km drogi. Do Włodzimierza było 10 km, a do Swojczowa gdzie znajdował się nasz Kościół parafialny pw. Narodźenia Najświętszej Marii Panny 8 km. Wieś była duża i liczyła 160 numerów, w tym 25 należało do Polaków. Tylko 3 numery to byli Żydzi, a cała reszta to były rodziny ukraińskie wyznania prawosławnego. W tamtych czasach gdy ktoś zapytał : “Kto pan jest?” odpowiadało się że katolik tzn. że jest Polakiem. Obok naszego domu stał drugi dom, w którym mieszkała moja babcia Agnieszka Szewczuk. Na ten czas mieszkał tam najmłodszy brat taty Wincenty z żoną i czwórką dzieci.

OPIS GOSPODARSTWA

Mieliśmy duży sad młody i stary, a w ogrodzie stały pnie – ule z pszczołami. Chata miała jedną izbę i kuchnię, tak było we wszystkich domach w tamtych czasach. Dach domu był ze strzechy, tak się mówiło i znaczyło to, że jest po prostu ze słomy. Nawet szlachcianki rodziły się pod strzechą. Muszę dodać, że w chacie była także: komora jako spichlerz i sień. Drzwi w sieni otwierały się do środka, z b. praktycznego powodu: gdy w zimie nawiało dużo śniegu na podwórze, to rano trudno było otworzyć drzwi. A tak szpadlem przekopywało się tunel czy to do studni czy do obory, bynajmniej nie jest to dobry żart. Pamiętam dobrze, że bywały takie zimy i dni, że śnieg równał się dachom domu i stodoły. Studnia była betonowa na korbkę, podobnie koryto. U stryja Wicha studnia była na żuraw i była cembrowana, znaczy to że ściany studni były wyłożone drzewem. Mówiło się potocznie: “dudni woda, dudni w cembrowanej studni”. Tato mój miał zawsze parę dobrych koni bowiem pole nasze podzielone było na cztery kawałki, a nawet trzy kilometry było niekiedy dojechać. Wóz był żelazny, tzn. koła wozu okute były żelazem. Szprychy kół były wykonane z mocnego i suchego, dębowego drzewa.

Szosy tam na tamte czasy nie było nigdzie, tylko polne drogi. Wiosną gdy roztajał mróz, to czarnoziem zamieniał się w pospolite błoto. Mieliśmy zawsze dwie krowy dojne. Po ocieleniu jedna dawała wiaderko mleka. W domu była bańka z cienkiej blachy ze szkłem, wstawiało się to w szaflik z zimną wodą i tak na wierzchu mleka gromadziła się śmietana. Przez kranik na dole bańki spuszczało się mleko, a śmietanę, którą było widać przez szkło pozostawiało się w bańce. Cielęta chowało się, były owce, świnie, była locha na prosięta. To i też sprzedawali prosiaki, a jakże. Gęsi mama chowała, kaczki i kury, a kwoki na jajkach wysiadywały. Pilnowało się takiej kwoki jak złota, patrzyło się, a gdy tylko zeszła z jajek zaraz nakrywało się jaja, by się czasem nie zaziębiły. Świniaka biło się przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą, dwa razy do roku i co ważne: od 150 kg, mniejszego nie bili. Po zabiciu opalało się świniaka słomą. Mięso soliło się w beczce, a na zimę soliło się słoninę. W płóciennym worku wisiała na strychu mieszkania, zamarznięta była miękka jak masło. A wiosną to słoninę zaszywało się w sadło i także wieszało na strychu. Wisiała tam, aż siano chłopy kosiły, wtedy brało się, a była tak świeża, jakoby dopiero włożona. Skórka była tak cienka i miękka, że my dzieci to tylko o tą skórkę mamy prosiliśmy. Na tamten czas wędziło się także beczki, tak opalone mięso czy słonina jest o wiele smaczniejsza niż parzona, przy tym nie psuje się tak szybko.

Weków dawniej nie było, podobnież prądu, tylko lampa naftowa służyła do domu, a do obory to była latarka też na naftę i na knot. Szklana lampa była obudowana drutem. Gdy tata wracał po nocy, czepiał lampę do wozu bowiem istniało takie zarządzenie ogólne dla wszystkich. Zegara w domu nie było ale do Kościoła w niedzielę nigdy się nie spóźniliśmy. Za zegar służyło słońce, w tamtych czasach po cieniu rozpoznawaliśmy, która jest właśnie godzina dnia. W zimie, gdy słońce rzadko bywało na niebie i dość późno wstawało, inaczej radzono sobie z punktualnością. Otóż, gdy rodzice mieli jechać do miasta Włodzimierza, tatuś raniutko wychodził na podwórek i patrzył na gwiazdy, a kiedy wracał do izby mówił do mamy: “Wóz jest na południu”. Potrafił także określić położenie wielu gwiazd. Niekiedy słuchaliśmy piania koguta, po północy kogut piał co godzinę. Nieraz zdarzało się, że kogut piał dwa razy, a potem trzeci, wtedy tata mawiał: “to trzecia godzina”. Zaraz wstawali i szykowali na wóz, co mieli do sprzedania. Na drogę brało się “obrok” tzn.. sieczkę, moczyło się i sypało owies i śrut. Każdy gospodarz miał uszytą z grubego płótna “opałkę” lub “maniak”, gdy konie stały w mieście to wieszano za uchwyty do dyszla, by konie mogły się posilić. Do miasta czy kościoła wóz był skracany. Gdy zwożono snopki z pola, używano zwykle długich drabin, kładło się je na boki, a pod wozem rozworę, by wóz przedłużyć. Siedzenia wozu były ze słomy ubitej, ciasno związanej. Zawsze były dwa siedzenia ładnie zaścielone.

ZDROWA POBOŻNOŚĆ KRESOWA

Do kościoła jechali rodzice prawie co niedzielę i na tą okazję konie czyszczone były drucianym zgrzebłem. Suma odprawiała się o 12.00 w Swojczowie. Kościół stał na wzgórku, schody do bramy świątynnej były z trzech stron. Przy kościele plac porośnięty trawą i mała kapliczka, a wszystko otoczone wysokim, zadaszonym parkanem. Podczas odpustu msza sprawowana była na owym placu przy kapliczce, a pod zadaszeniem stały konfesjonały gdzie spowiadali się ludzie. Można tam było także odpocząć w czas upału, gdy temperatura sięgała 35 stopni. Główny Ołtarz odsłaniany był na początku mszy św., podczas gdy lud klęczał i śpiewał: “Witaj święta i poczęta Niepokalana…..” Kazanie ksiądz głosił z ambony, a chór po łacinie. W czasie nabożeństwa kobiety stały po prawej, a mężczyźni po lewej stronie świątyni, nigdy razem. Ławek było tylko parę, przeważnie dla starców, którzy przed mszą św. odprawiali Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP. Odpust parafialny przypadał na 15 sierpnia Matki Bożej Wniebowziętej oraz 08 września Matki Bożej Siewnej. W tych dniach było w Swojczowie tyle narodu, że nasz kościół nie mogł pomieścić, ludzie przybywali nawet z Małopolski. Z jedną taką kobietą – pielgrzymem rozmawiała moja mama. Nasz proboszcz Franciszek Jaworski posiadał duże gospodarstwo, w tym: parę śniadych koni, dużo czerwonych krów, cały podwórek drobiu. Gęsi, kaczki, indyki. W upalne dni chodziłyśmy niekiedy z mamą na podwórek do studni to można było podpatrzeć. Bywało i tak, że z tatem jechałam do cioci, widziałam nie raz wtedy, jak sam orał końmi ziemię. Poza tym zatrudniał oczywiście ludzi: był parobek do obory, który karmił trzodę, ludzie którzy pracowali w polu. Przy tym wszystkim, przed 1939 r. kapłan miał jeszcze pensję państwową w wysokości 500 zł, podobnież zresztą nauczyciele. Przy czym średni koń kosztował 200 zł., a krowa od 80 do 100 zł, zależało to od rasy i lat. Kwintal żyta kosztował 12 zł., a kobieta która plewiła u nas len czy proso, mama płaciła 2 zł za dzień pracy. Tyle pamiętam z tamtych lat, co ile kosztowało.

TRADYCJE MINIONE

Za moich młodych lat było dużo świąt kościelnych, które zniosła po wojnie komuna. A było świętem Trzech Króli 06.01, Wniebowstąpienie Pańskie, Zesłanie Ducha Świętego było świętem dwa dni, Piotra i Pawła też było świętem, nikt tego dnia nie pracował, poza tym 15. 08 Wniebowzięcie Matki Bożej oraz Niepokalane Poczęcie 08.12. W niedzielę wieczorem były odprawiane w kościele Nieszpory, podczas których śpiewano Psalmy, a dziś wszystko odchodzi w zapomnienie. W ostatni dzień roku tzw. Sylwestra na wieczornej Mszy św. śpiewano Suplikację. Cały kościół na klęczkach błaga Boga i zarazem przeprasza śpiewając: “Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny zmiłuj się nad nami.” Kiedy kapłan szedł z Panem Bogiem do chorego to na ulicy klękało się przed przenajświętszą Hostią.

W Swojczowie na odpuście było dużo kramarzy przed kościołem, można było kupić organki, fujarki, zegarki, koguciki na druciki. A było też dużo dziadów żebrzących, udających: że jest bez nogi, a to bez ręki. Ludzie dawali po pary groszy i kazali zmówić zdrowaśki za jaką duszę. A gdy w upalny dzień nadeszła burza z piorunami, to uciekali dziady na dwóch nogach i już mieli obie ręce. W Wielką Sobotę nosiłam święcić do kościoła i mama dała jedną babkę więcej, abym położyła w chruście kościoła dla biednych. Tam stał stół i ludzie dawali ciasta dla biednych. Na Rezurekcję rodzice jechali raniutko do kościoła, jeszcze dzieci spały. Czekaliśmy rodziców, bo nie wolno było nic jeść, aż święcone się zje. Dzieląc się jajkiem, tak jak i dziś. Na wigilii tato przynosił siano i kładł pod obrusem na stole, a w kącie izby stawiał snopek żyta. Po kolacji tato kładł opłatek na chleb i niósł do obory, dawał koniom i krowom. Choinka była z lasu. Zabawki na choince były robione z papieru kolorowego, pajace z wydmuchiwanych jajek, z czerwonego papieru kapturki. W mieście można było kupić same główki aniołków, a sukienki dorabiało się z papieru. Cukierki, małe jabłka czerwone wieszało się. A łańcuch to był robiony z ciętej słomy z żyta i z papieru. Na grubą nitkę kawałeczek słomki złotej i cięty papier i tak na przemian, był piękny łańcuch. A mama piekła szynki, pierogi z jagodami lub baby drożdżowy. Mazurek na drożdżach, ciasto na noc owinięte w płócienną serwetę i zatapiane w wodzie letniej w wiadrze. Rano dawała cukier i miesiła. Mazurki były na smalcu mieszane z jajami. Dodam jeszcze, że na Wielkanoc my dzieci pisaliśmy woskiem na jajkach kwiatki, wiatraczki rozmaite, rozmaite wykrętasy, a potem w cybulniku gotowało się. Po wyjęciu z garnka pięknie wyglądały tzw. “kraszanki”. Risak był zrobiony z blaszki z pudełka do pasty do obuwia. Blaszka miała wygląd kaptura, dorabiało się do niej rączkę z drzewa. Następnie wosk od pszczół wkładało się do lejka, a potem nad świecą się podgrzewało, przynosiło jajko i rozlewał się wosk. Dużo tych kraszanek malowało się, a w święta stukali się tymi pisankami, czyja była mocniejsza. Taki był zwyczaj za moich młodych lat.

Na drugi dzień świąt Wielkanocy znów lali się wodą. Kto raniej wstał to tych śpiących polewał. Znów na Zielone Święta przynosili z lasu młode brzózki i stawiali pod progiem domu dwie lub cztery. Musiał być pachnący tatarak, który rośnie przeważnie przy rzece i na mokradłach, przy tym bardzo pachnie, dlatego rzucany był w domach wprost na podłogę. Po tym wszystkim miało się wrażenie, że wszędzie jest zielono. W Darłowie gdzie obecnie mieszkamy, jeszcze w latach 50-tych Władek stawiał brzózki przed blokiem. Rodzice jeździli w goście tylko w święta lub zapraszali do siebie. I na chrzest lub wesele to już przymusowo być, gdy byli zaproszeni. A w Palmową Niedzielę wszyscy szli do kościoła z palmami.

W Zapusty wyprawiali (bakusa) – składali się z jedzeniem mężczyźni, kupowali wódkę i razem rodzice i dzieci bawili się przy jakimś grajku, którego zaprosili by im dziarsko przygrywał. Przeważnie był to akordeon czy harmonia. Moja babcia Agnieszka opowiadała, że za jej młodości to wesele trwało tydzień czasu. U panny młodej, u pana młodego, a na koniec to starościna musiała zaprosić wszystkie goście. Dawniej nie kupowali mebli ani pralek jak dziś, do prania była tara ręczna. Balia do prania była z klepek z drewna, a z popiołu robiło się “ług” do prania. Gotowaną wodą zalewało się na noc popiół, który był w woreczku płóciennym i zawiązanym. Rano woda była tak śliska, bardziej niż po dzisiejszym proszku. A jak umyłaś włosy w takiej wodzie to błyszczały się tak, jakby ktoś woskiem wysmarował. Przeważnie prało się w tym ługu bieliznę płócienną z lnu lub konopi. A żelazko miało żelazną duszę, która rozgrzewało się do czerwoności w palenisku, a potem wkładało się do żelazka i już można było prasować. Mama miała maglownicę ręczną z drzewa. Na drewniane wały nawijała płócienną bieliznę nakrochmalnianą i na prostej ławie maglowało się. Prześcieradła czy obrusy płócienne w kostkę były złożone. Szafy nie było tylko kufer zamykany na klapę. Wszystko było ułożone w kufrze, a jednak odzienie nie było pogniecione, dobry był na tamten czas materiał. W łóżkach były sienniki ze słomy lub sianem wypychane i na tym się spało. Pierzyną nakrywało się i człowiek nawet chory, przeziębiony mocno, szybko wracał do zdrowia. Do lekarza nikt nie chodził. Gdy trzeba było to bańki stawiali od przeziębienia, kwiat lipowy piło się przez całą zimę zamiast herbaty. Miód leczył przeziębienie. Żadnych tabletek nikt nie używał, leczył jak dziś i ludzie dożywali sędziwego wieku i był szacunek dla ludzi starszych. W jednym domu żyli rodzice i dwie synowe i syny i jeszcze wnuki i godzili się. Starsi ludzie nie mieli emerytury, a przy dzieciach dożywali, mieli zapewniony chleb i opiekę. Nikt w szpitalu nie umierał, tylko w domu. Dawano w rękę czy stawiano przy umierającym zapalaną Gromnicę, która była poświęcona 2 lutego w święto Matki Bożej Gromnicznej. Gdy nadchodziła burza z piorunami to zapalało się Gromnicę i umieszczano w oknie, to i gromy ten dom omijały.

Dawniej w XIX wieku, jeszcze za życia mojej babci, to we wszystko wierzono. Na Odpust 15 sierpnia nazywany także świętem Matki Bożej Zielnej święciło się kłosy zbóż i owoców. Bukiet wiązało się z kłosów, a gdy we wrześniu tato siał zboże, to święcone ziarno tato też zabierał i siał na polach. Palmami święconymi w Niedzielę Palmową, wyganiało się wiosną, pierwszy raz krowę z obory na pastwisko. Starzy ludzie przestrzegali praw Bożych i ludzkich. Święcona woda zawsze była w domu. Na Oktawę Bożego Ciała były poświęcane w kościele wianki z ziół leczniczych. Te wianki suszone służyły też w chorobie, jako napar ziołowy. Jeszcze pamiętam jak ludzie dawali na Msze św., to przeważnie w zimie, bo na ten czas nie było pracy w polu. Zapraszali z tego tytułu kuzynów czy znajomych, aby wspólnie modlić się za Duszę zmarłego. Były odprawiane “Egzekwie” przy pustej czarnej trumnie, która stała na środku kościoła. A po tym nabożeństwie wszystkich uczestników zapraszano do domu na obiad. Po tej gościnie, zanim rozeszli się do domów, zawsze wspólnie śpiewano Anioł Pański. Ten obrządek był odprawiany przeważnie w rocznicę śmierci zmarłego. Ja Ludwika mojego dziadka Marcina nie pamiętam, ale Egzekwie za Niego pamiętam. Było dużo ludzi w domu i śpiewali Anioł Pański.

PRACA W POLU. UPRAWY ROLNE

Teraz opowiem co siali rodzice i czym żywiliśmy się. Żyto, pszenicę, jęczmień, owies, proso, groch, grykę, sadzili ziemniaki. W ogrodzie mama sadziła kapustę, buraki czerwone i pastewne, brukiew, dynie, cebule, fasole, pietruszkę, marchew, kukurydzę, jadalną sałatę, czosnek, mak. Słoneczniki też, to one na jesień upiększały ogrody swoimi żółtymi kwiatami. Cukrowych buraków nie sadzili, bo nie wolno było gospodarzom sadzić, ino hrabiowie w majątkach mogli sadzić, im rząd zezwalał. Ludzie siali konopie na włókno, rzepak na olej, soczewicę i len też uprawiano. Była kasza gryczana z prosa, jaglana z jęczmienia. Była nakiszana beczka kapusty, beczka ogórków na zimę. W mieście rodzice kupowali tylko mydło, ocet, nici, igły, pasty do butów, naczynia, wódkę, ryż, śledzie solone, odzież, cukier, sól, naftę do lampy. Może coś pominęłam. Brat prenumerował Rycerza Niepokalanej. Ja otrzymywałam Rycerza w szkole i przynosiłam do domu, a brat czytał nam na głos. Chleb mama piekła na drożdżach i dawała ugotowane ziemniaki, to i chleb tak szybko nie czerstwiał, jak to się dzieje dziś. Z pytlowanej mąki chleb był biały ale bywało, że i razowy chleb sie wypiekało. Co sobotę piekła mama pierogi z pszennej mąki, rozmaite było nadzienie, w zależności od sezonu: z jagodami, z wiśniami, z serem, z kaszą gryczaną, z kaszą jaglaną, z fasolą i makiem. Bywały nawet z zasuszonymi gruszkami. Mama suszyła bowiem dużo owoców w piecu chlebowym: na blaszki kładła prostą ciętą słomę żytnią i na nią owoce do suszenia, nawet jagody suszyła w ten sposób. Z nasienia też olej dusiło się, to był leczniczy olej, nawet na rany przykładali. Siemię lniane gotowali i dawali pić z mlekiem cielakom, włos był krótki, miało to pozytywny wpływ na wzrost cielaków.

Mieszkanie malowało się trzy razy do roku: przed Wigilią, Wielkanocą i przed żniwami. Używano wapna, które kupowało się w mieście w grudach. W domu zalewało się wapno zimną wodą, a ono tak się gotowało, że mama odganiała dzieci, aby się nie poparzyły, pary było co nie miara. Nazywano to gaszeniem wapna, aż się zlasowało. Na zewnątrz mieszkania malowało się tylko raz w roku na wiosnę, nawet chlewy wiosną malowało się wapnem ponieważ to zabijało wszelkie robactwo. Mieszkanie malowała mama, tak bylo wszędzie. Mężczyzna pracował w polu i w obejściu, także w lesie, jego zadaniem było zaopatrywanie rodziny w opał na cały rok bowiem węgla nikt nie kupował. Mój tata mawiał że: “Kobieta dzierży we władzy trzy węgły domu, a mężczyzna czwarty.” I na tamten czas tak było, kobiety na plotkach nie przesiadywały, tyle miały zajęć w domach. Dorastające córki już pomagały.

PRODUKCJA KONOPI I LNU

Konopie po wyrwaniu trzeba było wiązać w małe snopki, które potem umieszczano na wodzie, leżały tam przez parę tygodni. Następnie zwoziło się do domu i suszyło na słońcu. Po pewnym czasie badyle stawały się zupełnie białe, wtedy tak długo się je obijało, aż zostało samo włókno. Potem były dalsze etapy obróbki: na szczotce drucianej i desce nabitej gwoździami, aż zostawała sama czysta kądziel. Błyszcząca, gotowa do przędzenia na kołowrotku. Ze szpuli kołowrotka zwijało się na drewniany matek i dalej na kłębek, a z kłębków na dużą snownice, która zajmowała dużą przestrzeń w mieszkaniu. Od sufitu po podłogę, a tych boków to miała może i nawet osiem. Tak robione płótna, prześcieradła były bardzo mocne, szyło się także worki na zboże i do młyna. Podobnież len po wyrwaniu ręcznie młóciło się, gdy był już suchy. Potem trzeba go było ścielić na łące cieniutko, przy tym łąka musiała być skoszona. W ten sposób przez rosę miękły łodygi ale i tu trzeba było pilnować, by jak przy konopiach nie zgniły. Ponownie się zbierało len i wiązało w snopki, by teraz sechł na słońcu. A lata u nas dochodziły do 35 stopni. Wyschnięty len czyściło się na terlicy z drewna. Kto nie zdążył w lecie wyczyścić to jesienią trzeba było suszyć. Len nie był tak wysoki jak konopie (160 cm), co najwyżej niecały metr mógł liczyć. I znów przędła mama całą zimę. Z lnu płótno było delikatniejsze, szyło się chłopom koszule do pracy w polu, to miała przewiew ta koszula, nigdy do ciała się nie przylepiała. Płótno z warsztatu było szare, więc trzeba było je wybielić, szerokie było 60 cm a długie nawet na kilkanaście metrów. Moczyło się w wodzie i na łące rozciągało jak długi. W słońcu za parę godzin już było suche, więc znów trzeba je było moczyć i tak przez dzień kilka razy, aż wybielało. Piękne z tego były obrusy na stół, widziałam też w 1939 r. ubranie z płótna na pilocie polskim. Nie cały kilometr od naszego domu było lotnisko, lotnicy przybywali do naszego lasu Owadnieńskiego po gałęzie, by zamaskować samoloty. Przez przypadek odwiedzili nasz dom i jednemu z nich mogłam się lepiej przyjrzeć, prosił mamę by mógł miodu skosztować. Jeszcze wspomnę, że mama przędła wełnę i z wełny tkacz robił samodział, następnie krawiec szył mamie kurtkę, a bratu cały garnitur, zaś siostrze Heni płaszczyk.

PILNOŚĆ I ZARADNOŚĆ BYŁY W CENIE

W tamtych czasach na Wołyniu dziewczyna wychodząc za mąż musiała wszystko umieć robić w gospodarstwie, musiała też umieć gotować, prać ręcznie, a nawet uszyć chłopu koszulę. A posag bezwzględnie musiała mieć: ziemię, krowę, bieliznę, pościel, a która panna nie miała posagu, to i nie miała konkurentów. Moja mama w posagu dostała 2 morgi dobrej ziemi i krowę. Swat jechał z chłopakiem do dziewczyny i tam zachwalał chłopca, rozmawiali z rodzicami dziewczyny. Dziewczyna pierwszy raz na oczy widziała tego chłopaka, gdy się jej podobał to omawiali z rodzicami posag. I gdy zgodziła się dziewczyna wyjść za niego za mąż, to nie raz tego samego dnia jechali do księdza dać na zapowiedzi. A jeśli odmówiła chłopcu znaczy dała kosza, wtedy musiała za wódkę zwrócić, którą chłopak przywiózł na zaręczyny i którą wspólnie wypili. Był również zwyczaj, że po oczepinach na weselu, młoda zdejmowała białą suknię, a przywdziewała czarną. A o rozwodzie nie było mowy, na wsi żyło się z roli i gospodarstwa, fabryk nie było. Gdzie by wtedy poszła taka kobieta, były dzieci i trzeba było żyć razem. Tylko dawniej starzy rodzice byli mądrymi ludźmi, może szkoły nie mieli, bo to Polska była stale pod jakimś zaborem ale mieli mądrość życiową. Dzieci nie rozwodzili ino z troską pełną miłości godzili, rzec można mieli pieczę nad dziećmi do końca życia. Ale i dzieci szanowali swoich rodziców.

W naszej wiosce Mohylno była szkoła, tylko czteroklasowa. Trzeba było chodzić dwa lata do trzeciej i dwa lata do czwartej klasy. W innych miejscowościach, gdzie było więcej polskich dzieci to było i siedem klas. Szkoła mieściła się w prywatnym budynku u Szewczuka Adolfa, stryjecznego brata mego tata i u brata Adolfa druga szkoła. Do szkoły miałam nawet 2 km dlatego w zimie, gdy nasypało dużo śniegu, tata nie raz podwoził mnie saniami. Do pierwszej klasy chodziłam tylko dwa miesiące, w domu tato nauczył mnie całe abecadło oraz liczyć do sto, mówił przy tym: “Będziesz chodzić po 2 km za literką?” Więc gdy miałam 8 lat mama zapisała mnie do szkoły, rozmówiła się z nauczycielką by wzięła mnie od razu do drugiej klasy ponieważ radzę sobie nawet z czytaniem. Lecz ta pani sama chciała się przekonać, czy ja rzeczywiście sobie radzę, gdy spostrzegła że faktycznie nudzę się na lekcjach, dała mi karteczkę i kazała iść do drugiej szkoły. Tak trafiłam do klasy drugiej i bardzo się z tego ucieszyłam. Do szkoły przyjeżdżało nieme kino, bilet kosztował jedno jajko. Pierwsze moje przedstawienie było o okropnościach wojny, okna były pozasłaniane, leciały bomby, a postacie migały jak szalone. Drugi film odbył się w Wielkim Poście i była pokazywana Męka Pańska, zapamiętałam to jak Pan Jezus dźwigał na swych ramionach Krzyż.

MOJE DZIECIŃSTWO

Z dziecinnych lat wszystko pamiętam: moja mama miała dużo pracy w gospodarstwie, do plewienia prosa czy lnu to wynajmowała ukraińskie dziewczęta. Dobrze żyliśmy z sąsiadami, moi rodzice byli u nich nawet na weselu. Gdy jesienią młóciła maszyną zboże “trybówka”, to trzeba było cztery konie do kierata, często się z sąsiadami wtedy mieniali na konie. Młocarnia była wynajęta, a pracowało przy niej nawet 10 ludzi i trzeba było dać im wszystkim trzy razy posiłek w ciągu dnia. Mama piekła gęsi, młode koguciki gotowała, pierogi piekła, na zakończenie wódki stawiali rodzice. Po wymłóceniu wszystkie zboże trzeba było przepuścić przez młynek, by oddzielić plewy od ziarna. Ten młynek ręcznie trzeba było kręcić, to była bardzo ciężka praca, nie raz kilka dni tak ten młynek trzeba było kręcić. A sieczkarnia na sieczki była na cztery zygzaki, to i ciężko było rękoma obracać. W zimie brukiew czy buraki pastewne, nawet dynie po wyjęciu ziaren trzeba było siekać siekaczem w rękach. Też było ciężko bowiem ręce marzły w stodole, gdy trzeba było nasiekać dla krów. Brat całe lato rąbał drzewo na opał i układał w szopce pod dachem, żeby przeschło. A gdy miał brat Antoś 14 lat, już tato mu kupił kosę 7-demkę, by mu pomagał kosić łąkę czy zboże. Dzieci nikt nie żałował, musiały pomagać, tak było. Mama tylko w niedziele szła odwiedzić swoją mamę tj. moją babcię, było tam ze 2 km. Zdarzyło się niekiedy, że babcia Frania szła odwiedzić nas, wtedy z siostrą wybiegałyśmy jej naprzeciw, tak się cieszyłyśmy babcią. Przy tym babcia nic nam nie niosła, sklepu przed 1939 r. w wiosce nie było. Dziś kupuje się prezenty, a wnuki tak się nie cieszą, jak to kiedyś bywało. Dawniej, gdy szło się na wesele to niosło się pół litra wódki i tort, taki był zwyczaj, żadnego prezentu.

U mojego taty, a dziadka Mariana było cztery konie, para do pracy w polu, druga para do wyjazdów do miasta. Jeszcze tato był chłopcem to nie była ziemia podzielona, ja bawiłam się na starej bryczce. Była z drewna, na przodzie było siedzenie dla furmana, a z tyłu wygodnie mogło usiąść 3 osoby. Gdy brat tata Jan ożenił się i odszedł do swojej rodziny, to najęli parobka bowiem tata sam nie dawał sobie rady, trzeci brat Wincenty był w tym czasie w wojsku. Ja dziadka nie pamiętam, ani Mariana, ani Antoniego, mamy ojca. Na Wołyniu nikt obory czy chlewu na kłódkę nie zamykał, nie było złodziei, był tylko pies i on pilnował obejścia. W dzień był uwiązany na łańcuchu przy budzie, a nocą chodził sobie luzem.

SOWIECI NA WOŁYNIU

Na Wołyniu było dużo lasów, więc było łatwo o drzewo na dom. Mój tato miał w stodole całe zapole drzewa na nowy dom. Rodzice chcieli budować się bliżej miasta Włodzimierza, tam mieliśmy ziemię. Wojna wszystkie te plany zmieniła. Pamiętam 1939 r. stryja Wicha wzięli do rezerwy, a tu trzeba siać jest wrzesień. Mój tata musiał obsiać swoje i stryja Wicha pole. Ja mając tylko 10 lat po zasiewie bronowałam, parą koni i trzy żelazne brony, trzeba było umieć zawracać, by się brony nie poodwracały i koniom nóg nie pokaleczyły. Jest wrzesień rok 1939 Niemcy wkraczają do Polski bez wypowiedzenia wojny, 17 września od wschodu wkraczają Sowieci, idą jak chmara. Rozbierają polskie ziemie dzieląc się po Bug. Już do szkoły dzieci nie poszły, nie ma szkoły. Po miesiącu stryj Wincenty wrócił do domu. Przyszli Sowieci, Ukraińcy cieszą się, my polskie dzieci płakaliśmy. Żydzi również cieszą się, mówią że teraz będzie nasze prawo. A przed 1939 r. Żydzi mówili do Polaków że: “Wasze ulice, a nasze kamienice.” Tyle było w miastach Żydów. Wszystkie usługi mieli Żydzi, każdy sklep był żydowski. Tylko kowal był Polakiem. U Żyda w sklepie przed 1939 r. towar, czyli materiał nie miał ceny. Ile Żyd chciał tyle brał za metr materiału. Kto umiał się targować, to i taniej kupił. Krótko przed 1939 r. już były sklepy państwowe z materiałami i tam były ceny. Namawiano Polaków by w żydowskich sklepach po prostu nie kupować. Przyszli Sowieci, Ukraińcy rozbrajali żołnierzy polskich, Żydzi również. Nabrali broni, a zdarzało się, że i strzelali już do Polaków, a raz jeden z lasu strzelali w kierunku naszego domu, kula upadła na podwórku.

Od pierwszych dni sowieckiej okupacji Ukraińcy szli do milicji i służyli Sowietom, tak jak i Żydzi, którzy także służyli Sowietom. Polacy wrogowi nie szli służyć. Sowieci już majątki hrabiów podzielili wśród biednych Ukraińców lub pozakładali kołchozy w dawnych majątkach. Rodziny hrabiowskie pouciekały, a kto nie zdołał to w pierwszej kolejności został wywieziony na Sybir. Za rok idziemy do szkoły, to jest rok 1940. Dzieci ukraińskie mają w tygodniu po dwie godziny języka ukraińskiego, dzieci polskie ten przedmiot nauczania nie obowiązuje. Natomiast obowiązkowo musiałyśmy uczyć się języka rosyjskiego. Mój nauczyciel nazywał się Sipko i przyjechał z Rosji. Mówił nam, że słońce dał Stalin, że żadnego Boga nie ma. W wiosce pobudowali sklep (kooperatywa). Tymczasem w mieście trudno było już cokolwiek kupić. Do kooperatywy przywożą raz w miesiącu materiał i sprzedają jedynie po trzy metry. Mama w nocy idzie stać w kolejce, pół dnia stała. Masa ludzi wycisnęła ją zanim dostała ten materiał, a do tego dodają portret Stalina i trzeba zapłacić za ten portret. Ludzie po cichu ze sobą rozmawiali, przeważnie Polacy, za język polski nawet na Syberię wywozili. Brat mamy Franciszek Mroziuk mówił by suszyła chleb bowiem możemy pojechać na Sybir. Mama cały worek chleba nasuszyła. Byliśmy na liście, wszyscy Polacy na wywózkę na Syberię. Po żniwach mieliśmy być wywiezieni w 1941 r., udało nam się bowiem w czerwcu 1941 r. Niemcy Hitlerowskie napadły na Związek Sowiecki. Gdy Niemcy przyszli na Wołyń w czerwcu 1941 r., to już Niemców nie było, którzy mieszkali na Wołyniu. A były całe kolonie niemieckie. Na sąsiedniej wiosce mieszkali Niemcy. W jednej ławce siedziała ze mną dziewczynka Niemka Erna Bus. W zimie z 1940 na 1941 r. Niemiec zabrał z Wołynia wszystkich Niemców z rodzinami. Nadmienię też, że na Wołyniu mieszkali Węgrzy i Czesi, nie raz na całej koloni mieszkali sami Czesi. Niemcy którzy wyjeżdżali zabierali ze sobą tylko inwentarz. Narzędzia rolnicze sprzedawali za żywy inwentarz. Mój tata kupił od wyjeżdżających Niemców kierat za piękną jałowice czerwono-białą jak pisanka. Mieliśmy już lżej bowiem koń chodził w kieracie i sieczka rżnęła się mechanicznie. Niemcy mówili do Polaków: “Wy od nas kupujecie, ale od was nikt nie będzie kupował.” My jeszcze nie rozumieliśmy tego co to będzie. Domy czy zabudowania, wszystko zostawiali za darmo, nawet ziemię, którą dawniej kupowali za ciężkie pieniądze.

OKUPACJA NIEMIECKA

Sowieci byli całkowicie zaskoczeni. Nawet sam Stalin nie wierzył, że Niemcy idą na Rosję. We Włodzimierzu dużo wojska Sowieckiego wzięto do niewoli, byli tak zaskoczeni, że nie zdołali uciec. Głodowa śmiercią umierali. Niemcy zaczęli Żydów zamykać do getta i ogrodzili tą dzielnicę miasta Włodzimierza. Już nie można było kupić w mieście żadnego materiału. Nie wolno było nawet zbliżać się do getta. Straż chodziła ukraińska z karabinami i pilnowała, aby nikt nie podawał Żydom żywności. I za Niemców w 1941 r. nikt nie poszedł do szkoły, nie było żadnego nauczania. Wtedy tata zawiózł mnie zimą do cioci Adeli, by ta nauczyła mnie robić na drutach. Byłam tylko trzy dni, nauczyłam się robić w lewo, w prawo oczka nabierać, spuszczać, na pięć drutach robić skarpety i piętę podwójną, nawet rękawiczki na pięć palców pokazała jak robić. Do cioci było 13 km za Swojczowem na wschód, tam mieszkała. Potem przyjechała do naszego domu. Córka cioci Wikty Józia była krawcowa. Całej rodzinie porobiłam swetry przez zimę. Wełna była we dwie nitki, dosyć gruba, to i szybko robiło się. Miałam wtedy ukończone 13 lat. Nawet sobie spódniczki, też z wełny zrobiłam. Czapki na głowę rozmaite robiłam, pilotki, furażerki. Wujkowi Adolowi robiłam swetr. Wujek był wysoki to długo ten swetr robiłam. Za sweterki, które zrobiłam obcej kobiecie mama kupiła mi ładną torebkę z czerwonej skóry. Miałam gdzie schować książeczkę do nabożeństwa idąc do Kościoła. Dawniej w kościele modliło się z książeczki ponieważ chór śpiewał po łacinie. Cała msza jest w książeczce do nabożeństwa po polsku, gdyż dawniej było po łacinie. Przez dwa lata pod zaborem niemieckim od 1941 do 1943 r. rodzice musieli oddać dwie krowy, a musiały mieć odpowiednią wagę. Niemiec brał na mięso dla wojska. Świnie były spisane i nie wolno było sobie zabić świniaka, bo zaraz byli gospodarze karani. Wszystko trzeba było oddać Niemcu. Ukraińska policja przestrzega prawa służąc Niemcom.

Jest wiosna 1943 r. policja ukraińska idzie z wiosek i z miast, z wszystkich posterunków do lasu. Tworzą partyzantkę, będą zabijać Polaków, chcą w ten sposób budować Samostijną Ukrainę. Na południu Wołynia już w 1942 r. zabijali Polaków całymi wioskami. My nic nie wiedzieliśmy, nie było ani radia, ani gazet. Nikt daleko od swojej wioski nie jeździł, nie było autobusów. Były pociągi ale rodzina była w jednej parafii, to i przy kościele się jedynie spotykali. Początkowo zabijali młodych mężczyzn. Z naszej wsi Mohylno zabili mamy brata Franciszka 35 lat oraz Jana Juszczak 33 lata. Zaczęli z Mohylna ludzie wyjeżdżać do Włodzimierza, szczególnie mężczyźni zmuszeni byli uciekać, wyjeżdżali całymi rodzinami. Z rodzinami wyjechali Gaczyńscy, Adolf Szewczuk, stryjeczny brat tata. Dwaj bracia także uciekli z rodzinami, podobnie Buczko. I moi rodzice zdecydowali się uciekać ponieważ mój tato od milicji i od bandy miał dwa razy rewolwer przy głowie, był tak pobity, że już nie mógł nawet mówić. Taki mieli rozkaz i samowolę, mogli robić co chcieli z Polakami, Niemiec im zezwalał. Polskie rodziny były zupełnie opuszczone i bez żadnej ochrony. Na tamten czas Ukraińcy byli nad Polakami samowładni. Żydów wymordowali wraz z Niemcami. W 1942 r. pod nadzorem Niemców Ukraińcy w służbie niemieckiej rozstrzeliwali Żydów. Z Getta z Włodzimierza wywozili samochodami pod plandeką za miasto do Piatydnia i tam w masowych już wykopanych grobach rozstrzeliwali rozebranych Żydów. Wszystkie zaś rzeczy po żydowskie rabowali Ukraińcy. Mówili wtedy Żydzi do Polaków: “Nami rozczynili, a Wami zamieszą!” Wiosną 1942 r. tato był na polu za wioską i widział jak trzech Ukraińców prowadzili trzy Żydóweczki z naszej wsi, łąką do lasu. Tato był na górce, daleko ale widział jak leżeli z tymi Żydówkami na łące, a potem usłyszał strzały. A mieli ci Ukraińcy ze sobą karabiny. Tato przyjechał z pola i w domu wszystko mamie opowiedział. Tato rozmyślał co zrobić, rzucić wszystko, dorobek całego życia i iść, tułać się. Tato miał 47 lat, mama 39 lat. Pewnego ranka przy śniadaniu brat Antoś pyta się tata: “ Czy uciekacie do Włodzimierza?” Tata nic nie odpowiada. Brat Antoś mówi, że pójdzie sam do miasta. Ja zaczęłam bardzo płakać, bo mnie mama nie puści, ja miałam 14 lat. Mama moja nalegała by uciekać, gdyż rodzonego Jej brata zabili bez żadnej jego winy. Przyjechali końmi Andrysa, aż z Dominopola, jeszcze byli na wozie inni mężczyźni. W nocy przyprowadzili sąsiada Juszczaka i kazali wujkowi ubierać się, że pojedzie do sztabu. Wujek ubrał się odświętnie, wziął sobie jeszcze tytoniu na drogę. Wujek mieszkał na skraju wsi i do nas było kilometr drogi. Jechali koło naszego domu do lasu Owadeńskiego. Tato mój spał na Obrożku, który stał na podwórku. To był stóg koniczyny suszonej pod dachem. Słyszał jak jechał wóz koło domu, a potem liczył strzały. Osiem strzałów naliczył. Konie były przywiązane do skraju lasu do drzewa, a ich rozstrzelali na wozie. Potem zawieźli w głąb lasu w gęstej tarninie i tam zakopali.

Raniutko, tylko rozwidniało się, przyszedł teść wujka, miał 80 lat i płacze, że nie ma Franka. Tato mój z kolei opowiada co słyszał. Dziadek prosił, żeby tato szedł do lasu i sprawdził, co tam się tej nocy wydarzyło i nasz tato poszedł. Z brzegu lasy była ziemia stratowana przez konie, bały się wystrzałów z broni, poszedł dalej za śladami, bo to było po deszczu i natrafił na tę właśnie mogiłę. Piasek był na tarninie bo była mokra. Przyniósł kostkę od ucha, bo była z dziurką, świeża jeszcze i z krwią, na ziemi znalazł. Moja mama bardzo płakała za bratem, że on nie był nikomu nic winien. Wujek ożenił się u swego stryja, bo stryjek nie miał swoich dzieci tylko wychowanicę. Więc nie musiał się dorabiać tak jak inni, tylko zaraz dom nowy wystawił. Poza tem wszystko było, narzędzia, zostawił żonę i dwie córki Jadwigę 17 lat i Dionizę lat 12. Jadwiga uciekła, była u nas. Tato z bratem złożyli na łące siano, stało w kopcach już wysuszone. Może i dobrze, że składali to siano do stoku bowiem Ukraińcy pomyśleli: “Siano składają mają zatem zamiar siedzieć jeszcze w domu.”

UCIEKAMY NOCĄ Z MOHYLNA

Pewnej nocy w lipcu, chyba 17, to była sobota, wóz był już kilka dni przyszykowany. Rozłożony jak do wożenia snopów, drabiniasty i wszystko pakowali w worki: odzienie, pościel, mąkę, ziemniaki, zboże jakie było, pełny wóz. Tato wziął także siekierę i kosę i włożył na wóz. Ja, siostra i mama spaliśmy w życie blisko domu, brat spał na miedzy, ledwie tata go odnalazł. Tato siedział w ogrodzie w malinach i płakał. Nie mógł zdecydować się na opuszczenie swego ciężką pracą zdobytego majątku. Zostawiliśmy czarno-białą krowę, bydlaki, dwie jałóweczki wiosenne, źrebak roczny, ładny to był konik deresz, pięć owiec, kury, gęsi, świnie, warchlaki. Duża stara locha była prośna i jak nigdy nie zdarzało się poroniła prosięta. Tato ją zabił i mama wszystko popiekła, nawet kiełbasy narobiła. Włożyła to wszystko w kamienny garnek i zalała smalcem, wstawiła to wszystko na wóz, upiekła także cały piec chleba i z tym pojechaliśmy. Wszystkie pola zostały ze zbożem ozimym jak i jarym, ziemniaki, ogród, truskawki już kwitły, bo to tylko jesienią jak przyniosłam flancy od Szewczuka Stasi. W ogrodzie tytoń arabski rósł, miał szerokie liście, ciemno zielone. A był też tytoń, co miał liście szpiczaste i jasno zielone, a kwitł na różowo. Całe zapole rzniętego drzewa zostało, przygotowane na nasz dom pod Włodzimierzem. Sieczkarnia, kierat, brona żelazna, kultywator, pług, młynek do zboża. W domu: łóżka, kanapy, stół, krzesła, balia do prania, kufer z rzeczami. Tato sam zrobił kosze z wikliny, służyły w gospodarstwie do zbierania ziemniaków podczas wykopków. Poza tym zostały także: garnki, naczynia, pościel i tyle innych drobiazgów, w tym obraz Ostatniej Wieczerzy, duży obraz św. Agaty, która w ręku trzymała kielich, a w nim była sól. Został także obraz z błogosławieństwa od Ślubu rodziców Pan Jezus i Matka Boża z otwartymi sercami. Inwentarz stryj Wicek, który mieszkał obok karmił. Ukraińcy na razie nic nie rabowali, chcieli widocznie byśmy powrócili z powrotem do domów. Im zależało, by wymordować wszystkich, żeby nawet świadek nie pozostał ich haniebnej pracy na tym Bożym świecie. Noc ciemna, wyjeżdżamy z podwórka. Mama pobiegła do obory i bierze krowę z łańcuchem i wiąże do wozu od tyłu. Brat odwiązuje krowę i puszcza luzem, ta zaś idzie do sadu i tam spokojnie się pasie. Mama łapie znowu czerwoną krasulę i wiąże ponownie do wozu. Ruszamy we dwa konie ale bardzo cicho, nawet nie rozmawiamy ze sobą, obawiamy się że nas z oddali obserwują. Mineliśmy las Owadneński, nie możemy jechać przez wioski ukraińskie, nie puścili by nas, prędzej by wszystkich zabili, a majątek ograbili. Tato przez pola kieruje się do torów kolejowych z Kowla do Włodzimierza, obok torów była bita droga do samego miasta. Widzę, że na polach są jeszcze zboża, ziemniaki, wszystko rośnie, a co chwila miedza. Koła żelazne toną, tato po bacie, a nasze mocne konie niemal kładą się na dyszlu ale tato nie popuszcza i okłada je batami. Ja szłam za wozem, rosa, sukienka moja do pasa mokra. Przy torach zrobiło się nieco widno. Trafiliśmy na niemiecki transport wojskowy i było nam nieco raźniej. Szczęśliwie dojechaliśmy do miasta. Pamiętam jak ludzie spali na chodnikach, dopiero słońce wolno wschodziło. Obstąpili nas i pytają skąd my idziemy, a to znowu czy reszta Polaków tam jeszcze żyje. Tato jechał do szwagra we Włodzimierzu do Chrzanowskiego. Ciocia już nie żyła, wujek miał drugą żonę, mieli gospodarstwo na ulicy Racławickiej. Tymczasem, u wujka na podwórku było już tyle wozów, że nie było gdzie stanąć. Wujek zaprowadził nas do swoich znajomych i tam w stodole tydzień czasu mieszkaliśmy.

MOJA WYPRAWA DO MOHYLNA

Do Włodzimierza przyjechaliśmy w sobotę rano. W niedzielę mama w mieście spotkała kobietę z Mohylna, dalszą kuzynkę, która przyjechała końmi do męża brata, który już uciekł do miasta, a teraz wraca do domu. Mama nakazuje mi wracać do domu po męskie świąteczne trzewiki, które zostały pod stołem oraz po mięso, które mama zasoliła w małej beczułce w komorze. Mam także samogonę w butelkach przywieźć, schowana jest w ogrodzie w tytoniu. Pojechałam, dzień był słoneczny, jechaliśmy przeważnie przez pola. Gdy dojeżdżaliśmy do Mohylna, zsiadłam z wozu bowiem Ukraińcy wszystkich którzy wrócili z miasta, z miejsca zabijali. Wiedzieli, że tacy Polacy przynosili informacje z miasta i namawiali ludzi do ucieczki. Poszłam więc przez żyto prosto do Szczurowskich, to był pierwszy dom od pola. W domu był tylko wujek Antoni Szczurowski, chwilę u niego pobyłam, a potem idę dalej. Przechodzę przez drogę i boję się strasznie, by mnie Ukraińcy nie zobaczyli. Biegnę dalej przez żyto poza wioską i wychodzę prosto na dom wujka Adamka. Spotkałam tam młodzież: Antonina Adamek lat 19, Jadwiga obecnie po mężu Kozioł, Franciszka Mroziuk lat 17 oraz jej koleżanka Halinka Buczko. A z chłopaków to był Edek Bernacki i Antoś Konstantynowicz, kowala syn. Wujek Adamek był na podwórzu, przychodzi do mieszkania i mówi do mnie “Ludwisiu schowaj się. A gdzie? Pytam się i chowam się za piec w pokoju. Wujek wyszedł z powrotem na podwórek do Ukraińca, który szedł do wujka. Ukrainiec mówi do wujka: “Szcze priszła Frankowa dziewczyna z Brechiw!” Wujek Adamek odpowiada twardo: “Nie widziałem żadnej dziewczyny, zgłupiałeś czy co może?” A był to niedaleki sąsiad Sergiej lat około 45, jego syn mordował Polaków. Wieczorem poszłam do swego domu, bardzo się bałam tam iść, spotkałam stryjenkę Wicha żonę, płakała i ubolewała nad naszym losem tułaczym. Wzięłam co trzeba i tak sobie myślę, że nie wiem czy dam radę wrocić do miasta. A tu jeszcze samogonę każą przynieść. Bardzo świnie krzyczały w chlewie, poszłam na ogród, narwałam czerwonej koniczyny i zaniosłam świniom, wodę także zaniosłam. Potem poszłam nocować do wioski, u stryja bałam się nocować.

Śpimy w stodole, ze mną Antosia, ciocia 23 lata i Jadwiga. W nocy jechała furmanka drogą, tuż koło stodoły, a w tym czasie to już tylko bandyci jeździli. Kiedy dziewczyny posłyszały wóz, poklękały i modlą się. Jedna mówi litanię do Matki Bożej, a druga “Kto się w opiekę odda Panu swemu….” I ja się obudziłam i też zaczynam się modlić. Odmawiałam pacierz i modlitwę do I Komunii Świętej, dalej nie umiałam się modlić. Zaczęłam rozmawiać z Bogiem: “Boże daj mi szczęśliwie zajść do miasta, a przyrzekam że nauczę się na pamięć Litanię do Niepokalanej NMP oraz “Kto się w opiekę odda Panu swemu!” Raniutko idę do pani Sabiny Buczek, wdowy, wiem że ma jechać do Włodzimierza. Namawia mnie bym się ukryła w życie i tam przy drodze na nią poczekała, przez wieś bowiem niepodobna jechać. Tak też uczyniłam i czekam, kto jedzie drogą, boję się choćby głowy wychylić. Z dala poznałam, że jedzie pani Sabina, poznałam gniadego konia. Jedziemy razem, naraz przed nami, może nie cały kilometr jedzie cały wóz chłopa, ja już truchleję na tym wozie. Jeśli są z Mohylna to na pewno mnie poznają, zabiją mnie nie ma mowy. Ale chwała Bogu, jak jechali ze wschodu na zachód, tak pojechali. Chociaż wioski omijaliśmy, to niestety i na drogach bandytów można było spotkać. Było jeszcze trzy km do miasta, patrzę mama wyszła po mnie. Kiedy mnie zobaczyła powiedziała: “Ludwisiu, ja myślałam że Cię już nigdy nie zobaczę”, a tak przy tym płakała, że mówić prawie nie mogła. Opowiadała potem, że ludzie bardzo na nią nakrzyczeli: “Po coś ty wysłała dziecko do Mohylna, żeby tam zabili?” A powszechnie mówiono, że kto poszedł na swoją wioskę z miasta, to już często nie wracał nigdy. Jadwiga Buczko wróciła z miasta do domu i rano krowę doiła, przyszli zabrali i zabili, w mieście zostawiła męża i osierociła dwoje małych dzieci. Nasza dalsza kuzynka wróciła z miasta po krowę do domu w Kohylnie. Zabili, najmłodsze dziecko miało 3 latka tylko. Z Zagadki Polak Cybulski uciekł całą rodziną, mieli troje dzieci: córkę i dwóch synów. Wysłał ojciec do domu syna, w moim wieku był, tylko 14 lat. Miał przynieść uprząż, była zakopana, już nie wrócił, zabili go Ukraińcy. Zagadka leżała trzy km na północ od Mohylna.

Niestety, w mieście los nas wszystkich wcale nie oszczędzał, dlatego ludzie nawet z narażeniem życia wracali do swoich zagród po resztki dobytku, po ukrytą żywność czy inne dobra. Najgorzej było z końmi i krową nie było co dać im jeść. Mieszczanie mają tylko niewiele ziemi dla utrzymania swojej trzody. Jedziemy więc na drugi koniec miasta do innych gospodarzy, tam niestety to samo. Moja mama nalega by jechać do Werby do mamy wujka Lewandowskiego, tłumaczy że tam są Niemcy i Polacy stamtąd nie uciekają. Pojechaliśmy do Werby, było gdzie paść konie i krowę. Brat zwiózł zboże wujkowi, bo oni mieli tylko jednego konia, a u nas para silnych koni. Byliśmy w Werbie dwa tygodnie. Po 15 sierpnia znów wróciliśmy do Włodzimierza. Pewnej nocy banda ukraińska biła się z Niemcami w Werbie, my uciekliśmy ze stodoły i leżeliśmy na łące, baliśmy się, że mrowie kul zapalających dopadnie i naszej stodoły. Od rakiet było w nocy widno jak w dzień. Niemcy wzywali pomocy z Włodzimierza. Rano rodzice zdecydowali, że trzeba wracać do miasta. Z Werby do naszego domu było 7 km, raz z mamą wybrałyśmy się do domu i zaczęłyśmy żąć żyto. Wszyscy Polacy, którzy zostali we wsi zbierają zboże, a nasze stoi na pniu. Nikt nie wiedział co robić. Mama już chciała wracać do domu. Od południa do wieczoru żęłyśmy żyto. W tym czasie jechał z lasu na koniu Ukrainiec i bardzo bacznie nam się przyglądał. My tymczasem nocowałyśmy u wujka Franka zabitego wcześniej. Raniutko mama kazała mi iść do wojenki Sabiny, mieszkała w środku wsi, to był dom rodzinny mamy. Miałam zapytać Sabiny co mamy robić? Pobiegłam, tak że nikt mnie nie zauważył, pytam się co mamy robić? Wujenka tak mi powiedziała: “Nie wracajcie, by my jeśli uciekniemy, to tak jak stoimy!” Wróciłam i mamie to przekazałam. Wtedy mama podebrała miodu z uli i złapała parę kogucików do kosza i około południa idziemy do Werby. Uszliśmy 3 km do Owadna przez las, mama w Owadnie zaszła do obcych ludzi, pytać co oni zamierzają robić. Czy pozostaną w domu na gospodarstwie, czy moze zdecydują się uciekać. Ta pani Polka powiedziała, że póki Niemcy są w Owadnie, to oni siedzą ale kiedy tylko Niemcy wyjadą, oni też stąd wyjadą. Wszystko mieli już spakowane. Owadno to była stacja kolejowa. Teraz mama juz zrozumiała, że nie ma po co wracać, jeśli inni ludzie także uciekają. Wróciłyśmy do Werby. Okazało się, że w trakcie naszego zatrzymania u tej Polki, szukał nas ów Ukrainiec na koniu, ktoś nas widział i powiedział mu, że udałyśmy się na Werbę. Ujechał kawałek drogi, był uzbrojony ale nas nie znalazł i zawrócił. Nazywał się Waziłko. O tym dowiedzieliśmy się, gdy już byliśmy z powrotem we Włodzimierzu. Przy drodze do Owadna mieszkała pani Kozłowska, zbierała zboże na polu, to właśnie ją ów Ukrainiec pytał: “Czy dawno temu szła Szewczukowa z dziewczyną?” Opowiadała, że był bardzo zdenerwowany, koń aż pod nim tańczył. Pani Kozłowska męża miała w niewoli niemieckiej z 1939 r. i miała sześcioro dzieci i wszyscy razem zbierali zboże. Dziś myślę o tym tak: “ Tak coś, czy ktoś kieruje człowiekiem, żeśmy uniknęły tej tragicznej śmierci, to był sierpień 1943 r.!”

Kiedy z Werby z powrotem pojechaliśmy do miasta Włodzimierz, dowiedzieliśmy że tata brat Jan, co mieszkał na Marcelówce także uciekł wozem z żoną i córką do miasta. Z miasta już, udał się do Mohylna, ponieważ dowiedział się, że zmarła Matka, a moja babcia Agnieszka. W tym ostatnim czasie przebywała u Szczurowskich. Przyszli tam także Ukraińcy i zabrali stryja, tak że nawet nie pochował swojej matki. Jak go potem zamęczyli i gdzie pochowali, tego nikt nie wie, miał około 53 lata. We Włodzimierzu zamieszkaliśmy na ul. Lotniczej, w domu gospodarskim na przedmieściu. Dom był pusty, po Ukraińcach, którzy byli w niemieckiej policji, a nawiali z bronią do lasu do bandy. Bali się niemieckiego odwetu dlatego zabrali ze sobą całe rodziny. Ten Ukrainiec nazywał się Kalińczuk. Tam zamieszkaliśmy z drugą rodziną Mirowskich z Marcelówki, było ich 7 osób. Mirowscy mieli duży pokój, a my mały. Mieszkaliśmy tam do lutego 1944 r. Wielu Polaków zostało zabitych przez Ukraińcow, nawet w samym mieście Włodzimierz Wołyński.
SIERPNIOWY POGROM W MOHYLNIE

Jest 29 sierpnia 1943 r. Ukraińcy na wioskach i koloniach mordują w okrutny sposób wszystkich Polaków, którzy jeszcze zostali. Żniwa są zebrane. W tamtych czasach ciężko było zbierać zboże, maszyn nie było. Kosą kosiło się zboże i każdy snopek trzeba było związać ręcznie. A gdzie zboże leżało od burzy i deszczu to i sierpem trzeba było żąć. Więc Ukraińcy czekali, aż zboże będzie w kopkach, to oni sobie zwiozą. Już wokół wioski były wymordowane całymi rodzinami. A wciąż nie wierzono, bo nie ujrzeli na własne oczy. Mówili: “Za co będą nas zabijać, przecież my nic nie zawinili Ukraińcom!” A mój tata mówił, że jeszcze podczas I wojny światowej Ukraińcy pytali się zaborców, żołnierzy austriackich: “Co mamy zrobić z Polaczkami?” Austriacy odpowiadali wtedy: “Ani trań!” Co znaczy: “Nie zaczepiaj, ani trącaj!”

Zapamiętałam 29 sierpnia, bo był kalendarz w książeczce do nabożeństwa i tam pod datą 29 sierpnia znajdujemy ścięcie Jana Chrzciciela, to mi utkwiło na zawsze. Z soboty na niedzielę mordowali bezbronną ludność polską. Od kołyski do starców. Zabijali siekierą, łopatą, młotem bez żadnego strzału po cichu, tak żeby nikt nie usłyszał, co się dzieje u sąsiada. I tak w Mohylnie zamordowali 69 Polaków, a uciekło 68 jak liczyłam. Ostatniej nocy uciekło 21 osób, inni Polacy wyjechali wcześniej, w tym wielu naszych krewnych wyratowało się ucieczką z tej rzezi z 29 sierpnia. W tym nasza młodzież.

W DOMU JADWIGI MROZIUK

Tej strasznej nocy spali na Obrożku siana pod dachem, stał w sadzie Jadwigi Mroziuk. W nocy usłyszeli krzyki oraz jęki Antoniego Siateckiego, który miał własny wiatrak. Odrąbali mu obie nogi i tak w boleściach leżał na podwórku i krzyczał z bólu niemiłosiernego. A było do niego około 700 m przez pola, tak daleko i słychać było ten krzyk rozpaczy. Od razu zorientowali się, że to Siatecki krzyczy. Był szwagrem Zofii Buczek, a dla Antosi wujkiem. W tej dramatycznej chwili Edek wydaje rozkaz by spuścić drabinę i schodzić na ziemię, tam czekać, aż wszyscy zdążą zejść z brożka. Gdy wszyscy byli na dole, rzucili się do ucieczki w pola, w ciemną noc. A już bandyci byli przy ich domu, słyszeli nawet jak jeden do drugiego mówił: “Strzelaj!” Na szczęście nie strzelali za nami. Dodam, że w tym samym czasie już zabijali na podwórku Adama Mroziuka. Słyszeli jak go mordowali, przy tym nie strzelali wcale. Jadwiga Mroziuk uciekała za Edkiem, gdy go dogoniła prosiła by na nią poczekał bowiem nie ma tyle sił co on. Poszli juz razem przez lotnisko na wschód od Mohylna, blisko Turii. Natrafili na dom Władysława Mroziuka, Jadwigi stryja z rodziną i pobudzili ich ze snu, podobnie z Krawczuka rodziną. Muszę dodać, że Edka siostra cioteczna Stefania Szewczuk była synową Krawczuka i rodziny Gdyrów. Wszyscy uciekli zaraz w zarośla nad rzeką Turia.

Przesiedzieli tam cały upalny dzień, dopiero na następną noc udali się do Włodzimierza, kierując się poza lasem Owadeńskim. Szli przez błota, na rano dotarli do miasta. Wszyscy jak stali tak uciekali, matki z małymi dziećmi, Jadzia bosa i w sukienczynie, w której spała na brożku. Tymczasem Antosia i Bolek brat Antosi oraz Zosia Buczek siedzieli w ukryciu, aż zrobiło się widno. Rano przyszli na swoje podwórko, mieszkali bardzo blisko tego obrożka. Było na podwórzu dużo krwi i nic już w domu z odzienia nie było. Zrozpaczeni Antosia i Bolek stali i płakali na swoim podwórku, a było już widno. Tak znaleźli ich Ukraińcy, zaraz ich tam pomordowali. A rodzice i inni, co razem spali w stodole już wszyscy byli zakopani za domem. To wszystko opowiedziała nam potem osobiście Zosia, która zanim to się stało, zostawiła ich dwoje tak płaczących, a sama poszła do swego domu, który stał ze 300 m dalej. Dodam, że oni mieszkali poza wsią, choć do samej wsi było blisko.

W DOMU ZOFII BUCZEK

W domu u Zosi była matka lat około 73 oraz siostra lat około 45, była jeszcze panna, poza tym była chora. Zosia poinformowała mamę, ze Sabina i jej dzieci zostali pomordowani. Sama ubiera na siebie kilka sukienek i chowa się przezornie w chlewie nad świńmi, były tam złożone gruchowiny. Włazi tam do końca, pod samą strzechę i siedzi cichutko. Tymczasem za niedługo przyszli na podwórko Ukraińcy, przyszli zabijać stareńką matkę i chorą siostrę. Stukają do drzwi, matka otworzyła, patrzy a oni stoją z siekierami. Matka prosi po imieniu: “Pawel nie zabijaj nas!” Potem było już słychać tylko trzask, za sekundę drugie uderzenie i cisza. Słychać było tylko jak zakopywali ciała pomordowanych kobiet, dokładnie za chliwkiem, w którym ukryła się Zosia. Słyszy wyraźnie, jak zbrodniarze jeszcze po zadaniu im śmierci, przeklinają swoje bezbronne ofiary, słyszy: “Masz tobie ty Polszczu!!” Po zakopaniu ciał rozpoczęło się grabienie pozostawionego majątku. Kłócili się ze sobą Ukraińcy, było o co, bo to i było co brać: para koni, kilka sztuk bydła, dużo odzienia. Zosia przesiedziała do nocy, a nocą sama szła polami do Włodzimierza.

W DOMU MICHAŁA BUCZKO

Buczko Michał również mieszkał za wioską z żona i córką, od pewnego czasu chowali się w stodole, gdzie zrobili sobie sprytną kryjówkę. W stodole, w zapalu było złożone zboże, aż po belki i tam właśnie się ukrywali. Zrobili sobie tę kryjówkę zanim zboże zwieźli. To było w sobotę, żona napiekła pierogów, wyjęła z pieca i udali się na spoczynek. Kiedy przyszli Ukraińcy szukali ich wściekle ponieważ widzieli świeże i ciepłe pierogi. Rozmawiali na podwórku, a Buczko z rodziną wszystko słyszeli. Czepiali się przy tym chłopca Ukraińca, który miał za zadanie ich pilnować, by czasem nie uciekli. Chłopak uparcie twierdził, że nie mogli pójść z posesji, ponieważ pilnował dobrze. Kiedy jednak nie znaleźli Buczków rzucili się do grabienia majątku, kłócili się przy tym, kto ma co wziąć z żywego inwentarza niedoszłych ofiar. Po pewnym czasie, gdy już wszystko ucichło Buczko opuścił kryjówkę i wszedł do domu ale z odzienia nie było już nic dosłownie, zabrali wszystko co się nadawało do użycia. Rodzina Buczków jeszcze nocą szczęśliwie dotarła do Włodzimierza.

W DOMU BERNACKICH

Jeszcze przed 29 sierpnia w Mohylnie, uzbrojeni Ukraińcy przyszli i zabrali z domu Feliksa Szewczuka, brata Adolfa. Zabrali go pod pretekstem, że ma im coś tam przewieść, już więcej nie wrócił, zabili go gdzieś tam skrytobójczo jak wielu innych mężczyzn. Jego żona oraz pięcioro dzieci spały od tego czasu u siostry Bernackiej, bała się nocować sama w domu, bez męża. Sąsiadka Bernackich była Ukrainką, była wdową i miała dwóch synów, jeden miał 22 lata i chodził zabijać Polaków. Taki miał rozkaz, gdyby tego nie uczynił, to by go na miejscu zabili. W tej sytuacji tragicznej owa Ukrainka wysyła drugiego syna, młodszego ma 14 lat ponieważ chodził ze mną do szkoły. Ma powiedzieć Bernackim, by natychmiast uciekali ponieważ za 20 minut zabiją wszystkich Polaków we wsi Mohylno. Ów chłopiec nie zawiódł matki i szukał Bernackich i znalazł w stodole. Powiedział co wiedział, radził natychmiast uciekać ze wsi do miasta. Posłuchali i nawet do domu już nie wchodzili. U Bernackich też w tym czasie było pięcioro dzieci, żona oraz matka żony, staruszka już. Dziadka jakiś czas wcześniej zabrali ze sobą, niby to na jakąś wartę i już oczywiście wszelki słuch po nim zaginął. Tak że razem 14 osób uciekło, w tym jeden tylko mężczyzna Bernacki. Przez rów przenosi ofiarnie babcię i małe dzieci, wszyscy razem uciekali do lasu Owadeńskiego, a mieszkali w samym środku wsi Mohylno.

W DOMU JÓZEFA GACZYŃSKIEGO

Józef Gaczyński podczas nocy, w której mordowali mieszkańców naszej wsi Mohylno spał w ogrodzie w chaszczach. Gdy przyszli mordować jego rodzinę żona otworzyła drzwi, bandyci pytają o męża, a on wszystko słyszy. Na ten moment małe dziecko zaczęło płakać, żona mówi do nich, że weźmie dziecko na ręce i pójdzie męża poszukać. Lecz Ukrainiec zaraz na progu zarąbał ją bezlitośnie siekierą, a potem wszedł do domu i pomordował jeszcze troje dzieci. Mąż a zarazem ojciec rodziny wszystko słyszał dokładnie, w noc ciemną słychać dobrze, kiedy nawet ptaszki śpią. Jak otumaniony przedostał się do miasta Włodzimierza i tu nam wszystkim w domu opowiadał co przeżył.

W DOMU JADWIGI SZCZUROWSKIEJ

Jadwiga Szczurowska córka Antoniego i Marty, właśnie Marta była rodzoną siostrą mojego taty Franciszka Szewczuka. Jest to przekaz wiarygodny bowiem jeszcze żyje Jadzia, obecnie mieszka w Darłowie i ma już 76 lat. Mieszkali w Mohylnie, Józef Szczurowski, syn uciekł do Włodzimierza z żoną i dwoma małymi córkami jeszcze w lipcu 1943 r. oraz siostra Rozalia Szczurowska, która była zakonnicą. Gdy przyszli nocą zabijać rodziców i dwie córki to wszyscy spali w stodole na sianie. Zaczęli wołać, ktoś się odezwał, więc nakazują schodzić na dół do stajni. Gdy wyprowadzali konie ze stajni Jadzia rzuciła się do rozpaczliwej ucieczki, niestety zaczepiła o coś i przewróciła się, tak ją dogonili i szpadlem okładają po udach i po głowie. Było ich dwóch jeden trzymał ją za usta, a drugiemu kazał bić szpadlem za uchem. Jadzia po kolejnych cięciach straciła przytomność, myśleli że ją zabili i pobiegli z powrotem mordować rodziców i siostrę Genowefę lat 19, by też nie próbowali uciekać. Przy tym morderców było więcej. Jadzia jeszcze nocą ocknęła się cała zakrwawiona ale nie była w stanie się podnieść. Na kolanach i na rękach zaczołgała się do snopków żyta, które stały za sadem, na ich własnym polu. W tych dziesiątkach siedziała kilka dni. W nocy marchew na polu wyrywała i jadła by przeżyć, niedaleko rosła trzcina, to rosę spijała z wielkiego pragnienia. Była przy tym bosa i tylko w jednej sukience, a było już chłodno, z kolei w dzień upał, muchy ją gryzły, aż robaki się w ranach zalęgły. Po temu też głowa ją bardzo swędziała! Dodam, że gdy Ukraińcy rano przyszli by zakopać jej ciało to szukali jej po tych snopkach, nawet widłami dźgali czy czasem nie siedzi w jednym z nich. Jadzia widziała nawet jak zbliżali się do miejsca jej ukrycia i bardzo na ten czas gorąco się modliła do Matki Bożej, by tylko jej nie zobaczyli i nie zamordowali. A słyszała przy tym, jak mówili Ukraińcy do siebie: “Ona daleko i tak nie zajdzie, tylko padochne!” Po kilku dniach zaczęła nocą iść do miasta Włodzimierza, po miedzach na polu spała, gdzieś zaszła do sadu to jabłko jakie zjadła. Nad ranem, może to była 08.00 gdy nasze chłopaki na Cegielni wypatrzyli ją lornetką. Widząc, że ktoś żywy w polu siedzi, wysyłają patrol, gdy inni obserwują pole dwóch chłopców wypytuje ją kto ona jest, a ona ze Jadwiga Szczurowska z Mohylna. Zaraz zorganizowano kożuch, bardzo trzęsła się z zimna oraz wóz i obstawę, która zawiozła Jadzię do szpitala w mieście. Włosy brzytwą zgolili i leczyli rany na głowie. Dziwne ale nie wdało się zakażenie ponieważ robaki oczyściły zagrożone miejsca i rany głowy.

MORDOWANO NAWET UKRAINCÓW

W Mohylnie blisko Jadzi Mroziuk obecnie Kozioł mieszkał Andrzej Mikuliszyn, był greko katolikiem. Miał już drugą żonę, pierwsza zmarła. Druga żona nazywała się z domu Tchórz. A że chodził do starej panny Ukrainki Pistymki, Ukraińcy nakazali mu zabić swoją drugą żonę, a wziąć Pistymkę, to go nie zabiją. Więc zabił swoją żonę i tak został przy życiu. A że nogi miał odrąbane Siatecki to był przy nim Krawczuk i widział. Siatecki prosił go żeby go dobił, Krawczuk przyszedł potem do Włodzimierza i wszystko nam opowiedział. Krawczuk był ożeniony z Polką, a sam pochodził z rodziny ukraińskiej. Sądził zatem, że go Ukraińcy nie zabiją i wybrał się ponownie z miasta do swojego domu ale już nie wrócił, niemal na pewno zabili go. Żona, dwie córki, syn i synowa pozostali już w mieście. Krawczuk mieszkał w Turii, a droga z Włodzimierza do jego domu wiodła przez lotnisko, tuż przy wiatraku, gdzie mieszkał nieszczęsny Siatecki.

DRAMAT RODZINNY W REWUSZKACH

Opiszę teraz los Karola Mroziuka i jego żony. To stryjeczny brat mojej mamy. Mieszkali blisko wsi Turia, bo i rzeka Turia jest na Wołyniu. Miejscowość nazywała się Rewuszki. Przy lesie, urodzajna ziemia. Oboje pobrali się już w starszym wieku, przeważnie mężczyźni dawniej w starszym wieku żenili się. Mieli troje dzieci, same córeczki: 15 lat, 9 lat i 3 latka. Stasia, Felicja i Kazimiera. Od lipca 1943 r, już nie nocowali w domu, tylko po lasach albo w zbożu, razem z sąsiadami. Sąsiadka Ukrainka mówi do Mroziuka żony, aby dzieci przyszły spać do jej domu. Gdyby przyszli Ukraińcy to ona powie, że to są jej dzieci. Posłuchała matka i dała swoje dzieci do Ukrainki na noc, a nie wiedziała że mąż Ukrainki jeździ po nocach i zabija Polaków. Pewnego ranka wpadła matka do tej chaty ukraińskiej, a widząc że dzieci spokojnie śpią lepiej poprzykrywała. A tu naraz przed domem staje furmanka i bandyci idą do tego mieszkania. Ukrainka krzyczy do Mroziukowej by uciekała na strych. Ta rzuca się i w sieni po drabinie ucieka na strych, matka trojga dzieci. I co widzi przez okienko na strychu, jej dzieci zostały przez uzbrojonych w karabiny Ukraińców poprowadzone przodem, a mordercy za nimi. Po chwili usłyszała trzy strzały, dzieci zostały rozstrzelane. Matka biegnie do męża do lasu i tam bije go z rozpaczy. Chciała uciekać wiele razy wcześniej do miasta ale mąż nie godził się na to, nie godził się opuścić gospodarstwa rolnego i tego wszystkiego, co stało w oborze. Teraz włosy rwie na głowie. Żona jego mówi, że teraz już nie pójdzie do miasta bowiem nie ma już dla kogo żyć. Sąsiedzi poprowadzili ją do miasta. Kłócili się oboje przez lata, że dali dzieci do sąsiadki Ukrainki na śmierć. I tak skłóceni szli z węzełkiem chleba w ręku. Tysięcy było takich ludzi, ja dałam przykład jednej tylko rodziny, bo to byli nasi kuzyni.

ZOSTALI TAM NA ZAWSZE

Podam tylko spis najbliższej rodziny, którzy zostali zamordowani w Mohylnie. W Mohylnie zostało zamordowanych razem 69 Polaków, ja wypisałam tylko najbliższą rodzinę. Mordowani byli przeważnie nocą, gdy zbudzeni często ze snu, wystraszeni, nie wiedzieli co się dzieje!
Oto bracia mojej mamy:
1.      Adam Mroziuk, jego żona Aniela oraz dzieci: Antonina lat 19, Bolesław lat 14, Regina lat 9.
2.      Franciszek Mroziuk, jego żona Helena oraz córka Dioniza lat 11, a także teść Piotr lat 80 i teściowa Maria lat 82.
3.      Adolf Mroziuk, jego żona Sabina oraz dzieci: Stanisław lat 6, Kazimiera lat 3.
4.      Leon Mroziuk – był jeszcze kawalerem.

Oto rodzeństwo mojego tata:
1.      Jan Szewczuk lat 55.
2.      Wincenty Szewczuk, jego żona Stanisława oraz dzieci: Tadeusz lat 9, Leokadia lat 7, Jadwiga lat 4, Zygmunt miesięcy 8.
3.      Marta Szczurowska, jej mąż Antoni oraz dzieci: Genowefa 19, Kazimiera 12.

Oto inni członkowie naszej rodziny:
1.      Stanisław Szewczuk – stryj mego tata, jego żona Ludwika oraz córka Stanisława lat 23.
2.      Bronisław Chrzanowski – siostrzeniec tata, kawaler lat 23.

WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI PRZYJMUJE ROZBITKÓW

W mieście we Włodzimierzu było bardzo dużo uciekinierów z wiosek i kolonii, z różnych stron ludzie uciekali do miasta. Sytuacja była katastrofalna, brakowało żywności, ludzie prosili burmistrza o interwencje w tej sprawie. Zorganizowano kuchnię polową, można tam było raz dziennie dostać ciepła zupę. Wciąż napływały nowe rodziny rozbitków, do naszego domu zawitały siostry mamy z rodzinami. Przyszła ciocia Wikta Flik z mężem, trzy córki, zięć Zymon Józef i wnuczka Władzia, poza tym ciocia Adela Traczyńska z mężem i dwójka dzieci, tak że razem było nas 16 osób. Spaliśmy w stodole i na stercie słomy, co to stała na podwórku. Jesień 1943 r. była na szczęście bardzo ciepła, mieszkaliśmy tak razem do 01 listopada. Robiło się zimno dlatego nasi goście zmuszeni byli szukać sobie mieszkania u miejscowych gospodarzy, zbliżała się mroźna zima. Liczni Polacy, którzy przybywali do miasta, przeważnie chłopcy bez rodziców i własnych rodzin zgłaszali się do Niemców po broń. Następnym krokiem było zorganizowanie posterunków wartowniczych z czterech stron miasta, by skutecznie ochraniać polską ludność przed ukraińskimi bandami. Komendant i zastępca tej grupy byli Niemcami. Tymczasem w mieście coraz bardziej daje się we znaki dotkliwy głód, brakuje żywności i nam mąka się kończy, co będzie dalej? Uciekliśmy z domu na przednówku. Polska policja udaje się poza Włodzimierz, a z nimi masa ludzi z wozami oraz pieszo, każdy bierze to co ma pod ręką. Ludzie zbierają z pól co się da, przeważnie ziemniaki i zboża. Ukraińcy odpowiadają zbrojnie, strzelają w naszym kierunku, wreszcie atakują. Policja i wszyscy ludzie z łupem powoli i czujnie cofają się do miasta. Tak mniej więcej wyglądały polskie wypady poza miasto po żywność, I ja raz pojechałam z tatem na taki właśnie wypad, nie było lekko. Ukraińskie kule padały przy nas, pac pac, a my po prostu kopaliśmy ziemniaki. Coś trzeba było jeść! Swoje zostawiliśmy obsiane: pola ozime i jare i okopowe dla sąsiadów dla chrześcijan prawosławnych.

Do dziś nie rozumiem w jakiego Boga Ci prawosławni wierzą. Czy ich Bóg nakazywał im tak mordować sąsiadów. Przecież w każdym kraju na świecie żyją razem wszystkie nacje narodów i jest dobrze. Zatem zastanawiam się w co oni wierzą, jaką jest ich ta wiara, tak sobie niekiedy myślę: czy ich własne potomstwo im to kiedyś wybaczy? Mam takie wrażenie, jakby ten naród wyzbyty był kultury, taki szczep kozacki, co to tylko zabija i rabuje. To nie da się wyrazić w słowach cośmy przeżyli! Tułaliśmy się przez dwa lata, bez dachu nad głową i za co tak cierpieliśmy, za to że byliśmy katolikami – Polakami?!
Pamiętam pieśń o rezunach:
W Świnarzynie ciemny las (2 razy powtórzyć)
Banda Kwaśnickiego uciekła do niego
Z posterunków, wiosek, miast (2 razy)
Za nim Tarasiewicz, złodziej Komarewicz
Cały sztab bandyckich mas (2 razy)
Bił bandyta, dzieci bił
Palił bandyta dwory, minował kościoły
Krew gorącą Polską pił (2 razy).
ŚMIERĆ BYŁA ZAWSZE O KROK

Dalej opiszę nasze życie tułacze. We Włodzimierzu na ul. Lotniczej w grudniu 1943 r. obok domu pana Kalińczuka mieszkał pan Lecki z żoną i dwójką dzieci, była tam także służąca. Przyszli nocą Esdowcy Ukraińcy, którzy byli w służbie Niemców, nosili granatowe mundury. Zabili brutalnie panią Lecką i służącą bowiem złapali je w łóżku, tylko dzieci się wyratowały ucieczką przez okno w kuchni, Kazimierz lat 11 i Marysia lat 8. Chłopiec podczas ucieczki został raniony bagnetem w ramie kiedy był już w oknie, przybiegli do naszego domu i opowiadali przerażeni co się stało. Gdy usłyszeli jak mama bardzo krzyczy rzucili się do ucieczki. Natychmiast pobiegliśmy do pana Ilnieckiego, który mieszkał z drugiej strony naszego domu. To był gospodarz – rolnik. Zaraz nałożył słomy na wóz, zaprzągł konie i podjechał pod dom pani Leckiej z pomocą. Mężczyźni weszli do domu i wynieśli jej ciało na prześcieradle, złożyli na wóz i z kopyta powieźli do szpitala. Kilku mężczyzn ją eskortowało ale nie było już kogo ratować, miała biedaczka dużo bagnetów. Mąż pani Leckiej był tej nocy na służbie, pracował jako strażnik magazynów z bronią dla Niemców. Minął jakiś czas, miesiąc, może dwa, spadł śnieg i zaczął się rok 1944. Nocą Ukraińcy Esdowcy okrążyli nasz dom, nadmienię że stał 30 m od drogi. Boża Opatrzność sprawiła, ze wyszłam właśnie z wiaderkiem po wodę. Było ciemno, gdy spojrzałam na drogę dojrzałam jednego mężczyznę. A oni szli gęsiego i było ich 11 chłopa Esdowcy Ukraińcy. Ubrani byli w długie płaszcze koloru granatowego i zdaje się mieli u pasa granaty, bardzo grubo bowiem wyglądali. Otoczyli nasz dom, kilku z nich weszło do mieszkania i niby szukali pana Kalmusa – Polaka z Turii. Szukali wszędzie: pod łóżkami i w szafie. Widząc to Jadzia sierota, co była u nas, mojej mamy brata rodzonego córka, rzuciła się do ucieczki. W sieni złapał ją Ukrainiec i nie puszcza ale w końcu wyrywa się szczęśliwie i biegnie do pana Ilnickiego. A u niego było wielu Polaków, uciekinierów z Turii. Tymczasem, u furtki łapie ją następny Ukrainiec, wtedy Jadzia poczyna bardzo mocno krzyczeć: “Panie Ilnicki, panie Ilnicki!!!” Ja tymczasem wracam z wodą do tej samej furtki, ona mnie widzi i krzyczy: “Ludwisiu żuć wiadro i uciekaj.” Na te słowa Ukrainiec puścił ją i razem pobiegłyśmy do pana Ilnickiego. Tam mężczyźni nakazali nam biec, do naszej samoobrony na Cegielni. Pobiegłyśmy dobre dwa kilometry, w samych sukienkach i opowiedziałyśmy, co się stało. Nasi chłopcy szybko, konie i sanie i już pędziliśmy do miasta. Już nie było Ukraińców, bali się odsieczy. Dodam, że przy studni był też jeden Ukrainiec i rozmawiał po rosyjsku z panem Stępniem z Turii, czekałam aż on pierwszy wody nabierze. Sądzę, że dzięki Jadzi zostały wyratowane obie rodziny tej nocy, a tak by nas tam niechybnie pomordowali i mnie też, bo wróciłabym do domu, prosto w ich szpony.

Jest luty 1944 r. nasi chłopcy z posterunków poszli na Bielin do polskiej partyzantki. Tymczasem Ukraińcy napływają do Włodzimierza, Niemiec ponownie wydał im broń, mają nakazane meldować się z bronią raz w tygodniu. Niemiec zabiega o zboże od Ukraińców ale ci boją się Polaków z miasta. Pewnego dnia Niemiec chodził po domach i nakazywał okopy ze śniegu oczyszczać. Brat poszedł oraz chłopcy od Mirowskich. Moi rodzice poszli do miasta, Jadzia siedzi w pokoju coś czyta, pani Mirowska leży w łóżku chora. Pan Mirowski i brat jego żony udali się do pana Ilnickiego. Ja coś bardzo chciałam mamy, zastanawiałam się dlaczego wciąż nie wraca z miasta, może byłam też głodna. Wyszłam więc, aż na ulicę i patrzę w stronę miasta, wyglądam tak rodziców. Ale coś zauważyłam, co mnie zainteresowało, od strony miasta chodzi Niemiec w mundurze, a z nim dwóch cywilów. I tak chodzą od mieszkania do mieszkania, czasami przechodzą na drugą stronę ulicy. Gdy byli już blisko naszego domu, uciekłam do ganku i patrzę, co się będzie działo. A oni idą dróżką do naszego domu, w tym momencie poznaję Ukraińca z Mohylna. Wpadam do mieszkania i krzyczę: “Jadziu idzie do nas Anenku Sergiej. Był Jadzi sąsiadem, miał może 23 lata. Jadzia szybko drzwi żelazną sztabą zasunęła, podobnie wejście do pokoju, w którym przebywała pani Mirowska ale tak się włamywali, że w końcu i sztaba nie pomogła. W domu poczęli się dobijać do pokoju gdzie przebywała pani Mirowska. Skaczemy na ten czas do ogrodu przez okno i biegniemy co sił do pana Ilnickiego, a tam całe zapole stoi chłopa, każdy ma w ręku widły i szpadel. Nabrali chłopców polskich i poprowadzili na Cegielnię i tam ich wszystkich w bestialski sposób pomordowali, nawet kobiet wtedy nabrali. A Niemiec chodził po domach, że jeśli kto miał dokument, że pracuje u Niemców lub że jest mieszczaninem, tego zabraniał brać na Cegielnię. A jeśli kto był, tak jak my, uciekinierzy z wiosek, tego Niemiec zgadzał się brać, jak się później okazało na zagładę. To była godzina około 13.00, gdy rodzice i Mirowscy wrócili z miasta, opowiedzieliśmy co zaszło. Zaraz zaczęliśmy wszystko pakować na wóz i wyruszamy na Bielin, do naszych chłopców. Zima, śniegu dużo, a my nie mamy sani tylko wóz. Muszę wyjaśnić, że brat żony Mirowskiego to Józef Gaczyński z Mohylna.

NA BIELINIE

Gdy przyjechaliśmy na Bielin, zamieszkaliśmy u Kondrackich blisko Kościoła. Dużo było już u nich ludzi, tak że spaliśmy w stodole w butach, w odzieniu i w chustkach na głowie. Pamiętam dobrze jak raz z Jadzią, tak przykryte słomą, obudziłyśmy się z samego ranka, patrzymy a śnieg nas przyprószył przez dziurawą deskę w stodole, czy przez szparę w deskach. Wszyscy spaliśmy w takich warunkach, tato i brat też. Tylko mama spała w kuchni na stole, razem z moją siostrą Hanią, która miała tylko 8 latek. Nad ranem ludzie nam donieśli, że jest pusty dom przy lesie, niedaleko Siedlisk, nazywali to Karolówka, około 2 km od Bielina. Akowcy, czy partyzanci, ich cały sztab mieścił się w Siedliskach, to jest tylko 1 km od Karolówki. Moi rodzice i nas czwórka dzieci z sierotą Jadzią Mroziuk pierwsi tam zamieszkali, w ciemną noc tam przyjechaliśmy. Mama napaliła w kuchni, a był to duży dom gospodarski, duża kuchnia i dwa pokoje, zajęliśmy mały pokój. Rano dużo furmanek przyjechało z rodzinami, od tej chwili co dnia przyjeżdżali nowi. Uciekali biedaki z miasta Włodzimierza bowiem na przedmieściach Ukraińcy pomordowali już wielu ludzi. Na koniec było nas 12 rodzin w jednym domu, z tym że dwie rodziny spały i mieszkały w stodole. Piecyk żelazny tam sobie wstawili i na nim gotowali, grzali się. Gdy nadeszła Wielkanoc w kwietniu 1944 r. to podczas rezurekcji w kościele na Bielinie, Niemcy już bombardowali Bielin. Jedna z bomb spadła blisko Kościoła, pozostawiając wielki lej na drodze. A gospodarstwo Kondrackich, w którym nocowaliśmy zostało spalone. Krowy leżały z wydętymi brzuchami jak kopice siana, a odór szedł z tej spalenizny straszny. Nikt nie sprzątał tego bowiem wszyscy pouciekali do lasu z partyzantami. I my uciekaliśmy z Karolówki bowiem Niemcy mocno strzelali w kierunku Karolówki, jedna z kul zabiła psa na podwórku. Co nasi partyzanci uszli nieco drogi po lesie, to my w nocy za nimi. Droga była straszna i szalenie niebezpieczna, samoloty niemieckie nadlatywały nad lasy, zniżały się i gęsto siały z karabinów pokładowych. Dwa dni tak jechaliśmy, nocowaliśmy w lasach, mijane wioski były opuszczone, domy puste, a nikogo nie było, ani żywej duszy. Tak dojechaliśmy do Musurskich lasów, mieliśmy nadzieję, że Akowcy nadal będą nas ochraniać, tymczasem partyzantka poszła w las. A my, z wozami, z małymi dziećmi nie było jak sobie poradzić po lesie. Zgromadzili się ojcowie i naradzali się, co dalej czynić, czy iść dalej w las za polską partyzantką, a kobiety i dzieci zostawić tu na pastwę losu?! Tragiczne chwile! A tu patrzymy Niemcy już na koniach jadą, otaczają nas wszystkich i nakazują zawracać do Włodzimierza. Długi to był tabor, a że myśmy jechali na końcu, wszyscy Mohylency, to już tak zostało i trzymaliśmy się do końca wojny już razem.

Zatrzymaliśmy się w Stasinie, byli tam Niemcy, dwa km dalej mieścił się ich sztab oraz kuchnia. Mieszkaliśmy u pani, bodajże Sadaj się nazywała. Jej mąż był dowódcą w partyzantce, był Legionistą. Pięć rodzin nas tak mieszkało przez cały maj i aż do połowy czerwca 1944 r. Kiedy pewnego przedpołudnia nasi ojcowie stali na podwórku, w ciepły czerwcowy poranek, nagle wpada na ten podwórek młodzieniec i przez środek ucieka za budynki w żyto. A tuż za nim trzech esdowców – Ukraińców na koniach wpada i pytają gdzie ten chłopak się schował. Oni odpowiadają, że nie widzieli nikogo takiego. Zatem nakazują im wszystkim iść przed sobą, a sami poganiają ich pałami z koni. Byli wśród mężczyzn: mój tato Franciszek Szewczuk, Adolf Szewczuk, stryjeczny brat tata i zarazem szwagier z mamy strony oraz Flika Juliana zięć Zymon Józef z Pińskiego Mostu. Ktoś z kobiet powiedział: dziewczęta biegnijcie do Szwydy Ludwika, on pracował w kuchni u Niemców. Dwa km na przełaj przez pola biegłyśmy, pięć nas dziewcząt i powiedziałyśmy co zaszło. A Szwyda zwrócił się do oficerów niemieckich. Niemcy zaraz wsiedli na konie, też ich trzech było i cwałowali w kierunku lasu, w tamtą stronę ich pognali. Na szczęście blisko samego lasu ich dogonili, odjechali na bok i długo z Ukraińcami rozmawiali, aż puścili naszych ojców wolno do domu. Muszę wyjaśnić, że Ludwik Szweda był zięciem Flika Piotra, brata Juliana i umiał dobrze rozmawiać po niemiecku, miał ukończone gimnazjum przed 1939 r.

Jeszcze chcę opisać jak Niemcy walczyli z naszymi partyzantami. Zorganizowali b. gęsto obstawioną obławę na skraju lasu, co kilkanaście metrów stał jeden żołnierz niemiecki. Jeśli się tylko pojawił Akowiec, zaraz prażyli do niego ile sił. Adolf Szewczuk miał wśród partyzantów syna Jana, udał się zatem pod las, sądząc że może i on się tam pojawi. Stała tam sterta słomy, począł więc układać słomę na wozie i uważnie obserwował co się dzieje. A tu pojawia sie młody chłopak, Akowiec z samych Zasmyk pod Kowlem, nazywał się Czesław Wasilewski. Stryj Adolf położył go na wozie i solidnie nakrył słomą, tak ukrytego bezpiecznie przewiózł. Okazało się, że to żołnierz Krwawej Łuny. Dniami i nocami ukrywaliśmy go w chlewie, pośród bydła domowego, nie było dla niego po prostu dokumentów. Około 15 czerwca przyszli do naszego domu i zapowiedzieli by dom opuścić bowiem front się zbliża i dom będzie zajęty przez młodych chłopców niemieckich, zatrudnionych przy kopaniu okopów.

NA ZAMOJSZCZYZNIE

Ciężkie to były dni, rodziły się pytania: gdzie mamy teraz jechać, gdzie się poniewierać? Jest takie przysłowie: “Wieś się pali, to dziad bierze torbę i idzie dalej.” I tak my zostaliśmy takimi właśnie dziadami. Do Włodzimierza baliśmy się jechać, gdzie z końmi i krowami na bruk, a przy tym na peryferiach czy przedmieściach też można było głowę pod siekierę podłożyć. Ukraińcy zabijali wszędzie. Ojcowie uradzili, że jadą za Bug. Jechaliśmy za Bug polnymi drogami, aby nie napotkać Ukraińców, na pewno wszyscy byśmy zginęli. Jechaliśmy, a wiele matek bardzo płakało. Ja też zapłakałam, że już nigdy nie zobaczę swojego kościoła w Swojczowie, wiedziałam że już jest zaminowany. Płakałam za tymi wołyńskimi czerwonymi makami, co tak pięknie kwitły pośród łanów zbóż i za tymi kaczeńcami, co je rwałam wczesną wiosną na błotnej łące. W uszach brzęczał mi rechot żab w maju, gdy szliśmy do kapliczki św. Jana na majowe nabożeństwo, chodziłam tam z mamą. Chyba sam Chrystus na krzyżu, co stoi na rozstajnych drogach, wskazał nam tę jedyną drogę, którą jechaliśmy w nieznane. A gdzie są groby naszych najbliższych, pomordowanych tak okrutnie. Przykazanie chrześcijańskie każe umarłych grzebać, a przecież nie mieliśmy jak Ich biednych pogrzebać. Do dziś często Ich koście w studniach, w gnojownikach, w lasach. Tak jechaliśmy, przeżywaliśmy i gorzko płakaliśmy wszyscy, nasi mężczyźni w swoich sercach. Zymon poszedł pieszo do Horodła, żeby przez most na Bugu jakoś się przedostać. Stały tam warty z żołnierzy niemieckich. W Horodle Zymon miał kuzyna, stryjecznego brata. Kuzyn załatwił wartę na moście. My w tym czasie staliśmy pod lasem, kilometr drogi od mostu. Otrzymaliśmy informację, że można jechać po zmianie warty. Było nas 7 wozów, a szły przy nas dwie rodziny z węzełkiem chleba, nic dosłownie nie mieli, jeno w wózeczku małe dziecko. W Horodle u gospodarzy w stodole mieszkaliśmy, nikt nas na pokoje nie przyjmował i z cegieł na podwórku była kuchnia. Tylko chleba pozwolili upiec w domu.

29 czerwca 1944 r. byliśmy w kościele, było to święto Piotra i Pawła, dobrze to zapamiętałam. Tyle Wołyniaków najechało do Horodła, że już nie było gdzie postawić wozu, a na ulicy Niemcy nie pozwalali przestawać bowiem wojsko zmieniało pozycje. Uradzili nasi ojcowie, że trzeba jechać dalej w kraj. Miejscowi ludzie Horodelcy radzą nam, żeby wziąć ze sobą żołnierza niemieckiego, by ten nas wszystkich pilotował. Mówią nam, że milicja ukraińska nas nie przepuści, służą dla Niemca i z nami mogą zrobić, co będą chcieli. Myślimy sobie: “To koszmar! Jesteśmy na polskiej ziemi i nie możemy się po niej swobodnie poruszać”. Mamy już dwóch okupantów Niemców i Ukraińców. Znaleźli Niemca żołnierza, który zgodził się nas przeprowadzić, aż do Wojesławiec. Od wozu oddawaliśmy jako zapłatę po kilogramie tłuszczu i wódki żytniówki. Kto nie miał to pożyczał, bo każdy chciał jechać. Pewnego dnia wyruszyliśmy z Horodła o wschodzie słońca. Tabor niesamowity: z 30 furmanek, a wiele szło ludzi tylko z węzełkiem chleba. Na pierwszym wozie jechał Niemiec. To był upalny lipiec 1944 r. W drodze mieliśmy popas przy jakimś potoku, napoiliśmy krowę i konia, a potem ruszyliśmy w dalszą drogę.Dojeżdżamy do Uchań, a tu milicja ukraińska nas nie przepuszcza, tylko chce by dać im 6 krów. Stoimy jak na granicy, a dzieci ukraińskie chodzą wkoło nas i mówią: “To zza Buha, bo nie kalczykowane karowy”. Józef Zymon miał na sobie mundur z guzikami na których były polskie orzełki, przed 1939 r. należał do polskiej organizacji “Krakusy”. Milicjant ukraiński te guziki na nim poobrywał! Zymon nie miał prawa bronić się, tak nas tu traktowano, jakbyśmy z Chin może przyjechali. Żołnierz niemiecki tyle rozmawiał z Ukraińcami, że na koniec nie dał ani jednej krowy i pojechaliśmy z Uchań do Wojesławiec. Niemiec czekał, aż wszyscy przejadą, a potem na końcu jechał za nami. Wojesławice to już większość Polaków zamieszkiwała. Rozjechaliśmy się po podwórkach i prosiliśmy, aby przenocować i dać jeść koniom, krowę kazali popaść. Rano na drugi dzień, radzą nam jechać do Bańczy do hrabiego Patockiego. Pojechaliśmy do Bończy, sami Mohyleńcy i nie tylko. Inni pojechali aż do Kraśnika pod Lublin, gdzie kto mógł. W Bończy chodziliśmy do buraków do plewienia. Ja byłam najmłodsza ale chodziłam wszędzie do pracy. Pan Potocki płacił spirytusem, miał gorzelnię, robił spirytus z ziemniaków. A za spirytus można było kupić zboża na chleb. Szliśmy także do żniw, by zarobić na ziarno dla konia, musi jeść ziarno kiedy ciężko pracuje.

Do Bończy zbliża się front, a my mieszkamy w szkole przy samej szosie. Trzeba uciekać bowiem pierwsi frontowi to idą skazańcy z więzień. Stalin powypuszczał takich na pierwszą linię, wiadomo co można się po nich spodziewać. Cała wieś uciekła do lasu, wszyscy którzy mieszkali blisko szosy. W lesie staliśmy przez kilka dni, a ponieważ nie znaliśmy tej okolicy chcieliśmy jechać do Skierbieszowa ale miejscowi nam odradzali bowiem tamta szosa prowadzi na Zamość i pełno tam teraz wojska. Zatem pozostajemy dalej w tym lesie ale nie ma tu wody. Palimy ognisko i suszymy się, w nocy padał deszcz. Watra z ogniska na całej twarzy, nie ma gdzie się umyć. Śpimy pod wozami, tak kilka dni koczujemy. Wreszcie ktoś donosi, że w Bończy są już Rosjanie, jedziemy tam dość niepewnie. Na skraju lasu widzimy rosyjskiego żołdaka na koniu i pijanego, jak galopuje w naszym kierunku. Stryjek Adolf pyta się go czy w derewnie są już Rosjanie, potwierdza a nam po cichu zdaje się że to koniec naszej tułaczki. Tak to w 1941 r. wyzwalali nas Niemcy, a teraz oto trzy lata później Rosjanie, a naszej Polski jak nie ma tak nie ma. Ci co walczyli za nasz kraj, prawdziwi patrioci już poginęli w więzieniach, a pozostali sami zdrajcy, co do tej pory może nie jeden raz chowali się po wszelkiego rodzaju dziurach. Tylko do dziś cicho się o tym mówi!

Tymczasem w Bończy nie mamy czego szukać, przecież w szkole nie będziemy mieszkać, tu nie ma warunków do życia. Pewnego ranka zatem jedziemy do Zamościa. Ktoś powiedział, że w Sitańcu było dużo folksdojczów, wszyscy teraz pouciekali, a ich domy pozostały puste, zatem w kolejny upalny dzień jedziemy tam, właściwie to źle powiedziane: nikt nigdy nie jechał, nawet nasz tata szedł przy wozie. Nawet konie nie były dokarmiane tak jak się należy, jak zatem miałyby powieść jeszcze nas. Dojechaliśmy do Dębowca, konie, krowy trzeba nieco popaść, a tu upał niesamowity, że już krowa nie chce iść za wozem i szarpie się biedaczka, tak umęczona jest. I tak z Dębowca z domów powychodzili mężczyźni Polacy na szosę i rozmawiają z nami, doradzają by nie jechać do Sitańca, mówią: “Przecież żaden gospodarz nie przyjmie was, aby nakarmić parę koni i krowę ze swego areału.” W tej sytuacji zawracamy do Skierbieszowa z powrotem, a już 10 km jesteśmy w drodze. Tylko rodzina Gaczyńskich z Mohylna pojechała mimo wszystko do Sitańca. W Skierbieszowie zamieszkaliśmy w pałacu gdzie urodził się prezydent Polski Ignacy Mościcki, po dwie rodziny w każdym pokoju. Wszystkich nas było sześć rodzin z wozami i dwie rodziny z tobołkami. Moi rodzice razem mieszkali w jednym pokoju z Adolem Szewczukiem, ich było 6-cioro i nas też 6-cioro razem z Jadzią Kozioł z domu Mroziuk. Zmurowaliśmy z cegieł kuchnię, a pod nią piec do pieczenia chleba. Trzeba było klęczeć, żeby napalić w piecu, nawet by piec, trzeba było włożyć do pieca także. Zarządcą tego majątku był pan Dąbrowski. Pozwolił nakosić trawy, wszyscyśmy przy tym pracowali, tak że na całą zimę wystarczyło, by karmić inwentarz. To było siano wspólne. Duża obora – jak to w majątku – to i tam stało nasze bydło i konie. A w polu brat orał to płacili rzepakiem, tak że mieliśmy całą zimę olej. Siedem miesięcy tak razem w jednym pokoju mieszkaliśmy, nikt się nie kłócił, mieliśmy już dach nad głową. Ja z Jadzią chodziłyśmy do sióstr zakonnych za Skierbieszowem do wykopków marchwi i ziemniaków, to i też na zimę zarobiłyśmy. Siostry miały duży majątek. W zimie na drutach robiłyśmy dla ludzi swetry i tak to zimę przeżyliśmy. Jesienią 1944 r. z Zamościa przyjechali inżynierowie i majątek podzielili fornalom. Więc my już tu nie mieliśmy więcej miejsca, skoro stało się to prywatne. Wtedy wójt Skierbieszowa przyszedł do nas wiosną 1945 r. i nakazał nam jechać na zachód, na Ziemie Odzyskane, tyle że nikt tam nie chciał jechać. Mówili wszyscy: “My wrócimy na Wołyń na swoje!” A stamtąd to będzie już za daleko wracać. A tej samej wiosny 1945 r. poczęli wywozić Ukraińców z Cieszyna i tam właśnie wójt nas teraz skierował.

CIERPIELIŚMY STRASZNĄ BIEDĘ

Dostaliśmy gospodarstwo bez wiedzy ile ziemi do tego gospodarstwa należy, ile jest obsianej ozieminy. W domu gołe ściany, nawet stołeczka, nawet taboreta nigdzie nie ma. Nawet z kuchni była zabrana płyta, co to się garnki na niej stawia, miejscowi zabrali. Pół dnia brat orał w polu temu, co to przyniósł z powrotem te płytę. Poza tym: ani pługa, ani brony, ani sieczkarni, ledwie jedna krowa i to już jałowa od dwóch lat. Ani prosiaka, ani kury, ani zboża i czym tu siać na wiosnę w polu. W Cieszynie sołtysem był Józef Szafran, pokazał nam pasek zasianego żyta i tyle samo pszenicy, tak to wydzielał wszystkim Wołyniakom jak my. Sam zaś zbierał zboże z całego cieszyńskiego pola, tak to postawił sobie trzy sterty zboża – na swoim podwórku oczywiście – w jego stodole już się po prostu nie mieściło. Tak biedowaliśmy, że na Wielkanoc 1945 r. moja mama żałowała, że uciekła z Mohylna. Mówiła: “Wolałabym leżeć w Ziemi Wołyńskiej, razem ze swymi braćmi!” Tak to właśnie urządzili nam los Ukraińcy, a sami płakali przez lata, że Akcja Wisła ich skrzywdziła. Przy czym zabierali z domów wszystko ale to wszystko co mieli, trzeba jeszcze dodać, że na zachodzie dostawali w zamian piękne murowane domy. Tymczasem mój brat ze stodoły dosłownie odbijał deski i robił dla nas prycze pod spanie, na to kładło się słomy i tak spaliśmy. Drewniane klocki służyły nam za prymitywne siedzenia, a stołem była deska położona na dwóch klockach. Słoniny nie widzieliśmy przez trzy lata. Moja siostra miała po wojnie 10 lat i poszła do szkoły. W szkole były robione badania dla dzieci, przypisano jej tran, ponieważ jak określono: była niedożywiona. A ja miałam na ciele czyraki – widać było że mi się krew psuła. Tak to nam Ukraińcy życie zmarnowali, a mój tata to nawet chciał z tej biedy odebrać sobie życie. Popodcinał sobie z biedy żyły – jeszcze w Skierbieszowie, w samej bieliźnie leżał w dołach po białej kredzie, którą kopali w majątku. A że był mróz to krew krzepła, jednak był nieprzytomny kiedy go takim znaleźli mężczyźni. Zaraz wylali na niego pół litra spirytusu i tak go nacierali ile mieli tylko sił ale w końcu go odratowali.

W Cieszynie gdy zebraliśmy pierwsze buraki to kupiliśmy sieczkarnię, by już więcej nie chodzić i nie nosić wszystkiego na plecach: a to słomy do cięcia, a to sieczki już zrobionej. Ludzie zaczęli pisać też do Zamościa do urzędu, że wciąż nie wiedzą gdzie jest ziemia do tego gospodarstwa. Zaraz z Zamościa przyjechali inżynierowie i pomierzyli ziemię, a następnie dzielili na wszystkich ludzi. Ale za niedługo zaczęli zakładać w Cieszynie spółdzielnię. W tej sytuacji brat wyjechał na Dolny Śląsk, a my do Darłowa. Dopiero na Śląsku brat dorobił się wszystkiego i do dziś jego syn tam gospodarzy. Tam nawet na polu jest dobra droga, a w Cieszynie takie błoto, że do Miączyna nie można było wywieźć buraków.

TĘSKNOTA ZA ZIEMIĄ OJCZYSTĄ

Ja tęskniłam za Wołyniem gdzieś do 35 roku życia, dlatego że często śnili mi się wujki i stryjek Wicek, ale nigdy go nie widziałam we śnie, tylko obcych ludzi, którzy są w Jego domu. I zawsze bardzo się bałam w tych snach, że mnie zabiją, a gdy byłam blisko swego domu – tam na Wołyniu – to zaraz uciekałam. Powoli to się oddalało i po latach już mi się nie śnią tamte rodzinne strony. Chciałam jeszcze po wojnie pojechać i zobaczyć tamte ścieżki, którymi chodziłam do szkoły. Już myślałam, że moje marzenia nigdy się nie ziszczą, ale zarazem bałam się tam wybrać. W roku 1994 dostałam zawiadomienie z Zamościa od pani Teresy Radziszewskiej, że można jechać, że organizują takie wyjazdy na Wołyń. Więc szybko udałam się wyrobić paszport i pojechałam do Zamościa. Byłam wtedy na mszy świętej na Rotundzie, a już w poniedziałek rano pojechaliśmy. Trzy autokary z całej Polski, tak to zjechali się Wołyniacy. Trasa wiodła przez Lwów, Łuck, Włodzimierz Wołyński. Po powrocie z wycieczki poszłam po kasetę ze mszy świętej na Rotundzie do pani Radziszewskiej. Wtedy to pani Radziszewska zaczęła mnie namawiać, bym napisała o wrażeniach z wycieczki. Mówiłam, że ja nie mam takiej szkoły, bym pisała, ale tak nalegała, że już mi było wstyd jej odmówić. Powiedziałam, że opiszę i dotrzymałam swojego słowa! To co napisałam wysłałam pani Radziszewskiej i to zostało opublikowane, nawet kupiłam tę książkę. Oto treść moich wspomnień z tej książki:

MOJE WRAŻENIA Z WYCIECZKI NA WOŁYŃ. Jakie są wyniki akcji banderowców – opisuje Wołynianka z Darłowa.

Na ludzkiej krzywdzie nie zbudowali własnego szczęścia. Minęło 50 lat od tamtych tragicznych dni, kiedy to tylko nieliczni Polacy uszli z życiem. A uciekali przed bandami ukraińskimi, które mordowały w bestialski sposób na Wołyniu dzieci, starców, wszystkich, u jakich płynęła w żyłach polska krew. Odważyłam się pojechać z wycieczką na Wołyń 06 czerwca 1994 r. Trasa wiodła przez Lwów, Łuck, Włodzimierz Wołyński. I co widziałam: we Lwowie same kamienie mówią, że to było miasto polskie. Byliśmy tam na cmentarzu gdzie leżą Orlęta – dzieci które walczyły o wolną Polskę, 500 grobów. Dalej jest stary cmentarz – muzeum kresowej Polski. Mieszczą się na nim grobowce sławnych Polaków, takich jak Maria Konopnicka, Zygmunt Gorgolewski, Gabriela Zapolska, Ksawery Goszczyński – uczestnik Powstania Listopadowego, Artur Grottger i wielu innych Polaków. Grobowce mówią, że to jest ziemia Polaków, bo niegdyś Oni walczyli o Nią i tu spoczywają Ich kości. Pomnik Adama Mickiewicza stoi na placu we Lwowie. To On napisał te słowa: “Nie zapomnij o nie żyjących, aby czasem Bóg nie zapomniał o Tobie.” Jadąc do Łucka, widziałam że ziemia tam jest niczyja, nigdzie nie było miedzy. Więc do kogo należy? Ukraińcy zniszczyli nie tylko Polaków w tych okolicach – skąd uszli z życiem, by tułać się po świecie ale zniszczyli samych siebie. Są strasznie biedni, co można poznać po ubraniu. Jak sami mówią nic nie mają, zwłaszcza Ci starsi Ukraińcy, jacy mieszkają w małej chatynce. Otrzymują miesięcznie 160 tyś karbowańców. To jest mniej więcej 3 dolary, podczas gdy ja mam emeryturę przeszło 100 dolarów. Wokół domu nie mają ani własnego podwórka, ani stodoły. Tak to zaorał ich własną ziemię kołchoz. Krowy które idą z kołchozu, to tak jakby z niewoli szły, są tak małe i chude, widać że mleka nie dają. Konie mają małe, stepowe, tylko gdzieniegdzie pasą się kozy. Zarobki w zakładach wynoszą 400 tyś. Karbowańców, gdy kilogram pomarańczy kosztuje 70 tyś karbowańców. Chciałam kupić, ale zrezygnowałam. W sklepach półki są puste: stało parę słoików z kapustą, parę konserw, parę słoików z jakimś sokiem. To wszystko, co można zobaczyć w sklepie. Widziałam duże kolejki za chlebem. Więc o co walczyli? Zabijali niewinne dzieci o słup za nogę. Długo nie obmyją się z krwii polskiej. Najbardziej mnie przeszyła ich mowa w Łucku. Szliśmy do kościoła przez park gdzie bawiły się dzieci w skakankę. Jeden chłopczyk mówi do drugiego: ”Ja skoczył czotyry raza!” Jadąc z Łucka do Włodzimierza, do mego powiatu z dziecinnych lat, widziałam że nawet wioski zginęły z horyzontu. Tylko lasy, lasy, pola i niebo. A słońce tak grzało, jak za moich dziecinnych lat. We Włodzimierzu pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła rzymskokatolickiego. Rozmawialiśmy z księżmi, którzy przyjechali z Krakowa na tę parafię. Było ich dwóch. Mieszkali u polskiej rodziny bez żadnych wygód, bez łazienki i w jednym pokoju. A obok kościoła stoi dawna plebania polska. Ukraińcy nie chcą oddać plebani naszym księżom. Dwa lata już jest sprawa w sądzie o zwrot plebani. Czy u nas prawosławni popi tak mieszkają, w takich warunkach?! Polska popom sprzyja. Dlaczego władze polskie nie pomagają w odzyskaniu plebani polskim księżom we Włodzimierzu Wołyńskim?! Weszliśmy do dawnego, drugiego kościoła katolickiego Najświętszego Serca Jezusowego, obecnie zamienionego na cerkiew. I co widzieliśmy!? Przed prezbiterium, prawie do samego sklepienia, były zawieszone białe prześcieradła wyszywane. Od dołu do góry. Nie było Ołtarza, tylko stał mały stolik. Zabrali kościół bez żadnych starań rządowych. Ukraiński naród tylko grabił i zabijał – taki to jest szczep kozacki. A w taki sposób nigdy się nie dzwignie ze swojej nędzy.

We Włodzimierzu wzięłam taryfę i pojechałam do Mohylna. Kierowca powiedział mi, że takiej wioski nie ma. Obecnie ta miejscowość nazywa się Żółtnowo. Nie poznałam dawnej wioski. Domów polskich nie ma. Wszystko zostało rozebrane lub spalone. Ukrainki nie chciały ze mną rozmawiać. Mówiły, że są nie tutejsze, chyba się bały. W miejscu gdzie stał mój dom rośnie las, myśmy mieszkali poza wsią 1 km drogi, a wokół były łąki i już rosły olchy, brzozy przy drodze. Ziemia gdy rozmiękła wiosną, to tam traktor nie wjechał i las Owadneński był od naszgo domu 500 m. Tak na naszej posesji wyrósł już duży las. Będąc w tej wiosce bardzo się bałam. Wracałam do Włodzimierza z bijącym sercem, lękając się aby mi ktoś z Ukraińców nie zastąpił drogi. We Włodzimierzu na kolacji w restauracji przygrywała orkiestra. Zespół śpiewał po ukraińsku, wzięłam 5 dolarów i poszłam do orkiestry, mówiłam tak: “Dobrze zapłacę, zaśpiewajcie piosenkę: “Czerwone maki na Monte Casino”. Odpowiedzieli: “Nie znajem”! To zaśpiewajcie: “Rozszumiały się wierzby płaczące”, a oni na to: “Toże nie znajem!” To ja powiedziałam wtedy: “To się nauczcie, wasza strata!” A kiedy we Włodzimierzu szliśmy przez plac z bagażami do hotelu polskie dzieci mówiły nam: “Dzień dobry!” Jak miło było to słyszeć. Żałowałam, że nie dałam im po dolarze za ten “Dzień dobry!”, by pozostały Polakami do końca. Podziwiałam tych ludzi, którzy wracając z wycieczki w upalny dzień, zmęczeni, spoceni, z nogami opuchniętymi, o włosach srebrzyście malowanych, mieli jeszcze tyle siły, że tego samego wieczora pojechali z Zamościa do Lublina, Gdańska, Gdyni, Malborka i innych miast nadmorskich. Włosy posiwiały ale duch wytrwały i polską duszę miały. Moim życzeniem jest: niech historia Wołynia nigdy się nie powtórzy, chociaż lubi się powtarzać.

Wołynianka z Darłowa – Ludwika Podskarbi z d. Szewczuk

NASTĘPNE WIZYTY NA WOŁYNIU

Drugi raz pojechałam na Wołyń, też z Zamościa we wrześniu 1995 r. na poświęcenie Krzyża, który został postawiony w Swojczowie, gdzie dawniej stał nasz kościół rzymskokatolicki, parafialny. Oboje wtedy jeździliśmy z mężem. Mój mąż dał na ten Krzyż 20 dolarów. Za dolary Ukraińcy stawiali na Wołyniu Krzyże. Dwa autokary jechało ludzi. W tym samym dniu wróciliśmy do Zamościa. A księdza wzięliśmy z Włodzimierza. Przy Krzyżu odprawiona została msza św. i został Krzyż poświęcony. Przyszło wtedy kilkanaście Ukrainek z dziećmi i mężczyźni. Te Ukrainki pytały nas o nazwiska i wypytywały się skąd my jesteśmy, skąd pochodzimy z jakiej wsi na Wołyniu. Na koniec mszy przynieśli do autokaru pieczone pierogi, a do drugiego dwa kosze jabłek i tak nas częstowali. Prosili nas: “Bieryt, bieryt!” Z Włodziemierza do Swojczowa jest około 20 km. Mam zdjęcia z tej uroczystości. Na trzeci dzień pojechałam z Zamościa na poświęcenie Krzyża w Werbie, w Mohylnie też mam zdjęcia. Busem pojechało nas 11 osób, w tym dwóch księży – jeden Wołyniak z Tumania, drugi ksiądz z Włodzimierza. Ja należę do stowarzyszenia Wołyniakow w Zamościu, co roku wysyłam składki i za te składki są stawiane Krzyże na Wołyniu. Na Krzyż z Mohylna dałam 200 zł., drugie 100 zł podróż mnie kosztowała. To był 02 sierpień 2002 r.. Na tym Krzyżu została powieszona tablica z napisem Polakom pomordowanym w Mohylnie w 1943 r. 69 osób. Ale przez kogo nie napisali Ukraińcy, bo to oni pisali. W Werbie też został poświęcony Krzyż, ale bez tablicy. I w Gnojnie, gdzie była zbiorowa mogiła pomordowanych Polaków. Tam w leśniczówce mieścił się sztab, Ukraińcy przywozili Polaków, niby na przesłuchanie z okolic i w straszny sposób mordowali. Potem we wspólnej mogile zakopywali. Tam postawił Krzyż za własne pieniądze pan Henryk Konstantynowicz z Zamościa. A że to było w lesie, bus nasz nie mógł dojechać. Tylko był z nami z Owadna sołtys swoim wozem osobowym. To on łąką pojechał, a z nim pani Radziszewska, pan Konstantynowicz i oba księża. Powieźli wieniec jak wszędzie i znicze. A myśmy, reszta nas czekała przy busie. To na prawo las Gnojenski, na lewo las Świnarzyński, a środkiem jak okiem sięgnąć to step, trawa wysoka, nie koszona od paru lat. A drzewka same sieją się już po metrze wysokości. Kołchoz już nie orał i step na nieuprawianej ziemi powstał.

MOJE UCZUCIA O NASZEJ TRAGEDII

Jescze dziś czuję w sobie ogromny ból, te wspomnienia jeszcze dziś są bardzo żywe, mocne, palące, po 60 latach wciąż wołają o pomstę do nieba. To wszystko wciąż we mnie żyje, wszystko co na Wołyniu przeżyliśmy i to jaką śmiercią tam ginęliśmy. To nie jest pomsta, to co piszę! Sam nasz kochany papież Jan Paweł II powiedział, że trzeba darować ale nigdy nie wolno nam zapomnieć. Ten naród co traci pamięć, zarazem traci tożsamość. Tyle lat trzeba było czekać, ponad pół wieku, żeby prawda wyszła na jaw. I do dziś nasz naród nie przeprosili Ukraińcy. To niemiecki przywódca uklęknął przed grobem Nieznanego Żołnierza i przeprosił Polaków. Ciemnota ukraińska tego nie zrobi, to zacofany naród od wieków. Jeszcze raz w tym miejscu zacytuję słowa naszego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza, nasz poeta pisał, “Jeśli zapomnisz o zmarłych, to i Bóg zapomni o Tobie.” Zatem jawnie opisujemy wydarzenia minionych lat. To jakby pomnik stawiamy za niewinną krew ofiar, przelaną tam na wschodzie. A nam Bóg pozwolił jeszcze świadczyć o minionych, tragicznych latach naszych katolików, Wołyniaków. Tysięcy dzieci niewinnych i tak bezbronnych przecież. To Ich krew woła o pomstę do nieba. To szczep Kaina mordował Polaków, którzy umierali w męczarniach, nie mając znikąd żadnego ratunku.

W kontekście powyższego, jak dziś pamiętam, gdy mieszkaliśmy we Włodzimierzu w lipcu 1943 r. szliśmy z mamą do kościoła. Na ulicy we Włodzimierzu idzie kobieta i bardzo płacze. Mama moja pyta ją dlaczego tak płacze. Pani ta odpowiada, że w Kisielinie w niedzielę poszły do kościoła, trzy córki, dorosłe panny i żadna nie wróciła z kościoła. Ukraińcy w drzwiach kościoła postawili karabin maszynowy i tak siali kulami po ludziach. Potem nanieśli słomy, oblali benzyną i podpalili kościół, a potem zamknęli. Ci którzy byli w środku podusili się od dymu. Garstka ludzi przeżyła na wieży kościoła, tam się schronili. Był tam na wieży kościoła m. in. pan Jerzy Dębski. Już nie żyje. Teraz Ukraińcy z akcji Wisła domagają się czy nawet żądają odszkodowania. Za co? Pytam. Wyjeżdżali z dziećmi, z całym dobytkiem, z narzędziami rolniczymi i spokojnie ładowali na wagony wszystko co posiadało jakąkolwiek wartość. Czy to aby można porównać do Polaków na Wołyniu, gdzie boso uciekali, jeśli można było w ogóle uciekać. A jak wielu ludzi do dziś żadnej rekonpensaty nie otrzymało, za porzucone mienie na Wołyniu. Jadzia Mroziuk, po mężu Kozioł dostała tylko 6 ha ziemi w Cieszynie, a mieli na Wołyniu dużo więcej jej rodzice. A z budynków nic nie dostała. A gdzie inwentarz, narzędzia rolnicze, w jednej sukience przyszła do Włodzimierza i boso. Zamordowali jej dziadków oboje, ojca, mamę, siostrę – kto da jej za to odszkodowanie. Słowem w Polsce lepiej być prawosławnym czyli Ukraińcem niż Polakiem. Taki jest wniosek z tego, co się dzieje do dziś.

W Szczecinie Wołyniacy chcieli postawić pomnik pomordowanym na Wołyniu, to nie zezwolono. A ja patrzyłam w telewizji, drugi program i widziałam jak w Szczecinie mają budować cerkiew, dostali zezwolenie na budowę. Zatem, komu bardziej sprzyja Polska i kto tak naprawdę rządzi naszym krajem? Czy Polacy ślepi są może? Tylko wolność mieczami się zdobywa i bez wojny często niestety nie ma wolności. I tak kończą się moje wspomnienia z Wołynia. Pokolenie młode, które wie tylko z opowieści, to co się działo na Wołyniu, nie bardzo się tym interesuje. To trzeba było przeżyć. A czytać książkę to nie daje tego samego ducha, co samo przeżycie. Pozostaje tylko historia minionych lat. Dla mnie osobiście to pozostanie do samej śmierci w pamięci.

Przez pół wieku nie można było mówić głośno o mordach na Wołyniu we własnym kraju. A przecież ci co w Warszawie zasiadali w rządzie, posługiwali się polską mową. Tylko może oni byli innej wiary, a nawet nacji. Nie byli katolikami. My naród wierzący w Pana Boga, musimy nieść krzyż, tak jak On poniósł sam Jezus Chrystus nasz Pan.

Człowiek powinien tak żyć, aby mieć czyste sumienie i aby nie robić nikomu drugiemu tego, co mnie samemu nie miłe. Żeby Cię w życiu nie przeklinał nikt. Przekleństwo może dotknąć nawet twego pokolenia. I nie przysięgać fałszywie. Łzy pokrzywdzonego przez Ciebie nie padną na ziemię lecz na tego, przez którego są wylewane. Więc starajmy się żyć tak, aby obok siebie zawsze widzieć przyjaciela. A dobry Bóg będzie Ci błogosławił – tak uczy nas nasza religia katolicka. Ja przeżyłam różne przykrości w życiu. Braki materialne, ciężko pracowałam, jak w kieracie za młodych lat. Obelgi od najbliższych. A wciąż trwam. Bo modlitwa daje mi siłę i wiarę, że będzie lepiej. I w życiu trzeba umieć cierpieć. Przez życie jest trudno przejść nie niosąc krzyża. I nie wolno go skracać sobie. Jak prawosławni przed wiekami, w pewnej krainie przed wiekami uciekli przed zbójami niosąc krzyż bardzo długi, a że było im bardzo ciężko, chcieli sobie ulżyć. Więc ucięli kawał drzewa. A gdy przyszli do głębokiego wąwozu wypełnionego wodą, chcieli położyć ten krzyż by po nim przejść. Okazało się jednak, że oto jest za krótki i tak to zginęli tam biedaki wszyscy. Morał z tego taki: “Krzyż trzeba nieść jaki mamy, jaki Bóg wyznaczył bez szemrania. Wola Twoja Panie niech się stanie!”

WDZIĘCZNOŚCI SŁOWO NA DZIŚ

Ja jestem wdzięczna swoim rodzicom, że dali mi wiarę w Boga, nauczyli mnie pracy. Przysłowie mówi: “Módl się i pracuj, a Bóg da Ci Niebo!” Ja dożyłam tego wieku, że nie odpowiada mi ten zepsuty świat. Chyba za długo żyje, mam 75 lat i widzę że nie ma szacunku dla starszych ludzi, dla nikogo. Dawniej za mojej młodości, matkę, ojca dzieci w rękę całowali. Przy pożegnaniu, jak gdzieś wyjeżdżali lub przy przywitaniu. Czy przy dzieleniu jajkiem na Wielkanoc lub podczas Wigilii, przy dzieleniu opłatkiem. Pacierz mówiło się na klęczkach rano i wieczorem. Nikt w domu nie przeklinał, to był grzech i wstyd. Dziś nie ma grzechu, ani wstydu, więc można robić wszystko. Tak uważają młodzi ludzie. Panuje zazdrość, nienawiść, nikt nikogo nie lubi i chociaż mają pieniądze, lecz nie mają żadnej radości, bo nie potrafią podzielić się z biednym. Tymczasem dawać jest przyjemniej, niż brać od innych. W kościele nie ma młodzieży, są na ulicy. Ulica źle wychowa młodzież polską bowiem tam szukają tego, co jest złe. Grzech powstrzymuje od złej drogi, jeśli zaś nie ma grzechu, to źle się kończy taka swoboda, wolność. Dawniej za moich lat dziecinnych był Bóg, Honor i Ojczyzna, każdy młody Polak miał to wypisane w swoim sercu. Kiedy król Polski Jan Sobieski III jechał z wojskiem na odsiecz Wiednia, to zatrzymał się w Częstochowie i leżał tam krzyżem, przed Obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, prosząc pokornie o zwycięstwo na Turkami. A gdy powrócił do Polski, pytano króla Jana Sobieskiego III o przebieg zwycięstwa, pytano o wszystko ale On pokornie tylko odpowiedział te słynne słowa: “Przybyłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył!” Czyżby młodzież polska szukała innego Boga, który na wszystko pozwala?! Zadaję sobie dziś pytanie: kto zawinił? Rodzice, Kościół, media w telewizorze, szkoła, zachód i nie umiem odpowiedzieć!

List pani Ludwiki Podskarbi skierowany w 2004 r. do Sławomira Roch.

Szanowny panie Sławomirze ja tych skoroszytów napisałam 3 sztuki. Prosiła mnie o to synowa – Poznanianka. Mówiła mi, że gdy będą ją pytać wnuki skąd dziadkowie, czy pradziadkowie pochodzili: “Nie będę umiała im odpowiedzieć dlaczego tu właśnie znaleźli się, aż z Wołynia nad samym Bałtykiem.” Drugi pamiętnik napisałam z myślą o kuzynach Szczurowskich i ich wnukach. Chętnie czytają i zamierzają przepisać wspomnienia w komputerze. Dlatego i czwarty zaczęłam pisać ale już inaczej, z myślą dla pana do książki. Jeśli jakieś opowiadanie do książki nie pasuje, proszę je wykreślić, pisałam te wspomnienia jako życiorys własny. Gdy ukazała się książka autorstwa pana Władysława i Ewy Siemaszko, kupiłam 3 paczki po 120 zł za paczkę. Dla siebie jedną, dla syna i synowej z Poznania, tak by mieli cały obraz tragedii Wołynia. A trzecią paczkę zaniosłam na plebanię, dla księży ofiarowałam, by dali do kościelnej biblioteki. Mam też książkę pana Dębskiego o Kisielinie, pana Leona Karłowicza, pana Leona Popka “Okrutna Przestroga”, zbiór wierszy p.t.: “Tam za Bugiem”, pracę o 27 WDP AK p.t: “Od Zasmyk do Skrobowa”. Pomimo to kupię też pana książkę, gdy będzie wydana, z uwagi na zamieszczone w niej wspomnienia o naszej rodzinie w Mohylnie i mnie samej. Dziękuję za listy od pana i te wspomnienia świadków, które zostały mi przesłane, gdy czytam te historie Wołyniaków, to widzę że znam te nazwiska. Dobrze pamiętam wielu z tych ludzi, choć młoda byłam, gdy uciekaliśmy z Mohylna i samego Wołynia. Na tym kończę i serdecznie pana pozdrawiam i niech dobry Bóg pana prowadzi.

Ludwika Podskarbi z d. Szewczuk
Darłowo, 28 VI 2004 r.

Wspomnienia pani Ludwiki przepisał i opracował Sławomir Tomasz Roch w 2009 r w Glasgow w Scotland.

http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/mogilno-szewczuk_ludwika.html


Bestialskie ludobójstwo na Kresach

– Ja i pan Sulimir Żuk byliśmy uczestnikami tych wydarzeń. Przeżyliśmy je. Nasze oczy widziały krew i cierpienie – wspominał Stanisław Srokowski, świadek ludobójstwa, autor wielu książek relacjonujących dramatyczną rzeź w latach 40. przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińską Powstańczą Armię dokonaną na Polakach, ale również Żydach, Ormianach oraz samych Ukraińcach – zazwyczaj tych, którzy nie chcieli współpracować z nacjonalistami. Srokowski przypomniał, że już w 1939 r. docierały do Polaków informacje związane z haniebnymi i barbarzyńskimi planami ludobójstwa Polaków. – Mój ojciec opowiadał, jak w październiku 1939 r. grupa pięćdziesięciu żołnierzy wracających z frontu zatrzymała się u pewnego gospodarza. Poszli spać do stodoły, Tymczasem w nocy napadła ich banda Ukraińców, którzy nieprawdopodobnie znęcali się na nimi, zdzierając skórę z pleców, następnie popalali ich – mówił o ginących w męczarniach Polakach świadek historii.

Srokowski, wspominając atmosferę, w której narastało okrucieństwo UPA i UON, przypomniał, że już jako ośmioletni chłopiec, ze swoją matką, ciotką i kuzynem w sierpniu 1943 r., po tym, jak zaczęły powoli na Podole docierać informacje o zbrodniach, w cerkwi doświadczył nawoływania do nienawiści i morderstwa. – Podczas kazania z ust popa usłyszeliśmy, że na ziemi ukraińskiej rośnie piękna, szlachetna pszenica, czyli dzielny ukraiński naród, oraz kąkol, chwast, który należy usunąć, tj. Polaków. Jako ośmioletnie, wrażliwe dziecko, pamiętam, mamę i ciotkę, które zaczęły powoli wycofywać się z cerkwi – wspominał Stanisław Srokowski, zauważając, że słowa duchownego poraziły ich. – Zbrodnia rodziła się również wśród kapłanów ukraińskiej greckokatolickiej cerkwi – powiedział uczestnik dramatycznych wydarzeń.

Mordowali siekierami i nożami

Informacje o wołyńskiej „Krwawej niedzieli” 11 lipca 1943 r. na Podole dotarły w sierpniu. Ci, którzy ocaleli, uciekając z Wołynia, zaczęli ukrywać się na Podolu. – Dotarli również do naszej wsi i opowiadali o tej strasznej gehennie, którą przeszli – relacjonował Stanisław Srokowski, przypominając, że początek zbiorowych mordów miał miejsce już w 1939 r. Podkreślił, że pierwszymi trzema powiatami, które zostały dotknięte tą zbrodnią, były powiaty w województwie tarnopolskim: buczacki, brzeżański i podhajecki. Zauważył również, że 17 września 1939 r., w dniu napadu wojsk sowieckich na Polskę, we wsi Sławentyn zostało wymordowanych 50 osób. – Napadano na poszczególne wioski, podpalano je, a Polaków rodzina po rodzinie siekierami i nożami mordowano – relacjonował Srokowski.

Atmosfera zbrodni narastała nie tylko w cerkwiach, ale także w ukraińskich rodzinach, które podpuszczały małe dzieci do zbrodni. Srokowski jako nastolatek przyjaźnił się z ukraińskim chłopcem. Jednak pewnego dnia jego przyjaciel powiedział, że nie będzie z nim już rozmawiać. – Gdy zapytałem, dlaczego, odpowiedział: „Dlatego że jesteś Polakiem”. Należy podkreślić, że ta zbrodnicza myśl sama nie zrodziła się w głowie tego dziecka – akcentował Srokowski. Przywołał jeszcze inne wydarzenie z udziałem najmłodszych Ukraińców, które miało miejsce w domu kuzyna pana Stanisława, Mariana. Do niego również przyszedł ukraiński przyjaciel i nagle zaczął bawić się scyzorykiem. Po czym powiedział: „Marian, jakby ten nóż wszedł w twój brzuch jak w masło…”. Ciotka Stasia oniemiała. Zapytała: „Jak tak możesz mówić? Zobacz tutaj wisi Matka Boska, która jest i twoją, i moją Matką Boską” – opowiadał Srokowski, zauważając, że wówczas zdarzył się cud. Ukraiński chłopiec padł na kolana i zaczął przepraszać. Zanim uciekł, przyznał się, że kazano mu zabić swojego kolegę. – Ten mord dokonany na przyjacielu miał być dowodem bohaterstwa ukraińskiego chłopca – wyjaśniał Stanisław Srokowski.

Znęcali się nad dziećmi

W październiku 1943 r. doszło we wsi Stanisława Srokowskiego do pierwszej zbrodni. Furmanką przyjechało czterech Ukraińców. Chcieli zabrać księdza. Jednak kapłan był w tym czasie nieobecny. Zamiast jego pojmano siostrzeńca księdza, Stasia Rybickiego. Pan Srokowski znał chłopca osobiście. Tak wspominał ostatnie pożegnanie kolegi: – Chłopi, którzy zbierali tytoń, widzieli, jak w pewnym momencie zrzucono chłopca z wozu, przywiązano mu do szyi sznur, którego drugi koniec przywiązany został do pojazdu. Konie zaczęły pędzić. Wszyscy myśleli, że już wtedy zginął. Jednak tej samej nocy mieszkający w pobliżu wsi ludzie słyszeli straszliwy płacz i okropne jęki i szloch. Trwało to całą noc. Następnego dnia znaleziono chłopca. Leżał w stawie z przyczepionym kamieniem do szyi. Podczas rekonstrukcji wydarzeń ustalono, że chłopiec został przywiązany do dwóch dębczaków i znęcano się nad nim. Wydłubano mu oczy, wcześniej rozpalając pod nim ognisko. Rozgrzanymi prętami wypalano mu oczy. Następnie odcięli mu język i genitalia oraz bawili się nim całą noc, nakładając mu cierniową koronę na głowę. Ciało potem przywieziono do wsi. Widziałem je. To był straszny widok. Do dziś widzę leżącego na drzwiach Stasia bez oczu bez języka, z okaleczoną piersią i policzkami…

Inną wstrząsającą relacją, która zapierała dech w piersiach i sprawiała, że wielu osobom płynęły łzy po policzkach, była opowieść Sulimira Żuka. – To, że stoję przed państwem i mogę opowiadać o tych wydarzeniach, jest cudem – rozpoczął pan Żuk, który ocalał z częścią swojej rodziny dzięki ostrzeżeniu o niebezpieczeństwie jednej z ukraińskich kobiet. Sulimir Żuk opowiedział o bestialskiej śmierci z rąk UPA i UON swoich najdroższych dziadków. Widział płonącą wioskę. Rodzinna miejscowość, Huta Pieniacka, została zrównana z ziemią. Banderowcy palili kolejno wszystkie domy i z zimną krwią mordowali mieszkańców. Jego babcia została zapędzona do kościoła wraz z innymi osobami. Tam ją zabito. Była położną. Opiekowała się kobietą w ciąży, która przed ołtarzem zaczęła rodzić dziecko. – Wtedy podszedł do niej Ukrainiec w mundurze SS, wyrwał od niej to dziecko, uderzył nim o posadzkę i rozgniótł wojskowym butem. Moja babcia rzuciła się na niego z pięściami i krzykiem. Po czym on zdjął karabin, zastrzelił babcię i tę kobietę – relacjonował Sulimir Żuk.

Za „Samostijną Ukrainę”

W Boże Narodzenie, w nocy z 25 na 26 grudnia 1943 r. Sulimir Żuk jako trzynastoletni chłopiec pełnił dyżur w swoim domu, obserwując, czy nie zbliżają się bandyci. Nagle zobaczył przed swoim domem sznur sań. Zbiegł i wydał domownikom ostrzegawczy alarm. – Byliśmy pewni, że zaraz na nas napadną. Jednak byliśmy przygotowani na to psychicznie i fizycznie. Zatrzymali się, biegali między sobą, kłócili się przez jakieś 20 minut. Ale po uderzeniu koni batem odjechali – opowiadał pan Żuk. Na drugi dzień dostrzeżono na śniegu duże kałuże krwi. Okazało się, że z pobliskich wsi zabrali 14 osób: dwunastu Polaków i dwóch Ukraińców – jednego za to, że ożenił się z Polką, drugiego dlatego, że nie chciał współpracować z nacjonalistami.

– Widzieliśmy, jak psy wywlekły zwłoki spod śniegu. Były to ciała tych osób. To, co zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia. Wszystkich tych ludzi dobrze znałem, wspomnianego Ukraińca także. Miałem wówczas 14 lat, a on około 18. Nie zapomnę nigdy naszego sąsiada, gospodarza Żeglińskiego. Jego zwłoki były tak straszliwie zmasakrowane, że trudno jest to sobie wyobrazić. Głowa i czaszka były rozłupane. Żebra połamane, wywleczone z klatki piersiowej. Miał zrobione tzw. rękawiczki – wspominał Sulimir Żuk, tłumacząc, na czym polegała ta bestialska metoda banderowców: – Żywemu człowiekowi nacinano skórę wokół ręki przy łokciu i ściągano ją do końca palców i paznokci. Banderowiec przywiązywał te rękawiczki do pasa aż uschły, a czym więcej ich miał, tym był większym bohaterem za „Samostijną Ukrainę”.
Dr Leon Popek, historyk od 30 lat badający dzieje Kresów, pracownik IPN, współorganizator ekshumacji w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej w latach 1992 i 2011, zdemaskował fałszywe oskarżenia kierowane pod adresem Polaków, którzy jakoby mieli pierwsi sprowokować Ukraińców do zbrodni. W owym czasie na Wołyniu żyły przede wszystkim bezbronne kobiety i dzieci, Polacy byli pozbawieni działaczy i przywódców. Już w 1939 r. masowo dała się we znaki działalność UON. Napadano, aresztowano i wywożono całe grupy zawodowych Polaków, m.in. lekarzy, leśników, przywódców.

Banderowcy nie wstydzą się zbrodni

Prof. Czesław Partacz, historyk z Politechniki Koszalińskiej, podkreślił, że członkowie UON kolaborowali z Niemcami i dążyli do wielkiego państwa, które zawładnie całą Europą. Masowo mordowali Żydów, pełniąc strażnicze i obozowe funkcje w jednostkach SS Galizien. – Zamordowano od 134 tys. do 200 tys. osób., w tym ponad 100 tys. Polaków. To właśnie banderowcy z UPA i UON dokonali tej zbrodni i w ogóle jej się nie wstydzą – mówił prof. Partacz o ludobójstwie na Kresach, podkreślając, iż z ust niektórych Ukraińców jeszcze dziś często padają słowa, że „jeśli trzeba będzie, zrobią to jeszcze raz”.
Potwierdził to ks. Tadeusz Isakowicz-Zalewski, który od lat walczy o potępienie przez państwo polskie ludobójstwa na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej oraz należyte upamiętnienie ofiar. W czasie wielu podróży na Ukrainę był świadkiem nieustającego kultu zbrodniarza Bandery oraz działań nacjonalistycznej partii „Swoboda”. – Dzisiaj bez prawdy żadne pojednanie nie nastąpi – akcentował ks. Isakowicz-Zalewski, zauważając, że „Cerkiew greckokatolicka jest głównym przeciwnikiem prawdy, ponieważ broni własnej skóry”.

O ludobójstwie na terenach Wołynia i Małopolsce Wschodniej nie można zapomnieć. Potrzebna jest nie tylko pamięć, ale także godne upamiętnienie ofiar, których szczątki ciągle poniewierają się gdzieś na ukraińskiej ziemi. Dotychczas, jak podkreślił dr Popek, postawieniem krzyży na mogiłach upamiętniono zaledwie ok. 140-150 miejsc, a tymczasem miejscowości, w których zginęli Polacy, było ok. 1500. Naszym zadaniem ,obowiązkiem jako Polaków ( szczególnie tych młodych) ,gdy tamto pokolenie kresowian już odchodzi z tego świata,domagać się ,przypominać rządzącym, nieustannie i stanowczo o barbarzyńskiego tamtego ludobójstwa.., O setkach tysięcy Polaków, którzy padli jego ofiarą, a którzy to ciągle do dnia dzisiejszego, nie mają nawet symbolicznych grobów!!!

Magdalena Kowalewska