Sławomir Tomasz Roch

Spis artykułów, wpisów na blogu:

Bohaterzy Ukrainy przyszli nocą mordować Lachów w Ludmiłpolu na Ziemi Swojczowskiej

Banderowcy przelali czarę zła, nienawiści i krwi w kolonii Aleksandrówka

Rzeź kolonii Gucin na Ziemi Włodzimierskiej

Zastawił swój powrót do ojczyzny a postawił się w walce o godne miejsce dla pomnika Rzeź Wołyńska

Zbigniew Makowski przeżył Rzeź Wołyńską na Ziemi Horochowskiej

Żydami rozczynimy a Lachami zamisimy!

Prymasie Wojciechu Polak te dzieci nie tylko gwałcono ale rąbano, wsadzano na sztachety i topiono

Jan Olszewski wybiela i wyświęca krwawego upiora Stepana Banderę

Banderyzm  jak hitleryzm  i stalinizm

Tej nocy z Lasu Świnarzyńskiego wyszły upiory z siekierami na niewinny i śpiący Dominopol nad Turią

Waszej Ekscelencji Adolfowi Hitlerowi oddany sługa Andrzej Szeptycki, arcybiskup

Rzeź Kolonii Głęboczyca na Wołyniu

Ludobójstwo w Kolonii Władysławówka na ziemi swojczowskiej na Wołyniu

Papieżu Franciszku męczennica Wołynia Teofila Krochmal…, wpis z 31.10.2016 r.

Maleńkie dzieci zabijali pojedynczymi wystrzałami…, wpis z 26.10.2016 r.

Papieżu Franciszku…, wpis z 31.07.2016 r.

Wpis z dnia 05.05.2016 r.

Wpis z dnia 25-04-2016 r.

Strzeżcie się nienawistni Polacy… – wpis z dnia 21.03.2016 r.

Wpis z dnia 13.03.2016 r.

Wpis z dnia 16.02.2016 r.

Wpis z dnia 12.12.2015 r.

Inne wpisy

Tragiczne wspomnienia Kresowianki z Anglii

Pokuta a nie watykańskie honory dla łotra abp Andrzeja Szeptyckiego ze Lwowa


 

Bohaterzy Ukrainy przyszli nocą mordować Lachów w Ludmiłpolu na Ziemi Swojczowskiej

Nazywam się Bolesław Sawa. Mam 85 lat i mieszkam w miejscowości Buśno gm. Białopole pow. Chełm. Urodziłem się 27 maja 1927 r. w miejscowości Ludmiłpol, gmina Werba, pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Rodzice moi to Józef i Zofia Sawa z domu Solak. Ojciec zmarł, gdy miałem zaledwie osiem lat. Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Swojczowie. Ze strony ojca nie pamiętam żadnej rodziny. Mama miała dwóch rodzonych braci: Jacka i Józefa. Jacek Solak mieszkał w Uściługu, jego żona miała na imię Agata, ale nie wiem jakie było jej nazwisko rodowe. Pamiętam natomiast ich dwie córki: Marię i Zofię. Drugi brat mamy Józef Solak mieszkał na Korczunku, albo na Fundumie. Nie znam nazwiska rodowego mojej drugiej wujenki, żony Józefa Solaka, ale pamiętam że mieli dwoje dzieci: córkę Helenę i syna Stanisława.

Nie pamiętam też, abyśmy kiedyś jeździli w odwiedziny do moich wujków. Pamiętam jedynie, że do nas do Ludmiłpola, przyjeżdżali obaj wujkowie, ale częściej bywał wujek Józef. Przyjeżdżał saniami zimową porą, zostawał na noc, a drugiego dnia jechał do domu. Była to dość duża odległość, bo przejeżdżał przez Włodzimierz Wołyński i miasteczko Uściług. Latem tych odwiedzin nie było, bo było daleko i każdy miał dużo roboty w domu. Po wojnie też nie odwiedzaliśmy się. Jak dowiedziałem się, gdzie oni mieszkają, miałem już swoją rodzinę i dużo roboty w polu. Nie było czasu na wyjazdy. Byłem tylko z najstarszą córką Krystyną na pogrzebie wujka Jacka. Była to jesień 1968 r., albo wiosna 1969 r.. Obaj bracia mamy szczęśliwie przeżyli wojnę, a po jej zakończeniu osiedlili się w miejscowości Łuszków pow. Hrubieszów. Obaj już nie żyją, spoczywają na cmentarzu parafialnym w Horodle.

Było nas czworo rodzeństwa. Najstarszy brat Stanisław, był już żonaty i miał swoją rodzinę. Żona jego Maria pochodziła z polskiej wsi Oseredek z d. Ziobrowska, bądź Zebrowska. Mieli oni troje, albo czworo dzieci. Starsi chłopcy mieli na imię: Heronisław albo Hieronim i Czesław. Tego młodszego dziecka, albo dwojga imion nie pamiętam. Siostra Helena również była mężatką. Jej mężem był Marian Mikuś, który pochodził też z kol. Ludmiłpol. Jego ojciec był kowalem w naszej kolonii. Mąż mojej siostry, a mój szwagier został wzięty do wojska do rezerwy, nie pamiętam dokładnie w jakim to było okresie, czy to było przed wybuchem wojny, czy zaraz po jej wybuchu. Nie wiem, co z nim się stało, ślad po nim zaginął. Mieli oni malutką córeczkę, która zmarła przed wybuchem wojny. Została również pochowana na cmentarzu w Swojczowie. Brat Wacław był starszy ode mnie o 3 lata. Ja byłem najmłodszy z rodzeństwa. Moja matka chrzestna miała na nazwisko Liśkiewicz, imienia nie pamiętam, a ojcem chrzestnym był Franciszek Majcherski.

Wołyńska mozaika narodów i kultur

Nasza miejscowość to była kolonia, na której przed wojną mieszkali Polacy i Niemcy, ale przed jej wybuchem Niemcy wyjechali, a na ich miejsce nasiedlono Ukraińców. Rodzice moi mieli duże, jak na owe czasy 24 – hektarowe gospodarstwo. Z tego 6 ha ojciec zapisał najstarszemu bratu Staszkowi, który mieszkał po drugiej stronie drogi. Tam pobudował  mieszkanie. Siostra Helena mieszkała razem z nami w rodzinnym domu. Z tego co pamiętam, po śmierci ojca w gospodarstwie pomagali nam mieszkańcy naszej miejscowości, w tym: Zygmunt Szyrma, który był szwagrem dla Władysława Zielińskiego, Juliusz Pic i Franciszek Giemza. Na pozostałych 18 ha było co robić, ale mieliśmy cztery konie, więc dawaliśmy radę.

Naszym najbliższym sąsiadem z okresu przedwojennego był Niemiec Miller. Był to dobry człowiek. Zresztą jak mieszkali Niemcy, to można było zostawić na polu pług, brony, czy niewysiane zboże i nigdy nic nie zginęło. Można było zostawić otwarte drzwi do mieszkania. Niemiec przyszedł, zobaczył, że nikogo nie ma w domu, wychodził na podwórko i wołał. Miller, jak wysiedlali Niemców, a było to zimową porą,  przyszedł do nas do domu i pożegnał się z nami. Zupełnie inaczej było jak przyszli Ukraińcy. Nie wiem skąd ich nasiedlono. Z pola trzeba było wieczorem wszystko zabierać, a i w obejściu, jak na widoku zostały, jakieś narzędzia np. siekiera, widły, czy łopata, to ginęły. 

Jak wcześniej wspominałem, w domu zawsze było dużo roboty, tak że ja nie bywałem w okolicznych miejscowościach. Taką sąsiednią wioską dla przykładu, była Poczekajka na której mieszkali, zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Nasze pola łaczyły się także z działkami, należącymi do mieszkańców Kohylna, do którego drogą było około 3 km, dużej wsi ukraińskiej, polskich gospodarzy, było tam b. mało. W okolicy był także las i tartak, do tego lasu b. lubiłem chodzić na jagody.

Bywałem w kościele w Swojczowie do którego, było ok. 8 km drogi. Ale jako młody chłopak nie bardzo zwracałem wtedy uwagę na wystrój kościoła, ani na jego otoczenie. To i teraz trudno spamiętać, już nawet proboszcza księdza Franciszka Jaworskiego. Nie pamiętam też, żadnych znajomych ze Swojczowa. Pamiętam jednak że w ołtarzu głównym, był obraz Matki Bożej Siewnej, który otoczony był specjalną troską i modlitwą wiernych. A gdy w końcu sierpnia 1943 r. banderowcy wysadzili i spalili naszą świątynię do cna, obraz nasz dzięki łasce Bożej Opatrzności, ocalał i dziś znajduje się w Otwocku pod Warszawą. Pamiętam także, jak podczas nabożeństw, gromko śpiewał nasz parafialny chór. W kościele bywaliśmy z okazji większych uroczystości. Jeździliśmy wtedy furmanką, a w zimie, jak był śnieg saniami. Naturalnie ateizm na Ziemi Wołyńskiej, był zupełnie nieznany, ludzie głęboko żyli wiarą swoich przodków i ciężką pracą, po temu wieś wołyńska, bogata była w piękne tradycje religijne i patriotyczne.

Pamiętam niektóre zwyczaje świąteczne, które panowały w moim domu. Specjalnie uroczyście przeżywano Boże Narodzenie, pewnie po temu, że to święta o klimacie wybitnie rodzinnym. Była żywa choinka z lasu i były ozdoby choinkowe, które my dzieci robiliśmy, nawet ze słomy, takie łańcuszki. Do chaty zaś przynoszono i stawiano w kącie króla. Na wigilię obowiązkowo była kutia, to taka potrawa przyrządzana z ziaren pszenicy i maku. Najpierw pszenicę trzeba było utłuc w takim drewnianym stępie. W czasie posiłku gospodarz domu nabierał łyżką, tej kutii i rzucał w sufit. Ilość przyczepionych do sufitu ziaren symbolizowała, późniejszy zbiór w czasie żniw, tzn ilość kop zboża. Po domach chodzili i śpiewali kolędnicy i do nas też zachodzili, ale ja jakoś nigdy się nie wybrałem kolędować. Natomiast na Wielkanoc, gospodarze ze mszy rezurekcyjnej wracali do domu na wyścigi, kto szybciej wrócił, miał szybciej zebrać zboże z pól. Kurom w ten dzień dawano jeść w powróśle, sypano im zboże w obrębie tego splecionego ze słomy powrósła. Miało to zapewnić trzymanie się kur domu, nie chodzenie do sąsiednich zagród.

Z innych dorocznych uroczystości religijnych, chciałbym jeszcze wspomnieć Zielone Światki, kiedy nasze wołyńskie chaty, stroiło się zielonymi gałązkami, a zawsze miało to swój b. specyficzny i niepowtarzalny klimat. Warto powiedzieć także słowo o naszych wołyńskich majówkach. Nabożeństwa majowe podczas których uroczyście śpiewano litanię ku czci Najświętszej Maryi Panny, organizowane były w Ludmiłpolu na placu szkolnym. Ludzie stawiali prowizoryczny ołtarzyk, na nim obrazek i kwiaty, a potem wspólnie śpiewali litanię, ku czci Matki Najświętszej. Podobnież czyniono w czerwcu, gdy śpiewano nabożeństwo czerwcowe, ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ludzie na te spotkania przychodzili w różnej liczbie, bywałem tam niekiedy i ja.

Pamiętam jak koło naszego domu przechodzili ludzie idący do kościoła na odpust Matki Bożej Siewnej. Odbywał się 8 września w Swojczowie i był bardzo uroczysty, byli to pielgrzymi z różnych miejscowości, w tym z kolonii Barbarówka. Często odpoczywali na naszym podwórku. Mama wtedy wynosiła im życzliwie, coś do jedzenia i picia. Pamiętam, że jedną z takich pielgrzymujących, starszych ode mnie dziewcząt, była Kazimiera Zielent lub Zelent z kolonii Barbarówka. Z czasów kiedy mieszkałem w Ludmiłpolu, zapamiętałem także, że przez naszą kolonię bywało dwa razy w miesiącu przejeżdżali ułani, albo szła piechota, byli to polscy żołnierze z jednostki z Włodzimierza Wołyńskiego. Piękny był to widok, bo oni zawsze przejeżdżali, albo przechodzili ze śpiewem. Raz szli, innym razem jechali od strony Kohylna w stronę Gnojna. Ludzie wtedy wychodzili do drogi i patrzyli, a często też rozmawiali z żołnierzami.

W naszej kolonii Ludmiłpol była szkoła, do której chodziły dzieci zarówno z naszej kolonii ale i ze wsi Poczekajka i ze wsi Oseredek. To był drewniany budynek, który stał mniej więcej na środku Ludmiłpola. Ze mną do klasy chodziła córka Władysława Zielińskiego, Janina. Ze starszych klas pamiętam Julka Pica, Franka Giemzę oraz z Poczekajki: Dębickiego, imienia nie pamiętam. Z czasów kiedy chodziłem do szkoły, to kolegów miałem jedynie w szkole. Po szkole nigdzie za bardzo nie chodziłem. Gospodarka była duża i zawsze było dużo roboty. W szkole uczyła nas nauczycielka, ale dziś już nie pamiętam jej nazwiska. Nie pamiętam też, abyśmy mieli organizowane jakieś wycieczki, albo inne rozrywki. Pamiętam natomiast b. dobrze, że mój chrzestny Franciszek Majcherski, często zabierał mnie w niedzielę, przed szkołę na tzw. zajęcia przysposobienia wojskowego. Na te zajęcia, organizowane przez Majcherskiego, przychodzili chłopcy w różnym wieku. Starszych nazywano „strzelcami” młodszych „orlętami”. Majcherski uczył tych chłopaków maszerować, śpiewać wojskowe piosenki, a starszych także uczył, obchodzenia się z bronią. Do wybuchu wojny, zdążyłem ukończyć 4 klasy szkoły podstawowej. Po wybuchu wojny, nie chodziłem już do szkoły, ale pomagałem w gospodarstwie.

Bandery dostali broń i na tej spokojnej ziemi zaczęło się piekło

Nie pamiętam, aby przed wojną były jakieś nieporozumienia wśród mieszkańców naszej kolonii. Na Wołyniu w tamtym czasie wszyscy żyli zgodnie, zakładali wspólne, mieszane rodziny, obok siebie z powodzeniem gospodarzyli: Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, a nawet Czesi i Białorusini się trafiali. Dopiero jak przyszli Niemcy i Ukraińcy dostali od nich broń, to wszystko się gwałtownie zmieniło, także i w naszej okolicy. Słyszałem jak starsi mówili, że robi się niespokojnie. Widziałem nieraz, jak brat Wacek rozmawiał ze starszymi chłopakami, którzy u nas pracowali, a byli to Julek Pic, Franek Giemza, ale nie wiem o czym rozmawiali. Był też Zygmunt Szyrma, który był już żonaty. Ja nie byłem takim bezpośrednim świadkiem rozmów o tym, co się działo w okolicy. Teraz myślę, że może mnie wtedy oszczędzali. Nie mówili o mordach, ale słyszałem jak mówili, że Ukraińcy zabrali z naszej kolonii kilku mężczyzn i wywieźli do Świnarzyńskiego lasu. Teraz nie pamiętam już, kogo wtedy wywieźli.

Niektórzy zaczęli wyjeżdżać. Ludzie zaczęli nocować poza domami. Chowali się po stodołach, oborach, kopali schrony. Pamiętam, że mój najstarszy brat Stanisław też mówił o ucieczce, ale mama zawsze powtarzała, że nikomu nic nie zrobiła, nikomu nic nie jest winna, więc dlaczego ma uciekać? Nie wiem, czy pod wpływem słów mamy, czy była też inna przyczyna, brat został. Wiem, że razem z sąsiadem, nazwiska nie pamiętam, wykopali w stodole sąsiada schron. Nie wiem czy w czasie napadu byli w tym schronie i do dziś nie wiem, co z nimi się stało. Najprawdopodobniej wszyscy zginęli, bo nikogo z rodziny nigdy więcej nie spotkałem. Trzeba raz jeszcze podkreślić z mocą, że sytuacja na Wołyniu i w samym Ludmiłpolu, zaostrzyła się gwałtownie po tym, jak Niemcy dostarczyli Ukraińcom broń. Banderowcy natychmiast poczuli się ważni i zaczęły się pierwsze napady na polskie rodziny. Groźna sytuacja była również uwarunkowana totalnym brakiem broni, po polskiej stronie, no bo i czym mieli się Polacy bronić, skoro pod ręką nie było nawet granata, pistoletu, o karabinie nie wspomnieć.

Nie pamiętam pierwszej śmiertelnej ofiary rzezi ukraińskiej. W mojej pamięci utkwił obraz tej strasznej nocy, kiedy zginęli moi najbliżsi, ale i wtedy nie rozpoznałem żadnego z morderców. Ukrainiec Stolaruk był tym, który mówił na targu we Włodzimierzu Wołyńskim, że ja przeżyłem, ale czy brał on udział w napadzie tego nie wiem. Nie pamiętam też, aby przed napadem na nasz dom, wcześniej Ukraińcy nas nachodzili, ale musiało coś być, bo pamiętam noclegi poza domem. W domu spały mama i siostra, a my z bratem Wackiem spaliśmy, albo w stodole, albo na „wyżkach” w oborze. Jeżeli chodzi o rodzinę Władysława Zielińskiego, to oprócz najstarszej córki Władysławy, która zginęła podczas napadu na Ludmilpol razem ze swoimi dziadkami, których imion ja niestety nie znam, było jeszcze kilkoro dzieci: Janina, która chodziła ze mną do szkoły, Fredek, Halina, Jadwiga, Danuta, Kazimierz, Stanisław i Marian. Część z nic urodziła się, już po tej stronie rzeki Bug.

Na Ludmiłpol Ukraińcy przyszli nocą

Napad na naszą kolonię miał miejsce latem, w czasie żniw. Nie pamiętam, który to był rok. Ukraińcy przyszli nocą. Ja z bratem Wackiem spaliśmy na tzw. „wyżkach” nad oborą. Spaliśmy na koniczynie. Brat położył się na brzegu, a mnie kazał położyć się od strony dachu. W domu spała mama i siostra Hela. Ze snu obudziły mnie głosy. Usłyszałem jak Ukraińcy, którzy weszli do nas po drabinie, nakazują bratu schodzić na dół, oraz pytają o mnie. Mnie nie widzieli, ponieważ w czasie snu stoczyłem się pod strzechę dachu. Gdy usłyszałem głosy, leżałem cicho i nie ruszałem się. Brat nic im nie odpowiedział, chciał tylko wziąć czapkę, wtedy jeden z Ukraińców powiedział mu, że nie będzie mu już potrzebna. Jeden z nich powiedział też do pozostałych, że ja już nie żyję. Nie wiem dlaczego to zrobił. Wiem tylko, że wiedział, że ja zostałem przy życiu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem po niedługim czasie, gdy byłem na targu we Włodzimierzu Wołyńskim. Byłem wtedy z Władysławem Zielińskim. W tym czasie kiedy kręciłem się po targu, do Zielińskiego podszedł znajomy Ukrainiec z Ludmilpola o nazwisku Stolaruk i zaczęli rozmawiać. W czasie tej rozmowy powiedział on do Zielińskiego, że ja przeżyłem rzeź. Władysław Zieliński odpowiedział mu, że wie o tym i że ja jestem tutaj na targu i że zaraz przyjdę, wtedy on szybko odszedł.

Ilu było Ukraińców, nie wiem. Gdy tylko zeszli z wyżek na dół do obory, posłyszałem charczenie podobne do zarzynanego zwierzęcia. Podejrzewam, że to właśnie tak charczał mój brat Wacek, którego oni zabili zaraz w oborze. Zaraz też usłyszałem krzyk na podwórku. Ostrożnie zrobiłem małą dziurkę w strzesze i patrzyłem, co tam się dzieje. Zobaczyłem mamę i siostrę, których Ukraińcy wyprowadzili z domu. One pewnie też już wiedziały, co ich czeka z rąk tych „nocnych gości”, dlatego krzyczały, a może w ten sposób chciały ostrzec nas, nie wiem. Zobaczyłem, że Ukraińcy wrzucają je do studni, która była na podwórku. Nie wiem, czy przed wrzuceniem zostały one zabite, czy też wrzucili je tam żywe. Po tym mordzie, ja nie schodziłem z tych wyżek, bałem się, czy tam gdzieś jeszcze nie ma Ukraińców. Przesiedziałem w tej koniczynie na tych wyżkach do rana.

Rano, gdy wszędzie było cicho, zeskoczyłem na oborę, bo drabiny już nie było. Obok miejsca, gdzie stała drabina, zobaczyłem na słomie krew. Brata już tam nie było, ale ja jestem przekonany, że to była Jego krew. Nie wiem, co zrobili z bratem. Podejrzewam, że mogli go także wrzucić do studni. W oborze nie było już też, ani koni, ani krów. Wyszedłem chyłkiem z obory i schowałem się za stodołą w zbożu, które było już skoszone i złożone w półkopki. W półkopku zboża przesiedziałem gdzieś do południa. Obserwowałem, co dzieje się wkoło. Widziałem, że Ukraińcy zajmowali się swoimi sprawami. Ostrożnie wyszedłem z tego półkopka i chyłkiem, polami przy miedzach, zacząłem uciekać z tego miejsca. Gdy widziałem Ukraińców pasących krowy, albo jadącego kogoś na rowerze, wtedy czołgałem się, żeby nikt mnie nie zobaczył. W niektórych miejscach rosła reczka, tam można było iść chyłkiem. Kierowałem się na komin cegielni. Wiedziałem, że gdzieś tam jest polska placówka. Szczęśliwie tam doszedłem przed wieczorem.

Trafiłem na oddział, w którym był Franciszek Majcherski i Władysław Zieliński, mieszkańcy naszej miejscowości. Zapytali mnie; co ja tu robię, wtedy im opowiedziałem o napadzie i wymordowaniu rodziny. Dali mi jeść i kazali zostać. Powiedzieli też, że w najbliższy wieczór tam pojedziemy. Tak też się stało. Jeszcze tego samego wieczora pojechaliśmy furmanką na kolonię Ludmiłpol. Wjechaliśmy polami na nasze podwórko od strony Oseredka i zatrzymaliśmy się w pobliżu stodoły. Wszyscy zeszliśmy z furmanki i zaczęliśmy iść w stronę domu.

Zobaczyłem wtedy zasłonięte okna w moim rodzinnym domu, a przed domem człowieka, jak się okazało ukraińskiego wartownika. Zatrzymał nas i zapytał o hasło, wtedy jeden z Polaków podał hasło „Klucz”. Ukrainiec jeszcze o coś pytał, ale Polak rozmawiający z nim cały czas po ukraińsku, powiedział do niego: „Ty nas nie strzymuj, tylko pokaż drogę jak dojechać do…., (tu padła nazwa ukraińskiej wioski, której niestety nie pamiętam), bo my jedziem na zybranie na tych proklatych Lachiw, a już późno, my tam już powinni być”. Ukrainiec poszedł z nim na drogę. Odeszli kawałek, wtedy ten Ukrainiec został zastrzelony. Polak szybko wrócił i wszyscy skoczyli pod okna i drzwi. Drzwi podparli kołkiem i wtedy ktoś do mnie powiedział, że będą rzucać do środka granaty, bo tam jest zebranie Ukraińców. Rzeczywiście słychać było, jak rozmawiali ze sobą. Wrzucili te granaty, krew wypłynęła przez próg na zewnątrz domu. Potem wszyscy wsiedli na furmankę i pojechali kawałek drogą w stronę Gnojna. Nikogo wtedy nie widziałem na drodze, było cicho.

Nie wiem skąd Polacy wiedzieli o tym ukraińskim zebraniu i skąd znali hasło. Nikogo o to nie pytałem. Nie wiem, czy ta akcja to było pomszczenie śmierci mieszkańców naszej kolonii, czy też zapobieżenie wymordowania Polaków z innej miejscowości, a może jedno i drugie. Po tych wydarzeniach, nigdy więcej nie byłem w mojej rodzinnej miejscowości. Słyszałem też później od ludzi, że w tę noc wymordowano na naszej kolonii 140 osób. Wśród nich byli też rodzice Władysława Zielińskiego oraz jego najstarsza córka Władzia, która przyszła w odwiedziny do dziadków i została, u nich na noc. Zieliński z żoną i dziećmi wyprowadził się z Ludmiłpola jeszcze przed napadem. Mieszkał na Cegielni pod Włodzimierzem Wołyńskim.

Bo szcze nie było rozkaza Lachów rezać

Takie nieludzkie rzezie, które dziś określamy mianem ludobójstwa, banderowcy urządzali Polakom niemal na całym Wołyniu, a nawet i znacznie dalej: na Podolu, Pokuciu, Polesiu, Lubelszczyźnie i nawet w Bieszczadach. Nie inaczej było i w rodzinnych stronach mojej żony Stanisławy z d. Ptak, która również pochodziła z Wołynia, gdzieś z okolic miasteczka Uściług. Po wojnie; gdy podczas rodzinnych spotkań z rozżewnieniem wspominaliśmy przedwojenną sielankę, a potem to wszystko, co przyszło, to morze krwi i łez, mówiła o tamtych dniach i wydarzeniach. Zarówno żona; jak i jej krewni często opowiadali, że w ich stronach banderowcy, także często napadali na polskie rodziny, a celem zawsze było kompletne wymordowanie domowników, rabunek mienia, a potem spopielenie reszty, by nawet ślad nie pozostał, po polskich osiedlach. Nie wszyscy ulegli jednak, tej nieludzkiej ideologii, tej demonicznej nienawiści. Rodzina żony Stanisławy zdołała uciec przed rzezią, dzięki ostrzeżeniu, jakie otrzymała od znajomej Ukrainki o imieniu Luba. Znała ona b. dobrze polską rodzinę Józefa Ptak i często zachodziła do ich domu z wizytą, ponieważ była koleżanką ze szkoły Stanisławy Ptak, która była jego córką. Gdy w okolicy zaczęło się robić niespokojnie, a nawet źle, przychodziła i mówiła otwarcie do matki Staszki: „O już wam koniec dziś, koniec Polaki, już was więcej nie będzie.”. Zapytana następnego dnia, czemu jej czarne wieści się nie ziszczają i na razie nikt się ich nie czepia, powiedziała krótko i wprost: „Bo szcze nie było rozkaza!”. Jednak gdy rozkaz przyszedł i rzeź miała się zacząć, przyszła wcześniej i uprzedziła naszych, tak że zdołali uciec i tak oto wyratowali się od pewnej i strasznej śmierci. [fragment wspomnień Bolesława Sawa z kolonii Ludmiłpol w pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu 1939-45, wysłuchanych, spisanych i opracowanych przez S. T. Roch]

  

Zdjęcie: Bolesław Sawa z kolonii Ludmiłpol na Ziemi Swojczowskiej, naoczny świadek ludobójstwa na niewinnej ludności polskiej 29 sierpnia 1943 r. w kolonii Ludmiłpol na Wołyniu. Chełm 22 lipca 2012 r., zdjęcie zrobiłem osobiście gdy odwiedziłem pana Bolesława w mieszkaniu jego córki Krystyny Malec z d. Sawa w Chełmie.

 


Banderowcy przelali czarę zła, nienawiści i krwi w kolonii Aleksandrówka

 

 

 

Nazywam się Teresa Radziszewska z d. Adamowicz. Urodziłam się w roku 1934 i mieszkałam na kolonii Aleksandrówka, gm. Kupiczów, powiat Kowel na Wołyniu. Mój tatuś miał na imię Teofil Adamowicz, jego rodzice to Michał Adamowicz i Tekla z d. Bondyra. Moja mamusia miała na imię Bronisława i była z d. Kupiec. Moi oboje rodzice wywodzili się z Ziemi Zamojskiej ze wsi Białowola, tylko ok 6 km od Zamościa. Tam mieszkał mój dziadek Michał Adamowicz i tam też przyszedł na świat Teofil. Po I wojnie światowej dziadek Michał sprzedał gospodarstwo rolne i wyjechał na Wołyń, kupując tam tańszą ziemię, by polepszyć byt swoim czworga dzieciom. Na tamten czas było to dość opłacalne, gdyż kupił jej cztery razy więcej za sprzedaną tutaj w Białowoli. Ziemia była żyzna, czarnoziem, piękne okolice, lecz zamiast gospodarstw pięknie widniejących na planie, zastali tam okopy, bunkry i leje po bombach. Zatem początki były i takie, że przyszło im mieszkać w szałasach, a przy tym równali teren, budowali domy, urządzając wszystko od podstaw.

Kolonia Aleksandrówka składała się z 24 rodzin osadników polskich oraz z trzech rodzin ukraińskich. A byli to Kyc Paweł z żoną i dwojgiem dzieci: Michał i Olga, Korzeń Mikołaj z żoną, dwoma córkami i synem oraz Lewczuk z żoną i córką, oni wszyscy również byli osadnikami, przywędrowali zaś tutaj, gdzieś z Biłgorajskiego. Kolonia nasza położona była jakieś 500 m od rzeki Stochód, płynącej wąskim korytem wśród olchowych lasów, zielonych łąk i żyznych pól. Na początku naszej kolonii, była figura Matki Bożej, przy której w maju odprawiały się nabożeństwa majowe, a którą z moimi koleżankami Leokadią (Lodzią) Nowakowicz oraz Ireną Dygodą, ubierałyśmy kwiatami i wieńcami. Figurę tę w pierwszym dniu napadu banda UPA rozbiła w kawałki. Do dzisiaj pozostały tylko fundamenty, a w nich wmurowany akt fundatora.

Zabudowania obsadzone były drzewami owocowymi różnych gatunków, które bogato owocowały. Przed naszym domem na środku trawnika stał duży jasion, na który lubiłam wchodzić, gdyż z niego daleko dookoła widoczna była okolica cała z pięknym krajobrazem. Dodatkowo przy naszym ogródku stała duża i rozłożysta akacja, a pod tą akacją ławeczka. Siadywali tam wieczorami, po ciężkiej pracy w polu moi rodzice, dziadkowie, nasi sąsiedzi i gaworzyli, tak sobie przyjaźnie o różnych sprawach. Po drugiej stronie ulicy, dosłownie na przeciw, był murowany budynek, a w nim 1 – klasowa szkoła oraz mleczarnia. Zatem moje dzieciństwo nie mogło być nudne, miałam liczne rodzeństwo: Jan (ur. 1928), Stanisława (ur. 1940) i malutki Henryk (ur. 1942) oraz wiele serdecznych koleżanek.

Niedaleko naszej kolonii były jeszcze inne polskie polskie osady, takie jak: Adamówka, Michałówka i Dunaj. Naturalnie dzisiaj nie istnieją, zostały zrównane z ziemią i teraz są tam tylko szerokie pola kołchozowe. Zaraz po sąsiedzku były wsie ukraińskie: Sieniawka i Ośmigowicze. Zamieszkiwały tam jednak nieliczne rodziny polskie, czeskie, niemieckie i żydowskie. Ośmigowicze to duża wieś ukraińska, późniejsza siedziba bandy UPA. Była tam szkoła 7 – klasowa, do której uczęszczały dzieci różnych narodowości. Była też nieduża cerkiew, do której jako 9 – letnia wówczas dziewczynka, biegałam czasami z koleżankami Ukrainkami: Olgą i Żenią. Pamiętam jak pięknie śpiewali w cerkwi, a nabożeństwo odprawiało się inaczej, niż w naszym kościele. Na obrazach pozawieszane były haftowane, lniane ręczniki, a batiuszka z długą brodą, odwracając się do wiernych, podnosił ręce w górę, mówiąc tubalnym głosem: „Hospodi pomiłuj”, a chór wtórował: „Hospodi, Hospodi, Hospodi pomiłuj”.

W niedzielę jeździliśmy obowiązkowo do kościoła, a nie było daleko, gdyż za Stochodem we wsi Worączyn, była kaplica na wyspie, otoczona wodą i tam byłam u I Komunii Świętej w roku 1942. Natomiast nasz kościół parafialny pw. Matki Bożej Szkaplerznej, był już w małym lecz uroczym maisteczku Kisielinie, oddalony od nas około 9 km. Pamiętam że często po niedzielnym nabożeństwie jeździliśmy na Trystak (dzisiaj nie istnieje także) do cioci Sidorowicz, a mieli oni tam 100 ha gospodarstwo. Dość powiedzieć, że w tamtym czasie wszystkim powodziło się dobrze, bo gdy ziemia urodzajna, to i chleba ludziom nie brakowało. Polacy i Ukraińcy żyli w zgodzie, a w wielu przypadkach w przyjaźni, żenili się wspólnie i zakładali razem mieszane rodziny. Tak było do chwili, kiedy nadeszły dni mroczne i złe, dni prawdziwej gehenny Kresowian.

 

Ustawił wg wzrostu swoje siedmioro dzieci i wszystkie pozabijał

 

Pamiętam wrzesień 1939 r. i wszechobecne, ogromne przerażenie, ludzie opętani strachem, uciekali z zachodu w popłochu. Okaleczeni, obdarci i głodni, a nogi pozawijane w szmaty, widok niezwykle przykry. W domu ciągle słuchali radia (było takie na słuchawki). Przez pewien czas kwaterowało u nas Wojsko Polskie (WP), byli u nas również i cywile, nawet z Warszawy. Po odejściu naszego wojska przyszli Sowieci, początkowo wojsko, a potem napłyneli i cywile, wprowadzając z miejsca nowy, komunistyczny ład społeczny. Naturalnie zabrali nam ziemię, powbijali słupki koło samej stodoły i tak potworzyli u nas kołchozy. Potem wywozili na Sybir. Pamiętam jak rodzice posyłali paczki dla Karpików (to byli nasi kuzyni), ale i nas czekał ten sam los, gdyż już byliśmy podobno zapisani w kolejce, ale nie zdążyli.

Nadszedł rok 1943, gdy coraz częściej przychodziły straszne wieści o napadach na polskie wioski, kolonie i osady. Mówiło się że spędzają ludzi do stodół, czy domów, oblewają budynki benzyną i podpalają. Piłują piłami, przekłuwają widłami, rąbią siekierami, wyłupują oczy, niemowlęta nadziewają na sztachety płotów, przybijają do drzwi domów (jako że te niwinne ofiary to niby polskie orły), wrzucają do studni, obcinają języki, uszy, wyprówają wnętrzności itp, itp. Ukraińcy, którzy byli żonaci z Polkami zabijali swoje żony i własne dzieci, tak uczynił Kmin mieszkający niedaleko od nas. A w Kisielinie Ukrainiec ustawił wg wzrostu swoje siedmioro dzieci i wszystkie pozabijał, bo były urodzone z matki Polki, Laszki, a ich hasłem było: „ryzat lachiw” i rizali.

Dla mieszkańców naszej polskiej kolonii Aleksandrówka nastały dni grozy. Wydarzenia z dnia na dzień przybierały, coraz to b. dramatyczny, dynamiczny obraz. Przez pewien czas przebywał u nas, pomagając w gospodarce jeniec sowiecki. Uciekł z obozu niemieckiego Karolówka pod Zamościem, nie miał dokumentów, był Gruzinem, a ponieważ nie chciał wstąpić do bandy UPA, to dlatego został zamordowany. Któregoś dnia przybiegła do nas sąsiadka Sałachowa z wielkim płaczem. Okazało się że poszła odwiedzić swoją matkę na pobliską wioskę Dunaj i zastała całą rodzinę pomordowaną, już byli porąbani w kawałki.

W krótkim też czasie lotem błyskawicy, obiegła nas wieść, że w naszym parafialnym kościele w Kisielinie, wymordowali ludzi, a działo się to w Krwawą Niedzielę 11 lipca 1943 r.. Z naszej kolonii w tym dniu w kościele, były tylko dwie osoby: Bąk Franciszka oraz Kukiełka Maria. Obie przeżyły atak banderowców i rzeź wiernych w kościele bowiem zdołały ukryć się na ambonie. Do domów wróciły dopiero po dwóch dniach. Opowiadały potem wszystkim, jak oprawcy zgromadzili część dzieci, które w tym dniu przystępowały do I Komunii Świętej, tuż przy Ołtarzu i zmuszali dzieci, by te modliły się do Boga o darowanie życia, o wyratowanie Ich z tej opresji. I dzieci modliły się, ale to nie wystarczyło bandytom, którzy je tam przy tym świętym Ołtarzu zarąbali siekierami.

Pewna część ludzi zdołała się wyratować od rzeźnickiego noża, broniąc się zażarcie na przylegającej do kościoła, murowanej plebani. Opisał to dokładnie i ze wszystkimi szczegółami Prof. Włodzimierz Sławosz Dębski w książce pt: „Czerwone noce”. Jego opis wiernie odpowiada tamtym szatańskim zapustom banderowców. Pan Dębski jest naocznym świadkiem tamtych wydarzeń. Był jednym z tych, którzy mieli szczęście na czas schronić się przed ryzunami właśnie na plebani i tam przez długie godziny, bronili się dzielnie, odpierając wściekłe ataki ryzunów. Rzucali cegły w napastników, narażali życie odrzucając granaty. Podpalony kościół, ugasił dopiero ulewny deszcz. Podczas tego bandyckiego napadu, zginęło śmiercią męczeńską wielu naszych parafian, także nasz wujek Sidorowicz z Trystak.

 

Lipcowa rzeź kolonii Aleksandrówka

 

W tydzień po napadzie na nasz kościół w Kisielinie, zrobił się ruch na naszej kolonii, w lesie bowiem pojawili się jacyś uzbrojeni ludzie. W krótkim czasie do naszego domu przyszedł Ukrainiec Kyc i dobrze radził, by nie nocować czasem w domu, bo nigdy nie wiadomo, co może się jeszcze wydarzyć. Mówił nam tak: „Najlepiej by było, gdybyś Bronia z dziećmi udała się dziś do nas na noc.”. Zbliżał się bowiem wieczór. Udaliśmy się więc z mamą do Ukraińca Kyca, tylko nasz tato został w domu. Ledwie zdołaliśmy dotrzeć do ich zabudowań, jak w drugim końcu Aleksandrówki, rozległy się strzały. Kyc zaraz zaprowadził nas do Korzenia obok, tam nas ukryli w komorze, zamykając drzwi na klucz. Drugie drzwi komory wychodziły na ogródek przy drodze i były w nich dość duże szpary przez które widziałam biegających bulbowców, krzyczeli, strzelali. Ściskałam w dłoniach różaniec, który dała mi mama przed wyjściem z domu, modliłam się i drżałam, jak liść.

Zamarliśmy z przerażenia kiedy bandycu wpadli do domu, pytając o Polaków, lecz gdy padła odpowiedź nie ma tu takich, wyszli. W tej komorze było nas czworo małych dzieci, ja miałam 9 lat, brat Januszek 5, Stasia 3 latka, a najmniejszy braciszek Heniuś 1,5 roczku. Wszyscy siedzieliśmy w bezruchu, starając się nawet nie oddychać. Kiedy strzały ucichły, a banda odeszła Korzeń zaprowadził nas do stodoły, gdzie była zrobiona kryjówka. W zapolu było złożone siano, a przez środek było zrobione przejście do ściany, a tam dość duża luka, gdzie swobodnie można było siedzieć. Przez szpary w deskach wpadało światło, była noc, lecz teraz blask bijący od płonących, polskich zabudowań, rozjaśniał całą okolicę.

Jak się w krótkim czasie dowiedzieliśmy bandyci, zgromadzili niedaleko Figury, koło domu rodziny Dzięsławów wszystkich tych, którzy nie zdołali się ukryć. Ludzie ci wierzyli, że idą na zebranie. Byli to:

Nowakowicz Maciej lat 42, Nowakowicz Michalina lat 40, Henryk lat 13, Irena lat 9.

Rytwiński Piotr lat 45, Zofia lat 40.

Kmin Bronisława lat 45.

Kukiełka Maria lat 50, Kukiełka Władysława lat 21, Kukiełka Jan lat 18, Floria lat 16, Stanisława lat 15, Maria lat 25, Józefa lat 9, Józef lat 55.

Kudyk Katarzyna lat 68, Antoni lat 65, Waleria lat 27.

Nagajko Waldemar lat 12, Henryk lat 10, Katarzyna lat 32, Wojciech lat 34.

Kijkowska Helena lat 28.

Zalewska Aniela lat 32, Witold lat 13.

Kańska Józefa lat 60, Kański Marceli lat 65.

Adamowicz Marcelina lat 38 – to moja stryjenka.

Bąk Franciszka lat 39.

Dzięsław Józefa lat 17, Jan lat 35, Maria lat 31.

Sachajko Roman lat 16, Anastazja lat 70.

Poliwka Michał lat 42, Wiktoria lat 40, Janusz lat 2, Poliwka Maria lat 0,4.

Sada Jan lat 70, Stanisław lat 50, Maria lat 32, Janina lat 17, Józef lat 20, Władysław lat 40, Weronika lat 50, Władysława lat 40.

Szczeniawski Kazimierz lat 42.

Dygod – cała rodzina 8 osób.

Suduł – cała rodzina 9 osób.

Nawrol – rodzina 4 osoby.

Sachajko – dwie osoby.

Konewko – dwie osoby.

Razem w tym dniu na naszej kolonii Aleksandrówka zginęło 72 osoby. Miejsce mordu znajdowało się vis-a-vis domu mojego stryja Franciszka Adamowicza, który ukryty za płotem w gęstym żywopłocie, był naocznym świadkiem, tej nieludzkiej rzezi. Gdy opowiadał nam później o tej tragedii, mówił przerażające rzeczy, mówił nam tak: „Zebranych tam ludzi zabijali w różny sposób. Jeden z bandytów wyrwał matce z rąk niemowlę i chwytając za nóżki, walił z całej siły w płot, aż mózg się rozbryzgiwał po płocie. A gdy zrozpaczona matka zaczęła krzyczeć: ‘Nie bij go’. To drugi bandzior natychmiast przebił ją widłami. Małe dzieci powrzucali do studni, te większe zapędzili do lochu po kartoflach i tam ziemią zawalili. Starszych bili kołkami, rąbali siekierami, widłami kłuli. Matka Suduł do swojego 17-letniego syna powiedziała: ‘To ja stara, ale czego ty synu taki młody masz tu umierać!’. Na te słowa on rzucił się do gwałtownej ucieczki od pewnej już śmierci z rąk żądnych krwi rezunów. Zaczęli za nim strzelać, ale tam było zboże i zaraz las i tak zdołał się uratować. To była najprawdziwsza rzeź!”.

Po kilku dniach na miejsce dokonanej rzezi zaczęli schodzić się pochowani w różnych miejscach i ocaleni z rzezi Polacy, poszłam tam i ja sama. To było przerażające, pamiętam że na drodze wciąż leżały resztki ciała, na płocie ślady krwi, a dookoła zgliszcza. Widziałam tę szeroką na 4 do 5 m mogiłę. Posadziliśmy na tej mogile kwiaty i modliliśmy się, a wielu ludzi rozpaczało nad ciężkim losem, który nas wszystkich dotknął tak mocno. Tymczasem Ukraińcy zaczęli rozpowiadać, że to była pomyłka, że ta rzeź tak naprawdę nie była potrzebna, gdyż tu w Aleksandrówce, to naprawdę dobrzy ludzie pomieszkiwali.

Dalej w myśl tej banderowskiej propagandy Ukraińcy wprost zachęcali, gorąco namawiali, by wszyscy jeszcze żywi Polacy, bez obawy o swoje życie, powracali do swoich domów i spokojnie zbierali zboże ze swoich obsianych pól i zagonów. Wszystkich solennie zapewniano, że nic nam ponownie nie zagraża, że ludzie i ich dobytek pod ich banderowską ochroną są teraz bezpieczne. Od tej pory na naszą kolonię przychodziły młode kobiety, których zadaniem było nas pilnować, jakby taka warta. Koło naszego domu stały dwie takie banderówki, jedna była w ciąży. CDN (fragment wspomnień Teresy Radziszewskiej z d. Adamowicz z kolonii Aleksandrówka, pow. Kowel na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch)

Zdjęcie: Teresa Radziszewska (z lewej) i Janina Kalinowska 27 lipca 2011 r. w mieszkaniu Pani Tereski w Zamościu.

 


Rzeź kolonii Gucin na Ziemi Włodzimierskiej

 

 

Kolonia Gucin położona była w gm. Grzybowica, pow. Włodzimierz Wołyński, woj. Wołyńskie. Należała do kat. parafii we wsi Zabłoćce, gdzie był murowany, barokowy kościół pw. Świętej Trójcy. Wierni mieli do kościoła ok. 9 km drogą. Gucin była to niemała gromada polska licząca ok. 35 polskich rodzin, tj. ok. 170 osób oraz kilka rodzin ukraińskich i mieszanych. [1] Miejscowość rozłożona była w trzech liniach. W pierwszej linii do lasu mieszkali Polacy, na drugiej linii też Polacy, natomiast w trzeciej linii mieszkały dwie polskie rodziny: Mochnaczewscy oraz Marmurowscy, reszta rodzin to ukraińskie. [2]

Ludzie żyli pobożnie, poczciwie i zgodnie! Wielokulturowa sielanka wołyńska skończyła się z początkiem wojny ale wciąż dawała żywą nadzieję na spokojne przetrwanie b. ciężkiego czasu okupacji wpierw sowieckiej (1939-41), a potem hitlerowskiej (1941-44). Okrutny los Żydów wołyńskich zgładzonych do ostatniego (1941-43), niestety także nie obudził polskiej czujności. Nawet coraz częściej dochodzące wieści o krwawych napadach na rodziny polskie nic tu właściwie nie zmieniło, a absolutnie powinno. Brakowało wojskowego doświadczenia i naturalnie broni, a nadto miejscowi Ukraińcy uspokajali Polaków, swoich sąsiadów i często kumów, że nic im nie grozi. [3] To wszystko miało swoje bezpośrednie przełożenie na faktyczny brak zorganizowanej samoobrony w tej kolonii.

Wspomina Pan Władysław Kuczek z kolonii Gucin: „Ojciec mój Jan Kuczek, z wykształcenia felczer prowadził, jako osadnik cywilny niewielkie gospodarstwo rolne. Wobec narastającego zagrożenia ze strony band ukraińskich niejednokrotnie zastanawiał się czy nie przenieść się w jakieś względnie bezpieczniejsze miejsce, choćby do Włodzimierza. Był jednak wielokrotnie zapewniany przez miejscowych Ukraińców, że nic mu nie grozi, choćby ze względu na liczne zasługi i świadczenia lekarskie, które czynił nader często bezinteresownie, także w stosunku do Ukraińców. Nie uchroniło go to od śmierci, kiedy miał miejsce napad. Miejscowi Ukraińcy nie brali bezpośredniego udziału w wymordowaniu mieszkańców Gucina, ale też nie zrobili niczego, aby do tego nie dopuścić.” [4]

Zaryglowali drzwi kuźni oblali benzyną i podpalili

Niebezpieczna gra mieszkańców Gucina na przeczekanie skończyła się b. tragicznie w „Krwawą Niedzielę” 11 lipca 1943. O świcie kilkuset osobowa grupa nacjonalistów ukraińskich dokonała napadu. W pierwszej kolejności cała kolonia została otoczona przez uzbrojonach upowców. Następnie b. wielu mieszkańców oprawcy przemocą spędzili do starej, nieużywanej kuźni w gospodarstwie Jana Krzysztana. Drzwi zaś zaryglowano, oblano obficie benzyną i podpalono. Pośród dantejskich scen w palącej się kuźni, kilku mężczyzn zdołało zrobić wyłom w ścianie i część ludzi uciekła pod osłoną kłębów dymu, kryjąc się w pobliskim łanie żyta. Większość jednak zginęła w płomieniach. [5]

Wspomina pan Alfons Krzysztan z Wrocławia: „11 lipca 1943 r. kolonia Gucin została niespodziewanie otoczona przez uzbrojoną bandę nacjonalistów ukraińskich. Ponieważ była to niedziela, większość Polaków przebywała w tym czasie w swoich domach. Po kolei do każdego domu wchodziło po kilku oprawców i całe rodziny nie wyłączając nawet dzieci wypędzano z domu i pędzono do starej, nie używanej już kuźni, położonej przy drodze w gospodarstwie Jana Krzysztana. Kiedy wtargnęli do mieszkania Piotra Traczykiewicza, żona jego Maria, nie chciała wyjść z domu, wtedy na oczach męża i córki Czesławy została zarąbana siekierą na progu mieszkania. Śmierć matki widziała również jej córka Apolonia, która ukryła się w niezauważonej piwnicy, naprzeciw drzwi mieszkania. Kiedy nacjonaliści zgromadzili w kuźni wszystkich ludzi, zaryglowali drzwi, oblali benzyną i podpalili, a następnie zaczęli strzelać. Pod naporem żywych jeszcze mężczyzn zrobił się wyłom w ścianie i ludzie zaczęli uciekać. Kilku osobom, których kule nie dosięgły udało się uciec, a między nimi, uciekło troje dzieci Jana Krzysztana, które pełzając pod kłębami dymu, nie zauważone weszły do graniczącego łanu żyta. Drugiego dnia głodne i przerażone wyszły i zostały zauważone przez starą Ukrainkę, która mieszkając na uboczu pod lasem, zaopiekowała się nimi. Po pewnym czasie nacjonaliści zrobili drugi nalot i wykańczali małżeństwa mieszane. W rodzinie Marmurowskich zięć Ukrainiec zamordował swoją żonę i dwoje dzieci, bo taki był warunek przyjęcia go do OUN. Pawła Burdę ożenionego z Ukrainką oprawcy oszczędzili, ale zmusili go do oglądania mordów i grzebania pomordowanych. Jego zamordowana matka leżała na drodze tratowana przez konie i ludzi. Mordercy nie pozwolili mu usunąć z drogi ciała matki. Niedługo potem ostrzeżony przez starego Ukraińca o grożącym mu niebezpieczeństwie uciekł wraz z żoną do Włodzimierza Wołyńskiego. Przyszli także do starej Ukrainki, która ukrywała dzieci Krzysztana, grożąc, że w razie sprzeciwu wydania ich, zamordują ją, a dzieci i tak zabiją. Wobec przemocy kobieta uległa i wydała troje dzieci, które żywcem wrzucono do studni, przed ich własnym domem. Z rodziny Traczykiewiczów uratowała się Apolonia, która po wyjściu z piwnicy ukryła się w łanie zboża. Tam znalazła ją Ukrainka o nazwisku Muzyka i zaopiekowała się nią, udzielając schronienia. Wkrótce jednak doradziła dziewczynie aby uciekała dalej, gdyż tu czeka ją wcześniej czy później niechybna śmierć. Syna tej starszej kobiety nacjonaliści zamordowali za to, że nie chciał z nimi mordować Polaków. Apolonia mieszka obecnie w Szczebrzeszynie i jest jednym, z nielicznych już dziś, świadków tragedii mieszkańców kolonii Gucin”. [6]

Szczególną ofiarę poniósł też Polak Jan Koch syn Józefa i Bronisławy z d. Marmurowska, jego żona Aleksandra z d. Kossowska (1920-1941, zmarła przy porodzie Bogusia). Jan został przywiązany do studni i zadźgany sztyletami, a półtoraroczny Boguś (sierota) został przecięty na pół. Kochowie byli potomkami Jana Jakuba i Katarzyny z d. Hausner (zm. 29.03.1893 r. w Falemiczach), osadników galicyjskich przybyłych na Wołyń z osady Fehlbach (Kobylnica Ruska). [7]

Banderowcy przywiązują swoich do drzew i obcinają im kończyny

Makabryczne sceny miały też miejsce w tzw. mieszanej części kolonii Gucin, gdzie banderowcy dopuścili się diabolicznych zbrodni nawet na swoich rodakach, wstawiających się za niewinnymi Polakami. I to właśnie owi Sprawiedliwi Ukraińcy są prawdziwymi, a nie malowanymi bohaterami współczesnej Ukrainy i Cerkwi grecko-katolickiej, to również wieczni i nigdy niezapomniani męczennicy Wołynia i Kresów. W wiekopomnym dziele Władysława i Ewy Siemaszko pt. „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945” czytamy: „[…] Drugim miejscem mordu była stodoła Jachyma (Jachima?), do której upowcy spędzili Polaków mieszakjących od strony wsi Myszków (gm. Grzybowica), tj. ok 15 rodzin. Część Polaków zginęła w różnych miejscach na terenie wsi. W Gucinie byli również mordowani Polacy z sąsiedniej wsi Myszków. Mienie zostało zrabowane, a domy rozebrane i wywiezione. Szacuje się, że zginęło 140 osób, mieszkańców Gucina i Myszkowa. Zwłoki zostały zakopane w trzech zbiorowych mogiłach, znajdujących się obecnie na polach kołchozowych.” [8]

Mocną i ciekawą relację o Rzezi w mieszanej części kolonii Gucin, zamieścił także Tomasz Zdunek w artykule pt. „Wykosimy wszystkich Lachów po Warszawę”. Czytamy w niej: „[…] Niedziela, 11 lipca 1943 roku. Pada deszcz. Ojciec Józefa Ostrowskiego, nastoletniego chłopaka, nie obawia się partyzantów z UPA. Owszem, jest Polakiem, jednak urodził się na Wołyniu i mieszka tu całe swoje życie. Nawet jego syn Józef nie umie poprawnie mówić po polsku. Każdy dzień przynosi informacje o kolejnych rzeziach na Polakach. Banderowcy mogą zjawić się o każdej porze. Ojciec Józefa przez chwilę waha się, czy nie wyjechać, jak jego sąsiedzi. Jednak do pozostania namawiają go ukraińscy znajomi, którzy zapewniają, że żadna krzywda mu się nie stanie.

Ranek. Banda Ukraińców napada na polską wieś Gucin. Wpadają do domu sąsiadów. Cała rodzina jeszcze śpi. Rodzice zostają zakłuci jeszcze w łóżku. Córka posiekana nożami. Wnętrzności wypływają na wierzch. Najmłodszy syn umiera przybity do podłogi drewnianym kołkiem w brzuch. Józefa budzi krzyk. Ojciec każe mu uciekać do pobliskiego lasu. Sam pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i szykuje się do ucieczki. Matka i młodsza siostra płaczą.

Sąsiedzi z gospodarstwa obok kryją się w stodole. Mają dwójkę synów. Ze starszym Józef chodzi do szkoły. Młodszy ma zaledwie rok. Banderowcy przeszukują ich dom. Wybiegają na podwórko. Muszą znaleźć każdego Polaka. Dziecko zaczyna płakać. Matka próbuje je uciszyć. Za późno. Partyzanci zamykają stodołę i podkładają ogień.

Józef jest już za domem. Czeka na rodzinę. Banderowcy przychodzą i po nich. Wyciągają jego ojca, matkę i siostrę z domu. Na ich podwórze przybiegają ukraińscy sąsiedzi. Wstawiają się za jego ojcem. Józef ukrywa się w ogrodzie. Jego rodzina zostaje spalona żywcem. Sąsiadów bandyci przywiązują do drzew, obcinają im – jako zdrajcom – kończyny.

Kilka godzin później jest już po wszystkim. Banderowcy wsiadają na furmanki i jadą dalej. Pozostawiaja za sobą spalone domy i ciała pomordowanych. […]” [9]

Dużą ofiarę poniosły także rodziny polskie Mochnaczewskich i Marmurowskich. Zamordowany został Karol Mochnaczewski s. Adolfa i Marii z d. Bobrowska, jego żona Janina z d. Trochimowicz z Antonówki, córka Marii z d. Pielecka, oraz syn Wiesław (1928-1943). Rodzina Mochnaczewskich wywodziła się ze wsi Radowicze, gm. Werba. Janina miała wujka Adolfa w Orlechówce. Mieszkała tu ciotka Karola – Katarzyna Koch z d. Mochnaczewska, która w 1936 r. przepisała Karolowi to gospodarstwo. Z rzezi banderowskiej ocalał jedynie syn Bolesław. I właśnie z relacji Bolesława Mochnaczewskiego złożonej już po wojnie, znamy te fakty: „Zanim nastąpił napad Ukraińców, Bolesław poszedł paść konie, a jego brat uganiał się za krowami. Jak Bolek wrócił do domu, to znalazł swoich bliskich już martwych, były to trzy osoby: mama Janina, tato Karol oraz ciocia Kasia Koch. Gdy zobaczył, że do sąsiada Marmurowskiego idzie siedmiu Ukraińców, uciekł do innego sąsiada – Ukraińca. Prosił go, że jak brat (Wiesław) wróci z krowami, to żeby ukrył go u siebie. Rankiem wrócił do swojego domu i znalazł przy studni ciało swojego brata. Ogółem wg relacji Bolesława Mochnaczewskiego we wsi Gucin zginęło 140 osób.”

Z rodziny Marmurowskich zamordowano tego dnia Marcelego, jego żonę Antoninę z d. Procajło i ich dwie córki. Na szczęście synowie: Józef i Ludwik zostali przez Bożą Opatrzność ocaleni i po wojnie osiedli w Zamościu. [10]

Z rzezi wyratowała się z dziećmi przytomna Józefa Dul z d. Piszkało, żona Walentego. Mieszkali w murowanym podpiwniczonym domu, posiadali duże gospodarstwo wraz sadem, głównie owocowym. W czasie napadu Józefa ukryła dzieci w schronie pod lipą. Następnie przedostali się do Lwowa. Przeżycia oraz wychowanie patriotyczne, które nie poszło w las, sprawiły, że syn Stanisław ur. w 1922 (zmarł w 1982 r. Nowym Targu), wrócił na Wołyń i bohatersko walczył w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji AK, ps. „Narcyz”, podobnie jego rodzona siostra Paulina 1926-2014, która była potem łączniczką w 27 WD AK. Jedynie siostra Władysława (1925-1973), została we Lwowie, a później przyjechała do kraju w ramach „repatriacji”. [11]

Matka leżała na drodze tratowana przez konie i ludzi

Niestety banderowcom mało było i tego ludobójstwa. Przyszła Ukraina miała być rasowo czysta, jak owa szklanka wody. Miejsca dla Żydów, Lachów, Ormian, Rosjan, Czechów (oraz innych cużyńców tam już nie było). Po temu krwawy terror trwał przez natępne dni, tygodnie i miesiące w najlepsze. W wiekopomnym dziele Władysława i Ewy Siemaszko pt. „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”, znów czytamy: „Pawła Bubę ożenionego z Ukrainką, oprawcy wprawdzie 11 lipca oszczędzili i zmusili go jedynie do oglądania mordów i grzebania pomordowanych, jednak wkrótce muisał uciec do Włodzimierza Wołyńskiego ostrzeżony przez starego Ukraińca. Jego zamordowana matka leżała na drodze tratowana przez konie i ludzi. Mordercy nie pozwolili mu usunąć z drogi ciała matki. […] Uratowana przypadkowo Apolonia Traczykiewicz, córka Piotra i Marii lat 18, będąca świadkiem zamordowania swej rodziny, została przygarnięta w stanie szoku przez Ukraińca Petra Muzykę, nauczyciela i członka UPA. Został on zastrzelony ponieważ nie chciał jej wydać oprawcom. Wówczas jego matka w nocy przyprowadziła Apolonię Traczykiewicz do Iwanicz (gm. Poryck), gdzie była samoobrona i zgromadzeni uchodźcy.” [12]

Wielu ludzi zginęło na kolonii Gucin podczas tych strasznych kainowych dni. Wiele nazwisk ustalili Władysław i Ewa Siemaszkowie, podają je w swoim dziele. Tutaj wymieniam tylko te, które mi osobiście udało się odnaleźć w badanych źródłach, a zatem: Kuczek Jan lat 55, Kuczek Maria lat 50, Kuczek Maria lat 16, Kuczek Wacław lat 29, Adamkiewicz Stanisław  z  5 – letnim synem. Cisek, Gałczyński, Koch Adam z żoną, Kosowski, Krzysztan Alfons lat 4, Krztsztan Henryk lat 5, Krzysztan Irena lat 8, Krzysztan Zdzisław lat 2, Krzysztan Zofia,  matka, Małek, Mareczko Józef i jego rodzina, Michalik i jego rodzina – 4 osoby, Romanowski, Sławik, Tomczyk. [13]

W podsumowaniu trzeba się zastanowić raz jeszcze nad bezpośrednią odpowiedzialnością za Rzeź niewinnych mieszkańców polskiej kolonii Gucin. Jóżef Turowski i Władysław Siemaszko w swojej pracy pt. „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu, 1939 – 1945”, piszą iż wśród oprawców w Gucinie był dowódca bandy banderowców Alosza Kalińczuk, który po wojnie był sądzony w Lublinie i skazany na 15 lat więzienia. [14] Choć już we wspólnym swoim dziele z córką Ewą Siemaszko, Pan Władysław Siemszko napisał: „Zidentyfikowaie morderców było niemożliwe, ponieważ zagłady ludności polskiej Gucina dokonywały bojówki UPA z dalszych miejscowości. Wprawdzie w napadzie na kolonię miejscowi Ukraińcy nie uczestniczyli, ale też nie zrobili nic, żeby nie doszło do rzezi.” [15]

 Nie ma jednak żadnych wątpliwości, iż byli to dobrze zorganizowani i dobrze uzbrojeni banderowcy, ci sami którzy dziś są państwowo i cerkiewnie bohaterami współczesnej Ukrainy. To woła wprost o pomstę dio Nieba! Gdzie bowiem prawda, gdzie sprawiedliwość, gdzie miłosierdzie względem ofiar uludobójstwa?! Mieszakańcy polskiej kolonii Gucin ginęli w Krwawą Niedzielę, już o świcie, zupełnie jak mieszkańcy Dominopola na Ziemi Swojczowskiej. Akcja przebiegła niemal wzorowo, mieli zginąć wszsyscy i co do jednego. Widać dowództwo UPA obawiało się tej mocnej społeczności i przewidziało wszelkie środki bezpieczeństwa, nie mogło być fuszerki ze strony zwykłych siekierników. Ta akcja miała zakończyć się powodzeniem, czyli masakrą mieszkańców Gucina. I tak się stało, tu Ukraińcy o dziwo okazali się raz jeszcze b. skuteczni i zaradni! Czy to z kolei raz jeszcze nauczy nas Lachów czegoś na przyszłość, czy może raczej znów nic nie wzrośnie, z tej niewinnej krwi męczeńskiej, która dziś żyje w żółtych łanach kłosów na pokołchozowych polach na współczesnym Wołyniu?!

 

Przypisy:

[1] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 828.

[2] http://free.of.pl/w/wolynskie/miejsca-g/gucin-10.html

[3] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 828.

[4] Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Warszawa, IV/16.

[5] Turowski Józef, Siemaszko Władysław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu, 1939 – 1945, Warszawa 1990, s. 80-81.

[6] Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Warszawa, IV/14, IV/17, Turowski Józef, Siemaszko Władysław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu, 1939 – 1945, Warszawa 1990,  s. 80-81.

[7] http://free.of.pl/w/wolynskie/miejsca-g/gucin-10.html

[8] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 828.

[9] https://wzzw.wordpress.com/2010/01/25/wykosimy-wszystkich-lachow-po-warszawe/

[10] http://free.of.pl/w/wolynskie/miejsca-g/gucin-10.html

[11] Jak wyżej.

[12] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 828-829.

[13] Sławomir Tomasz Roch, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich popełnione na Polakach w powiecie Włodzimierz Wołyński w latach 1939 – 1944, Praca Magisterska IH UW, maj 1997, s.156-159.

[14] Turowski Józef, Siemaszko Władysław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu, 1939 – 1945, Warszawa 1990, s. 80-81

[15] Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, Tom I,  s. 828-829.

Zdjęcie: Szacuje się zamęczonych mieszkańców kolonii Gucin i wsi Myszków na 140 osób. To zdjęcie to żadna przenośnia, to faktyczna, barbarzyńska rzeczywistość współczesnego Wołynia! Zwłoki zostały bowiem zakopane w trzech zbiorowych mogiłach, znajdujących się obecnie na polach pokołchozowych.

 

 


Zastawił swój powrót do ojczyzny a postawił się w walce o godne miejsce dla pomnika Rzeź Wołyńska

 

 

 

Wielki duchem i sercem Polak, niezłomny patriota, który nie wchodził w układy, wiekopomny artysta rzeźbiarz, którego prace na zawsze weszły do Panteonu Narodu Polskiego. Mistrz Andrzej Pityński umiłował naszą ojczyznę i jej poświęcił swoje życie, swój ponadprzeciętny talent i cenny czas. Tworzył całe życie z myślą o Tej Ziemi, która go zrodziła i wykarmiła, a potem posłała w świat szeroki, by walczył dłutem o to co prawdziwe, dobre, piękne, rozumne, uniwersalne i wieczne.

Tej idei pozostał wierny do końca, aż po ostatnie tchnienie, by w swoim testamencie zapisać złotymi zgłoskami, o czym poinformował starszy syn Aleksander: „Tata życzył sobie, żeby był pochowany we wspólnym grobie z młodszym bratem Januszkiem w rodzinnej miejscowości w Ulanowie w Polsce, ale dopiero wtedy, gdy ostatnie monumentalne dzieło zostanie oficjalnie odsłonięte na ziemi polskiej, wtedy ojciec będzie usatysfakcjonowany, a hasło BÓG – HONOR – OJCZYZNA zatriumfuje w pełnej krasie w wolnej niepodległej Polsce”. [1]

            Prof. Andrzej Pityński stworzył kilkadziesiąt monumentalnych pomników, wiele mniejszych rzeźb, pamiątkowych tablic oraz medali i odznaczeń. Uważał, że: “dobry pomnik, oglądany nawet przez kilka minut, pamięta się przez długie lata lub całe życie”. [2]

            Niestety nie udało mu się doczekać umiejscowienia w Polsce pomnika poświęconego ofiarom ludobójstwa na Wołyniu. Od 2018 roku stoi on w odlewni gliwickiej (na dołączonym zdjęciu), czekając na swoje docelowe miejsce. Tymczasem jak na gorąco wspomina Jego przyjaciel dr Teofil Lachowicz „On wiedział, czego chce i potrafił iść pod prąd, żeby to zrealizować. Czasem szedł jak czołg przeciwko wszystkim”. I opowiada dalej, iż już kilka miast jak: Jelenia Góra, Toruń, Rzeszów, Stalowa Wola, Komańcza i Kielce – które początkowo deklarowały chęć jego umiejscowienia, ostatecznie zrezygnowało z tego pomysłu. W każdym przypadku problem był z głosowaniem radnych, wśród których było więcej przeciwników niż zwolenników, co wiązało się głównie z obawami o reakcję Ukraińców. To bardzo bolało twórcę pomnika, który nie krył swojego oburzenia. [3]

Mistrz Andrzej Pityński miał w jednej z rozmów dr Teofilem Lachowiczem powiedzieć wprost: „Przykro jest mi o tym mówić, ale wydaje mi się, że w Polsce, wśród polityków, następuje transfuzja krwi z polskiej na ukraińską. Panuje jakaś dziwna znieczulica, otępienie i tchórzostwo na temat rzezi wołyńskiej oraz paraliżujący strach przed Ukraińcami, a także fałsz, obłuda, zakłamanie, chęć tuszowania i ukrywania najohydniejszej zbrodni ukraińskich bandytów z UPA na bezbronnych polskich dzieciach, kobietach i starcach, na 200 tys. Polaków wymordowanych w latach 1940-1947″.

I jeszcze dodał jasno i klarownie: “To jest jakaś wredna, polityczna, fałszywa ukraińska solidarność, kosztem prawdy historycznej, jaką była rzeź wołyńska. Tej zbrodni Polacy nigdy nie zapomną i nie wybaczą Ukraińcom”. [4]

 

Mistrz Pityński: Sztuka nikomu poza prawdą się nie kłania!

 

Gorąco polecam ten film Witolda Gadowskiego, w którym przedstawiono szokujące perypetie monumentalnego Pomnika Rzezi Wołyńskiej. Sztuka nikomu poza prawdą się nie kłania! Tak na pewno powinno być, lecz czy aby na pewno we współczesnej Polsce tak jest?! Ta rozmowa z rzeźbiarzem Andrzejem Pityńskim, jednym z najbardziej znanych w świecie polskich artystów, rzuca pewne istotne światło na ten realny problem w III RP Pomrocznej. To trzeba koniecznie zobaczyć! Usłyszeć raz jeszcze o tym, co dla Mistrza Pityńskiego znaczy prawdziwa sztuka i zarazem czym jest antysztuka, nadto o przeszłości, o patriotyzmie, o perypetiach związanych z jego dziełami w Ameryce i w Polsce.

Ten film opublikowany przez GadowskiTV 5 lutego 2019 r. jest niezwykle ważny nie tylko dla Kresowian. W Polsce bowiem zdaniem Mistrza Pityńskiego następuje w tej chwili transfuzja krwi z ukraińskiej na polską. Jego zdaniem to, co się dzieje w twj chwili w Polsce, to jest prawdziwa tragedia. Mistrz ostrzega zatem, iż nikomu i nigdy nie wolno kupczyć krwią niewinnych, pomordowanych dzieci, kobiet i starców na Wołyniu i Kresach. Poza tym Mistrz Pityński podkreśla, że nasi trzej wrogowie podczas II wojny światowej, znaczy naziści, komuniści i banderowcy chcieli realnie zniszczyć nasz naród.

Mistrz b. słusznie uważa, że mamy prawo w takiej sytuacji zdecydowanie się bronić! I tylko tak zapewne rozumie konieczność oddania, gdy niesprawiedliwie ktoś uderzy, zada zdradzieckie ciosy. To naprawdę trzeba zobaczyć:

 https://youtu.be/vhazj_3jtCo

 Sprawę instalacji pomnika Rzezi Wołyńskiej poruszył też w końcu Dariusz Knapik, prezes firmy Victoria Consulting & Development, który poprzez swoje kontakty w Polsce stara się przekonać do znalezienia odpowiedniego miejsca, w którym w końcu jedno z ostatnich dzieł mistrza Andrzeja Pityńskiego mogłoby zostać zainstalowane.

Polonijny biznesmen zapewnił zatem: „Jest pewna miejscowość położona niedaleko Ulanowa, jego rodzinnego miasteczka, której władze bardzo chcą, by ten pomnik tam stanął. W gminie tej podobno wylano już fundament pod pomnik Rzezi Wołyńskiej, ale niestety wszystko zostało przerwane przez pandemię Covid-19”. [5]

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że tym razem nic nie stanie na przeszkodzie i Pomnik Rzezi Wołyńskiej, znajdzie w końcu godne miejsce w naszej ojczyźnie, by już na zawsze pozostać świadkiem męczeństwa kresowych rodzin ale i przestrogą na przyszłość dla nowych pokoleń, by już nigdy nie powtórzyło się takie barbarzyństwo. Póki co walka o prawdę trwa, a słynny już Pomnik „Tułacz Polski” czeka na ludzkie zmiłowanie…..

 

Mówią o wszystkim tylko nie o monumentalnym dziele „Rzeź Wołyńska”

 

Andrzej Pityński urodził się 15 marca 1947 r. w Ulanowie. Jego rodzice Aleksander i Stefania, należeli do podziemia antykomunistycznego. Pod koniec lat 50. Andrzej wraz z ojcem wspomagał i zaopatrywał pozostających w podziemiu Żołnierzy Wyklętych, m.in. Michała Krupę, ps. „Pułkownik”. Urząd Bezpieczeństwa dokonywał częstych najść na dom Pityńskich, rewizji, przesłuchań, poszukując Krupy, który był bratem Stefanii Pityńskiej.

Młody Andrzej ukończył liceum ogólnokształcące w Ulanowie, następnie Technikum Wodno-Melioracyjne w Trzcianie k. Rzeszowa. Po kolejnych prowokacjach i pokazowym procesie w 1967 r., rodzina opuściła Ulanów i osiadła w Krakowie. Andrzej podjął studia w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, w pracowni rzeźby najpierw Mariana Koniecznego, a później Jerzego Bandury. Jako student wykonał popiersie Ignacego Jana Paderewskiego, które ustawione zostało przed Collegium Paderevianum w Krakowie.

W październiku 1974 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Pracował tam jako robotnik budowlany, wkrótce też podjął studia artystyczne na wydziale rzeźby w Arts Students League w Nowym Jorku. W 1979 r. wykonał rzeźbę „Partyzanci I”, która w 1983 r., została odsłonięta w Bostonie. Kolejny pomnik autorstwa Pityńskiego „Partyzanci” stanął w Hamilton. Pityński został członkiem National Sculpture Society (NSS), profesorem rzeźby w Johnson Atelier Technical Institute of Sculpture w Mercerville. W 1987 r. otrzymał obywatelstwo USA. Dwa lata później przyjechał do Polski i odtąd bywał w kraju regularnie. [6]

Mistrz Andrzej Pityński zmarł w piątek 18 września 2020 r., ok. godz. 2 w nocy w szpitalu Virtua Memorial Hospital w Mount Holy, NJ. Miał 73 lata. Rzeźbiarz w ostatnim czasie zmagał się z problemami zdrowotnymi. Artysta pozostawił żonę Christine Gacek Pityńską, wieloletnią partnerkę Claire Brown, dwóch synów, Aleksandra i Michała, oraz synową Agnieszkę i troje wnuków: Andrzeja, Aleksandrę i Angelikę. [7]

Społeczność polsko-amerykańska pożegnała Mistrza Andrzeja Pityńskiego w niedzielę, 27 września, w Lee Funeral Home w Mount Holly, NJ, gdzie była wystawiona trumna z ciałem zmarłego artysty. List do uczestników uroczystości wystosował prezydent RP Andrzej Duda, w którym napisał: „Z wielkim żalem przyjąłem wiadomość o śmierci Andrzeja Pityńskiego, wybitnego polskiego i amerykańskiego rzeźbiarza, twórcy pomników upamiętniających chwałę polskiego oręża i męczeństwo narodu polskiego, wielkiego patrioty i ambasadora polskiej kultury, komendanta Placówki 123 Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce, kawalera Orderu Orła Białego”.

List Prezydenta RP odczytał konsul generalny RP w Nowym Jorku Adrian Kubicki, który kontynuował: „Także w Polsce Andrzej Pityński stworzył monumentalne dzieła, które wyrażają naszą dumę, pamięć i narodowego ducha. Należą do nich pomnik Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej w Warszawie czy strzegący Stalowej Woli „Patriota””.

Podczas uroczystości konsul odczytał też listy od wiceministra spraw zagranicznych Szymona Szynkowskiego vel Sęka oraz sekretarza stanu w kancelarii premiera Jana Dziedziczaka. A Antoniak przekazał rodzinie artysty przesłanie od Marszałka Seniora Sejmu RP Antoniego Macierewicza. [8]

            Synowie artysty Aleksander i Michał wspominali ojca jako ciepłego, mądrego i dobrego człowieka. Aleksander nadto dziękując wszystkim, którzy za pośrednictwem mediów społecznościowych złożyli jemu i jego rodzinie kondolencje z powodu śmierci ojca, napisał „żyje we mnie i w sercach patriotów na całym świecie”. I dodał przepięknie i wdzięcznie: „Tato spoczywaj w pokoju. Jesteś moim bohaterem”. [9]

 

Świątynia Opatrzności Bożej nie powstydziłaby się tego artysty

 

            Prof. Andrzej Pityński wielki patriota, wielki mistrz rzeźby narodowej, kresowej, polskiej. Takiego artysty, tej miary, nie powstydziłaby się na dziś i na jutro Świątynia Opatrzności Bożej w Warszawie. Na zawsze spoczął w sercach Polaków, w sercach czystych, dobrych i uczciwych, mężnych, niepodzielonych. Dlatego bez dwóch zdań pozostanie o Nim niezatarta pamięć po wszystkie pokolenia, jak ponadczasowe są Jego dzieła.

My Kresowianie nigdy nie zapomnimy, iż stworzył za swego żywota ogromnym nakładem sił przepiękny, wyrazisty, monumentalny pomnik Rzezi Wołyńskiej. Pomnik który uderza mocą prawdy i artyzmu, pomnik który nie pozwala nikomu zapomnieć. Pomnik – już Tułacz, którego wszyscy się boją, gdyż tej prawdy o wołyńskim ludobójstwie bano się przez dziesiątki lat, ale i teraz wielu chciałoby o niej nie mówić, nie przywoływać okrucieństwa, które tam tryumfowało, które tam rozlało się po tysiącach polskich wsi i kolonii. Na samym Wołyniu wymordowano, okradziono i spalono do gołej ziemi około 3 tysięcy polskich wsi i miasteczek. Na samym tylko Wołyniu! A gdzie jeszcze Polesie, Podole, Pokucie, Bieszczady, Ziemia Lubelska i Zasanie?!

Prof. Andrzej Pityński ze złem w ukałdy nie wchodził! Nie przemilczał! Był świadkiem prawdy i miłości, która współweseli się z prawdą. Jednakowoż pomimo Jego osobistych zabiegów i starań, nie chciano nigdzie Pomnika Rzezi Wołyńskiej, nawet w Toruniu! Na ile te „polskie drogi” mogły przyśpieszyć Jego odejście, tego się już nie dowiemy.

W swojej modlitwie zawsze będę pamiętał o tym wielkim Polaku i o tym wielkim artyście rzeźby. Już teraz proszę dobrego i miłosiernego, sprawiedliwego Boga, najlepszego Ojca, aby przyjął do Niebieskiego Jerusalem duszę naszego kochanego brata Andrzeja, byśmy razem z Nim mogli się kiedyś spotkać w Niebie (w swoim czasie) i razem już zgodnie orędować za Braćmi, którzy jeszcze będą się zmagać na ziemi. To nie koniec ufajmy, iż to początek….. .

W tych dniach na swoim blogu wielkiego polskiego artystę uczcił też ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, napisał: „’W magazynie w Gliwicach za to leży od lat jego przerażające, porażające dzieło o „Rzezi Wołyńskiej”. Nie ma miejsca w przestrzeni publicznej na świadectwo tragedii, o której politycy starają się zapomnieć w fałszywe imię zbliżenia z Ukrainą. A przecież, po pierwsze, obowiązkiem jest upamiętnić; po drugie, usłyszeć wyrazy skruchy; a dopiero wtedy, po trzecie, przebaczyć.’ – pisze prof. Marek Jan Chodakiewicz o zmarłym niedawno prof. Andrzeju Pityńskim, kawalerze Orderu Orła Białego.

No cóż, takie są paradoksy III RP, która ze względu na ‘poprawność polityczną’ i zmurszały tzw. mit Giedroycia, cenzuruje prawdę i pamięć o Ludobójstwie Polaków na Kresach, tak jak PRL cenzurował prawdę i pamięć o Zbrodni Katyńskiej. (….)” [10]

            Jestem głęboko przekonany, że uczciwi Polacy w ojczyźnie i przez świat cały, jak ów długi i szeroki, nie zostawią swego Mistrza, jestem też bez dwóch zdań pewien że i Kresowianie nie zapomną Tego, który swój doczesny spoczynek w ojczyźnie, uzależnił (wręcz uwarunkował) od godnego upamiętnienia Męczenników Wołynia i Kresów. Tego ci u nas nie było i nie będzie, daj Bóg Wszechmogący. Dlatego ośmielam się dziś pisać w Imieniu nas wszystkich: Mistrzu Andrzeju Pityński, my synowie i córki, wnuki i prawnuki Ziem Kresowych: Jesteśmy, Pamiętamy, Czuwamy! Spoczywaj w pokoju i bacz w Niebieskim Jerusalem swoich. Oby było nam to w swoim czasie dane.

Przypisy:

[1]        https://niezalezna.pl/354641-polonia-pozegnala-sp-andrzeja-pitynskiego

[2]       Wojciech Maślanka, https://www.britishpoles.uk/wspomnienie-o-mistrzu-andrzeju-pitynskim-ktorego-ostatnie-dzielo-zycia-dotrze-do-londynu/

[3]        Jak wyżej.

[4]        Jak wyżej.

[5]        Jak wyżej.

[6]        https://naszdziennik.pl/polska-kraj/226580,zmarl-tworca-pomnika-katynskiego.html?d=1

[7]        Wojciech Maślanka, https://www.britishpoles.uk/wspomnienie-o-mistrzu-andrzeju-pitynskim-ktorego-ostatnie-dzielo-zycia-dotrze-do-londynu/

[8]        https://niezalezna.pl/354641-polonia-pozegnala-sp-andrzeja-pitynskiego

[9]        Wojciech Maślanka, https://www.britishpoles.uk/wspomnienie-o-mistrzu-andrzeju-pitynskim-ktorego-ostatnie-dzielo-zycia-dotrze-do-londynu/

[10]      Pomnik „Rzeź Wołyńska” dłuta śp. Andrzeja Pityńskiego wciąż zakazany

 

 


Zbigniew Makowski przeżył Rzeź Wołyńską na Ziemi Horochowskiej

 

 

 

 

Moi rodzice Eugeniusz i Helena Makowska z d. Witkowska. mieszkali we wsi Podberezie, powiat Horochów na Wołyniu. Była to siedziba gminy, a tata był jej sekretarzem. Urodziłem się 1 maja 1937 roku. Mama mi opowiadała, że właściwie urodziłem się w pobliskiej kolonii Mirków, gdzie była izba porodowa. Wychodziłem na świat w prawosławną sobotę wielkanocną, późnym wieczorem, a towarzyszyły mi śpiewy cerkiewne przez całą noc, bo naprzeciwko izby była cerkiew, a prawosławni obchodzą to święto bardzo uroczyście.

Zostałem ochrzczony w kościele katolickim pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w miasteczku Horochów. Moim ojcem chrzestnym był Polak Wincenty Baranowski, o którym dużo opowiadam w innej części wspomnień, tej o Powstaniu Warszawskim. To brat mojej drugiej babci Jadwigi. Moją matką chrzestną była z kolei Polka Maria Waniewicz, o której napiszę nieco dalej.

Kiedy sięgam pamięcią hen daleko do tego, co było pierwszym obrazkiem z mego życia, który zapamiętałem to widzę olbrzymie podwórko z wielką stodołą. Obok stary dom i ciemna, ponura izba, w której mieszkam wraz z kochanymi rodzicami, z dziadziem Michałem,  babcią Zosią Makowską z d. Witkowska, oboje urodzeni w 1875 roku. Była tam też z nami młodzież: Tadeusz i Zosia Zakrzewscy.

Dziadkowie w Horochowie mieszkali od 1920 r. Dziadek Michał Makowski przed wojną pracował w Izbie Skarbowej, co godne zauważenia był lubiany i szanowany przez Ukraińców. Jeszcze wcześniej dziadek był głównym buchalterem i plenipotentem pałacu w Kozienicach. O przodkach dziadka Michała wiem tylko tyle, że posiadali majątki w kieleckim. Zostały one im odebrane przez carat po Powstaniu Styczniowym. Dziadek był klasycznym typem szlachcica pieczętujący się jednym z odmian herbu „Jastrzębiec”.

Tu postaram się dokładnie opisać koligacje rodzinne, ku pamięci i z myślą o potomnych. Otóż tak los sprawił, iż mama Zosi Witkowskiej zmarła, gdy dziewczynka miała tylko 8 lat, tak została pół sierotą. Jej ojciec Jan Witkowski (mój pradziadek) ożenił się powtórnie z Wiktorią Jankowską. Z tego związku urodziło się dwóch chłopców: Bronisław Witkowski i Franciszek Witkowski. Bronisław miał dwie córki: Helenę (ur.w 1906) i Wisię (1907). Tymczasem Zofia gdy przyszła do swoich lat, wyszła za mąż za Michała Makowskiego i miała córkę Janinę (1901), synów Zygmunta (1903) i Eugeniusza (1905). I tak los znowu sprawił, że Helena i Eugeniusz się pokochali i pobrali, to moi rodzice, zatem b. bliskie pokrewieństwo!

Na tym rozległym podwórku, które zapadło mi w pamięci i od którego zacząłem snuć swoją opowieść, widzę jak dziś pełno robotników i żołnierzy. Ciężarowe samochody zwożą głowy kapusty, pracownicy je szatkują, wkładają do olbrzymich beczek, inni po drabinie wchodzą do wewnątrz i tupiąc, ubijają kapustę. Pozostali wkładają do beczek ogórki z przyprawami i zalewą.

Jest późna jesień 1941 roku, a więc mam zaledwie 3,5 roku. Nie wolno mi wychodzić na dwór, bo jest pełno wojska sowieckiego. Wyglądają groźnie i strasznie, co parę tygodni przenoszą naszą rodzinę w inne miejsce. Kołchoz we wsi Janina (6 km od Horochowa) jest już szóstym miejscem, w którym kazano nam mieszkać. Mija już dwa lata, jak Rosjanie wywieźli daleko na wschód większą część mojej rodziny, zamieszkałej na Wołyniu.

Otóż rodzona siostra mojego taty Janina, wyszła za mąż za legionistę i uczestnika walk niepodległościowych Stefana Zakrzewskiego. Jako osadnik wojskowy otrzymał on majątek Zamczysko (12 km.od Horochowa). Ze związku tego urodziło się troje dzieci: Ryszard (w 1921), Tadeusz (1924) i Zofia (1926 r.). Niestety Sowieci im nie odpuścili i zabrali ich wraz z siostrą wujka i jego rodzicami na mroźną Syberię. Na szczęście w czasie owego feralnego najścia NKWD-zistów, trójki dzieci Zakrzewskich nie było właśnie w domu, bo chodziły do szkoły i mieszkały, u dziadków w Horochowie. Tak dzieci te losowo przetrwały ten straszny czas i przebywały odtąd pod czułą opieką moich rodziców.

Rodzice Stefana Zakrzewskiego nie przetrzymali tych sybyeryjskich klimatów i zmarli w Archangielsku. Wujkowie wraz z siostrą Stefana Eulalią wyszli z Rosji z Armią Andersa przez cały czas opiekując się polskimi sierotami. Zamieszkali w Arushy (dawna Tanganika, obecnie Tanzania). Prowadzili tam farmę rolniczą i przez cały czas opiekowali się polskimi dziećmi. Wujek zmarł w 1963 r., a ciocia wraz ze swoją szwagierką powróciły do Polski w 1964 r. . Niestety czas jest nieubłagany: wszyscy Ci bohaterzy już zmarli.

Brat przyrodni babci Zosi to Franciszek Witkowski i był w Horochowie policjantem śledczym, dlatego też został uwięziony, a potem zamordowany wraz z innymi polskimi policjantami w Miednoje na Ukrainie. Ciocia Pola (Paulina) żona Franciszka Witkowskiego oraz ich dwoje pociech: córka Halina (ur. 1924) i syn Aleksander (ur. 1926) byli w pierwszej kolejności wywiezieni na mroźną Syberię. Przeżyli tę gehennę Kresowian, a gdy nadarzyła się okazja wszyscy ochoczo wstąpili do Armii gen. Władysława Andersa. Byli żołnierzami i przeszli szlak bojowy: Persja, Indie, Palestyna, łącznie z pobytem pod Monte Cassino we Włoszech. Tuż po wojnie osiedlili się w Gliwicach. Wszyscy już zmarli.

Chcę jeszcze wspomnieć drogą mi Marię Waniewicz z d. Makowska, była starszą siostrą dziadka Michała. Mężem jej był Edmund Waniewicz, znany we Lwowie i na Wołyniu arystokrata, który niestety zmarł już w 1926 r. . Z tego związku urodziła się w 1905 r. właśnie Maria, moja matka chrzestna. Waniewiczowie posiadali m.in. majątek Pieczychwosty (12 km.od Horochowa). Obie Marie (matka i córka) zostały wywiezione na Syberię i odtąd nie wiemy, co z nimi się stało.

Jak ominęło mnie powołanie do stanu duchownego

Wracam zatem do moich wspomnień. Pamiętam, że święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne i biedne. Rosjanie nie uznawali naszych świąt i wszyscy musieli pracować po dziesięć godzin dziennie. Siedziałem więc w domu i jedyną moją rozrywką była gra w loteryjkę i domino z dziadkiem Michałem. Nauczył mnie wtedy liczb i liter. Pamiętam, że niektóre liczby miały swoje nazwy np. na 33 mówiło się „chrystusowe lata”, 7 to była siekierka a 8 to „baranie jaja”. Dlaczego baranie to nie wiem do tej pory. Na gwiazdkę dostałem od Tadzia drewniany samochodzik, własnoręcznie przez niego zrobiony, a który bardzo mi się podobał.

Sowieci nie dawali nam wytchnienia, wkrótce po raz kolejny wyrzucili nas i ze wsi Janina. Zamieszkaliśmy zatem w starym pożydowskim mieszkaniu, tuż przy kościele pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w samym śródmieściu Horochwa. Wieloletnia znajomość moich dziadków i rodziców z ostatnim proboszczem parafii ks. Aleksandrem Puzyrewiczem (1893 – 1950), spowodowała że bardzo często przebywałem wówczas na plebani. To ks. Aleksander pokazał mi wtedy drewniane pudełko, z którego dochodziły śpiewy i muzyka. Wytłumaczył mi, że tam tacy mali żydkowie siedzą i śpiewają. Nie mogłem zrozumieć, jak oni tam weszli i jak mieszczą się w takiej małej skrzyneczce.

Babcia Zosia marzyła, aby któryś z jej czterech wnuków został księdzem. Ale najpierw trzeba było zostać ministrantem. Po kolei szyła wnukom komeżki i pelerynki, uczyła ministrantury (po łacinie) i prowadziła do kościoła. Walek od razu odpadł, bo jego matka była prawosławną i zabierała go do cerkwi. Ryszard – najstarszy wnuczek był żywym chłopakiem, ciągle wiercił się przed ołtarzem i gadał. Ksiądz stwierdził, ż nie nadaje się on do duchownego stanu. Tadeusz stale był zasmarkany i ksiądz w czasie mszy musiał pożyczać mu chustki do nosa. Też się nie nadawał i został zwolniony z ministrantów. Pozostałem ja i mimo moich jedynie czterech latek, babcia całą swoją nadzieję ulokowała we mnie.

Klęczałem więc w komeżce przed ołtarzem, z ministrantury byłem zwolniony, ale wiedziałem kiedy dzwonić, wstawać, czy klęczeć. Ksiądz Puzyrewicz opowiadał, że któregoś dnia odprawiał mszę świętą, a ja byłem jedynym ministrantem. Kiedyś celebrans stał tyłem do wiernych a twarzą do ołtarza, modlił się po łacinie, a msza trwała znacznie dłużej. Wszystko było w porządku do momentu „podniesienia”. Ksiądz nie usłyszał wtedy dzwonka, zaniepokojony obejrzał się za siebie i ze śmiechu musiał przerwać odprawianie mszy. Nie było mnie, a od ołtarza do zakrystii widniała obfita kałuża. Zlałem się w majtki, czego potem bardzo się wstydziłem a ksiądz orzekł, że żaden z babcinych wnuków nie nadaje się do stanu duchownego.

Nikt z rodziny nie wiedział kiedy są imieniny Zbigniewa. Wtedy w żadnym kalendarzu świętych taki nie figurował. Od początku więc obchodziłem urodziny. Zbliżał się 1 maj, dostałem skromne prezenty a babcia Zosia wzięła mnie na wojskową defiladę i posadziła na krzesełku przy samej trybunie. Bardzo mi się podobała orkiestra i maszerujący czerwonoarmiści, tylko dziwiłem się i nie mogłem od nikogo się dowiedzieć skąd sowieci dowiedzieli się, że dzisiaj są moje urodziny.

Sądziliśmy że terror i upodlenie przez Sowietów nie mogą być już gorsze

22 czerwca 1941 roku nad Horochów nadleciały niemieckie samoloty i zrzuciły bomby. Miasto zaczęło płonąć, a my uciekliśmy na wzgórze do parku i byliśmy przerażeni atakiem. Jednocześnie wstąpiła nadzieja, że Rosjanie przegrają wojnę i będzie lepiej. Polacy uważali że terror i upodlenie przez Sowietów nie mogą być już gorsze. I jak na polanie na której czekaliśmy na zakończenie bombardowania ukazali się na koniach niemieccy zwiadowcy, przywitaliśmy ich kwiatami. Wydawało się, że Niemcy to cywilizowany naród i nie dopuści do takiego okrucieństwa i barbarzyństwa, jakie stosowali wobec Polaków Rosjanie.

Nadzieja trwała tylko trzy dni. Niemcy aresztowali 30 mieszkańców miasta jako zakładników. Ogłosili, że jeżeli w ciągu miesiąca zginie w Horochowie choć jeden żołnierz niemiecki, wszyscy zakładnicy zostaną natychmiast rozstrzelani. Wśród tej 30 był i mój tata. Chodziliśmy więc z mamą codziennie pod areszt, nosiliśmy jedzenie i dawaliśmy jemu i sobie otuchę, że wszystko dobrze się skończy. Mieszkańcy miasteczka byli przerażeni, że lada dzień ich bliscy mogą zginąć. Minął tydzień, dwa, trzy tygodnie i było względnie spokojnie.  Cała rodzina, a zwłaszcza moja mama była jednak bardzo przerażona i zdenerwowana.

Gdy pod koniec czwartego tygodnia przyszliśmy do ojca na widzenie, zobaczyliśmy wyjątkowo dużo wojska niemieckiego. Zakładnicy stali pod murem z wyciągniętymi do góry rękoma, a przed nimi stał pluton egzekucyjny z karabinami gotowymi do strzału. Okazało się, że znaleziono żołnierza niemieckiego, ciężko rannego z raną postrzałową. Nieprzytomnego przewieziono do szpitala. Dowódca plutonu czekał na wiadomość kiedy żołnierz umrze. Kiedy minęło ok. 3 godzin pojawił się na motocyklu łącznik z wiadomością, że ranny uzyskał przytomność i oświadczył żeby nikogo nie karać, bo on sam niechcący się postrzelił. Dowódca wszystkim zakładnikom kazał iść do domu. Przerażenie i strach mieszało się ze łzami szczęścia, a moja mama wtedy w ciągu jednej doby zupełnie osiwiała.

Wstydzę mojego występku ale przejażdżka była najważniejsza

Jesienią 1942 roku mieszkaliśmy w drewnianym domu, tuż obok nowego gmachu gimnazjum. Teraz mieściły się tam koszary wojska niemieckiego. Połowę domu zajmował stryj Zygmunt Makowski wraz z żoną Olgą, jej matką i synem Walentym. Ciocia Olga, z domu Mińduk była z pochodzenia Ukrainką. Walek był o 7 lat starszy ode mnie. Drugą połowę domu zajmowali moi rodzice wraz z dziadkami, Tadeuszem i Zosią. Dziadkowie często wyjeżdżali do Pieczychwost, majątku siostry dziadka. Z ramienia okupanta niemieckiego, majątkiem zarządzał dość poczciwy Austriak. Dziadek, mając duże doświadczenie rolnicze pomagał w kierowaniu pracami polnymi. Z czasem dziadkowie zamieszkali w Pieczychwostach, a my jeździliśmy do nich furmanką. Na wsi łatwiej było zdobyć podstawowe pożywienie.

Ojciec zatrudnił się jako pomocnik ogrodnika, Tadzio z Zosią też gdzieś pracowali, a ja przełaziłem przez dziurę w płocie do niemieckich koszar. Żołnierze bardzo mnie lubili. Prawie każdy z nich był ojcem i tęsknił do swoich dzieci. Ja byłem śmiałym i wesołym chłopcem. Dlatego często otrzymywałem od Niemców „cukier lodowy”. Były to dość duże bryły cukru wyglądające jak lodowe tafle. Częstowali mnie czasami bułką z szynką, którą chowałem do kieszeni i przynosiłem do domu, by podzielić się z rodzicami. Największą dla mnie frajdą była jazda samochodem. Mama opowiadała, jak kiedyś stała w kolejce do piekarni po chleb i nagle ulicą pojawiły się wojskowe auta z uzbrojonymi żołnierzami niemieckimi. Na czele jechał w odkrytym łaziku postrach Horochowa, dowódca garnizonu esesman Toite. Z przerażenia prawie zemdlała, bo na jego kolanach zauważyła roześmianego swojego syna, czyli mnie. Teraz to bardzo się wstydzę mojego występku, ale wtedy dla 5-latka  nie było to takie straszne. Przejażdżka samochodem była najważniejsza.

W Horochowie żyła dość duża społeczność żydowska. Niemcy zaraz po zajęciu miasta otoczyli murem getto i przystąpili do likwidacji jego mieszkańców. Ciężarówkami wywozili Żydów z miasta. Blisko drogi do Pieczychwost kazali kopać im duże doły. Tam ich rozstrzeliwali i zakopywali w tych dołach. Jak jeździliśmy furmanką do Pieczychwost rodzice pokazywali mi wielką rozkopaną polanę na której podobno gdzieniegdzie wystawały niezakopane ręce, czy inne części ciała. Przystawaliśmy wtedy koło tej polany i wszyscy byli bardzo wstrząśnięci okrucieństwem Niemców i losem tych niewinnych i nieszczęsnych ludzi.

Późną jesienią 1942 roku Tadeusz się zakochał. Miał wtedy 18 lat i był bardzo przystojnym młodzieńcem, mającym wielkie powodzenie u dziewcząt. Obiektem jego zauroczenia była pani Marysia, której mąż był oficerem wojska polskiego internowanym w obozie jenieckim. Miała córkę Hanię, moją rówieśnicę z którą bardzo lubiłem się bawić. Zresztą Tadzio przekupywał mnie cukierkami i namawiał abym chciał chodzić do Hani. Wtedy on mnie odprowadzał, bo mieszkały dość daleko od nas. Ja bawiłem się zabawkami z Hanią, a Tadeusz adorował jej mamę. Mimo uwag i zakazów moich rodziców, nie zaprzestał Tadzio amorów i nadal zabierał mnie do Hani. O dalszych losach Pani Marysi, miłości Tadeusza niestety nic nie wiem.

Wkrótce nastały mikołajki i z niecierpliwością oczekiwałem na prezent od Świętego Mikołaja. Babcia Zosia wzięła sprawę w swoje ręce i kiedy rano się obudziliśmy, zobaczyłem nad moim i Tadzia łóżkiem wiszące rózgi. Zrobiło mi się bardzo smutno i przykro, wiedziałem, że zrobiłem źle pomagając Tadziowi we flirtach z panią Marysią. Oczywiście był płacz i polały się obfite łzy. Tadzio rózgą specjalnie się nie przejął, a ja obiecałem że będę grzeczny i słuchał się rodziców i babci, a nie Tadzia. Na pocieszenie dostałem książeczkę o Koziołku Matołku, którą byłem zachwycony. Na niej poznawałem literki i sam zaczynałem czytać. Wkrótce znałem prawie całą książeczkę na pamięć. Dostałem później inne tomy opisujące przygody koziołka z Pacanowa i dzielnej małpki Fiki-Miki. Te książeczki napisane przez Kornela Makuszyńskiego z ilustracjami Mariana Walentynowicza spowodowały chyba, że przez całe moje życie ceniłem, szanowałem książki i byłem pod urokiem przeczytanej literatury.

Dochodziły wieści o strasznych morderstwach i zbrodniach Ukraińców

W tym okresie na Wołyniu zaczęły się nasilać krwawe napady Ukraińców na bezbronnych Polaków. Ukraińcy dążyli do stworzenia niepodległego, jednolitego państwa. Już w czasie I wojny światowej ukraińskie koła wojskowe, organizacje konspiracyjne, wykazywały b. aktywne działania, aby na mapie Europy pojawiło się państwo ukraińskie. Stalin nie pozwolił na to i wcielił ich ziemię do ZSRR. Zachodnią część obszaru, którego Ukraińcy uważali za swój m.in. Wołyń, historycznie był związany z Polską. Przez 20-lecie międzywojenne Rząd Polski zrobił bardzo wiele, by ludności tam zamieszkałej żyło się lepiej i nowocześniej.

Przed i w czasie II wojny światowej, Ukraińcy wiązali swe nadzieje na powstanie swojego państwa w armii hitlerowskiej. W tym celu zresztą powstała 28 kwietnia 1943 r. m.in. Dywizja SS „Galitzien”, złożona w większości z Ukraińców i walcząca po stronie hitlerowców z armią czerwoną. Hitler od początku jednak wcale nie zamierzał tworzyć wolnej Ukrainy. Zawiedzeni przywódcy OUN na czele ze Stefanem Banderą powołali w październiku 1942 roku Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), walczącą ze wszystkimi, którzy nie chcieli uznać ich państwa, a przede wszystkim z Polakami. Była to ukraińska nacjonalistyczna organizacja wojskowo-terrorystyczna dążąca do stworzenia samodzielnego i jednolitego państwa ukraińskiego. Szacuje się, że w okresie II wojny światowej OUN-UPA wymordowało około 100 tysięcy Polaków.

Do jesieni 1942 roku wydaje mi się, że stosunki między moją rodziną a ukraińcami były poprawne. Potem było już tylko coraz to gorzej, częściej napływały wiadomości o bestialskich mordach, dokonywanych przez OUN-UPA na terenie powiatu horochowskiego. Nadto do miasteczka przybywali liczni uciekinierzy z wiosek zamieszkałych przez Polaków, którzy opowiadali o niesamowitych zbrodniach, zabijaniu bezbronnych mężczyzn, kobiet i dzieci, grabieniu i paleniu ich domostw. W tej sytuacji rodzice i znajomi wielokrotnie upominali dziadków, że przebywanie w majątku Pieczychwosty jest bardzo niebezpieczne. Dziadek jednak stanowczo twierdził, że ma przyjaciół wśród Ukraińców wciąż powtarzał, że zrobił dla nich bardzo dużo dobrego, często im pomagał i na pewno nic złego mu nie zrobią.

Jak już wyżej nadmieniłem przed wojną dziadek Michał pracował jako radca w Izbie Skarbowej, ponadto był znanym działaczem społecznym. Pełnił m.in. funkcję prezesa Ochotniczej Straży Pożarnej, był działaczem Polskiego Czerwonego Krzyża i Koła Łowieckiego. Udzielał się aktywnie w życiu miejscowej ludności i dzięki ich interwencji nie został w 1939 roku wywieziony przez komunistów na Sybir. Jednak nie zdawał sobie sprawy, jak groźny i niebezpieczny jest ukraiński nacjonalizm i szowinizm.

Niemcy pod koniec 1942 roku zajęci byli działaniami frontowymi i aby przeciwdziałać i zlikwidować napady i akty barbarzyńskie UPA, powołali kilkutysięczną milicję ukraińską, dali im broń. Ci jednak bardzo szybko przeszli w całości do UPA, tworząc  silną i uzbrojoną armię. Strach padł na Polaków zamieszkałych w Horochowie. Codziennie dochodziły wiadomości o strasznych morderstwach i zbrodniach dokonywanych przez Ukraińców. Pamiętam, że w tym czasie przez kilka miesięcy w obawie przed napadami banderowców, nocowaliśmy w kotłowni koszar niemieckich.

I wreszcie przyszedł dzień 1 kwietnia 1943 roku. Zbliżały się Święta Wielkanocne i dziadkowie zaprosili do Pieczychwost Tadzia i Zosię. Była wtedy dość zimna wiosna. Na polach leżał śnieg, a nocą chwytał  mróz. Administrator i kilkuosobowa niemiecka obsługa majątku w ramach urlopu wyjechali na święta do domów.

W majątku zostali dziadkowie z wnukami, kucharka i dwie służące. Zosia opowiadała, że w nocy z 1 na 2 kwietnia 1943 roku około godz. 23 obudziły ją strzały karabinowe oraz odgłos wybijanych szyb w sypialni dziadków. Sama spała w sąsiednim pokoju. Szybko wyskoczyła z łóżka i uciekła do kuchni. Do dworu przez wybite okna dostała się kilkunastoosobowa grupa bandytów z Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Dziadkom kazali stanąć pod ścianą w samych koszulach z rękami wyciągniętymi do góry. Sami zaczęli plądrować i grabić dwór.

Zosię wyratowały sprawiedliwe Ukrainki, kucharka i służąca, niestety, nazwisk i imion owych nie znam. Powiedziały bandytom, że to nowa pracownica, ich rodaczka. Kucharka dała Zosi swoją ukraińską sukienkę i schowały ją przed oczami grabieżców. Po kilku godzinach banderowcy zaczęli ucztować i pić wódkę. Zosia dowiedziała się od kobiet, że dziadek cały czas stoi pod ścianą w bardzo zimnym pokoju, a babci pozwolili usiąść. Tadeusz spał w dalszym pokoju. W chwili napadu udało mu się uciec do stodoły i schować w sianie. Kilka minut po trzeciej w nocy Zosia usłyszała strzały karabinowe i bandyci wychodzili z dworu, uprzednio go podpalając. Dziadkowie leżeli martwi, a Zosię i Tadzia dzielne Ukrainki potajemnie przewiozły furmanką do Horochowa.

Rozpacz była wielka. Wystąpił problem jak przewieść ciała dziadków na cmentarz do miasta. Wszyscy bali się ukraińskiej zasadzki. Ponieważ wtedy majątek był pod zarządem niemieckim, zorganizowali oni konwój wojskowy i w drodze powrotnej przewieźli ciała babci i dziadka. Pogrzeb odbył się na cmentarzu na skraju miasta. Otoczyli go Polacy, którzy mieli ostrzegać przed niespodziewanym napadem banderowców. Wtedy bardzo często atakowali i mordowali oni bezbronne grupy Polaków.

Doskonale pamiętam ten pogrzeb, zwłaszcza moment kiedy otworzono trumnę dziadka. Widoku tego nigdy nie zapomnę. Dziadek głowę miał przewiązaną chustką, ale to było tylko pół głowy. Babci trumnę nie otwierali wcale, bo wyglądała jeszcze gorzej – była bez głowy! Ukraińcy strzelili z tyłu z bliskiej odległości dużymi nabojami. Moja Mama i Zosia zemdlały na pogrzebie. Rozpacz była nie do opisania. A mnie przez wiele lat prześladował ten widok. W miejscu ich pochówku postawiono duży drewniany krzyż.

Do maja 1943 roku nie słyszałem, żeby w Horochowie była polska samoobrona. Tymczasem Niemcy dostawali na wschodzie coraz większe baty. Na wiosnę wojska niemieckie były już zdecydowanie w odwrocie. Okupanci pozwolali kobietom z dziećmi wyjeżdżać na zachód. Ponieważ Mama była rodowitą warszawianką i miała tam dużą rodzinę (matkę, siostrę i innych), w maju 1943 roku opuściliśmy Wołyń i przez tydzień jechaliśmy wagonem towarowym do Warszawy. Tam względem piekła Rzezi Wołyńskiej, póki co byłiśmy w miarę bezpieczni. Niestety nie trwało to długo, bo już za rok i trzy miesiące, przyszła następna tragedia: tragizm Powstania Warszawskiego, masakra i gehenna ludności cywilnej.

Na szczęście dzięki pomocy ks. Aleksandra Puzyrewicza, także mój ojciec Eugeniusz wkrótce uciekł z Horochowa i od tej pory ukrywał się jako Jan Żukowski. Słyszałem od rodziców, że ks. Puzyrewicz dzielnie trwał do zakończenia wojny w Horochowie. Pomógł wielu Polakom i wykazywał się wielką odwagą i bohaterstwem. Z kolei stryj Zygmunt Makowski z żoną Olgą i synem Walentym do końca wojny mieszkali w Horochowie. W ramach repatriacji przeprowadzili się i mieszkali do końca życia we wsi Sława Śląska k. Nowej Soli.

Wyprawa do Horochowa, realia, refleksje i zamyślenia współczesne

Wspominałem powyżej miasteczko kresowe Horochów sprzed lat, ale chciałbym podzielić się krótką refleksją, która nasunęła mi się w czasie pobytu tam w maju 2017 roku. Pamiętam doskonale piękny klasycystyczny kościół i tłumy wiernych na mszach w czasie mojego dzieciństwa. Pamiętam wspaniałego księdza, przyjaciela naszej rodziny ks. Aleksandra Puzyrowicza pamiętam, że sam byłem ministrantem.

A dzisiaj? W czasie pobytu w Horochowie dowiedziałem się, że w miasteczku nie ma żadnej kaplicy katolickiej, nie ma też wiernych. Natomiast są trzy cerkwie, widziałem dużą salę Królestwa Świadków Jehowy. Jest dom modlitwy Zielonoświątkowców, olbrzymi dom Adwentystów Dnia Siódmego, są też podobno babtyści i mormoni. Bardzo to dla mnie dziwne i nie mogę tego zrozumieć!

Druga refleksja: na cmentarzu prawosławnym znajduje się kurhan, na którym obok banderowskich flag znajduje się tablica a na niej napis w jęz. ukraińskim: „Cześć i sława bohaterom którzy oddali życie z rosyjskim, niemieckim i polskim okupantem …….”.

Czytając to przeżyłem szok!

Na koniec chcę się podzielić, jakże znamienną notką oraz jeszcze innymi b. trudnymi odczuciami. Otóż ostatnio oglądałem w Internecie aktualne zdjęcia z miasteczka Horochów na Ukrainie. Na miejscu dawnego cmentarza polskiego jest współcześnie Park Kultury i Wypoczynku. Może pod którąś ławeczką, lub przy jakiejś alejce, leżą szczątki naszych kochanych dziadka i babci Makowskich. Requiescat in pace – niech odpoczywają w spokoju. Zginęli niewinnie, tylko dlatego że byli Polakami.

 

Zbigniew Makowski

 

P.S.

Powyższe wspomnienia, są to oryginalne zapiski naocznego świadka ludobójstwa OUN-UPA na niewinnej ludności w miasteczku Horochów i na Ziemi Horochowskiej, Pana Zbigniewa Makowskiego, przesłane mi 4 lipca i 10 sierpnia 2020 r. w kilku e-mailach: „Szanowny Panie Sławomirze! Z radością przeczytałem Pański list i niezwłocznie przesyłam moje wołyńskie wspomnienia spisane parę lat temu dla moich wnuków. Trochę obawiam się, czy technicznie pokonam zawiłości internetu, gdyż posługiwanie się nim jest dla mnie dość skomplikowane. Proszę o wiadomość, czy wspomnienia dotarły do Pana. Nie były one nigdzie publikowane, a niniejszy ich fragment dotyczy okresu do maja 1943 roku kiedy po zamordowaniu moich dziadków wraz z mamą (rodowitą warszawianką) wyjechałem do Warszawy do drugiej babci. Tam po przeszło roku przeżyłem następny tragiczny okres mojego życia – Powstanie Warszawskie. Ale to już zupełnie inna historia …”

I następny list jeszcze tego samego dnia: „Panie Sławomirze! Przed chwilą wysłałem Panu moje wspomnienia (Historia 1 i Historia 2), zapomniałem jednak o zdjęciach o które Pan prosił związanych ze wspomnieniami. Najodpowiedniejsze chyba będą te z 2017 roku kiedy po 74 latach odwiedziłem Horochów. Na dawnym cmentarzu katolickim, gdzie pochowani byli moi dziadkowie jest duża polana, na jej środku żelazny krzyż na kamiennym postumencie. Został on postawiony w 2015 roku a film z jego poświęcenia przez księdza i popa  jest w internecie. Zwiedzając miasteczko poznałem dom w którym mieszkaliśmy przed wyjazdem do Warszawy i dawne Gimnazjum, które w czasie wojny było koszarami wojska niemieckiego. Pobyt w Horochowie był dla mnie bardzo wzruszający i sentymentalny i zapamiętam go do końca życia. Serdecznie Pana pozdrawiam ! Zbyszek Makowski”

Wspomnienia te w dniach 10-11 sierpnia 2020 r. przeczytałem po raz pierwszy i opracowałem, 13 sierpnia przesłałem do autora, po czym jeszcze tego samego dnia otrzymałem odpowiedź: „Panie Sławomirze! Oczywiście akceptuję w całości opracowany przez Pana tekst. Proszę o odpowiedź czy będą załączone zdjęcia które Panu przesłałem. Wydaje mi się, że warto je upublicznić, oczywiscie z krótkim opisem. […]”.

Po jeszcze kilku krótkich już uzupełnieniach z następnych listów od Pana Zbigniewa, które otrzymałem w tych dniach, publikuję te wspomnienia z myślą o 77 rocznicy ludobójstwa na Ziemi Horochowskiej i na całym Wołyniu oraz z myślą o IV Narodowym Dniu Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej, a który niedawno obchodziliśmy. Przy czym należy zawsze pamiętać, iż owe apokaliptyczne mordy trwały przez cały lipiec i sierpień 1943 r. i jeszcze długo później.

Podkreślenia w oryginalnym tekście wspomnień Pana Zbigniewa Makowskiego, pochodzą wyłącznie od autora opracowania i prowadzącego blog Sławomira Tomasza Roch

 

 

Zdjęcie: Pan Zbigniew Makowski ur. 1937 r., po wielu dziesięcioleciach raz jeszcze z prywatną pielgrzymką na dawnym cmentarzu katolickim w Horochowie w 2017 r. To gdzieś w tamtej okolicy stanął duży drewniany krzyż w kwietniu 1943 r., gdy z wielkim żalem i bólem chowano Michała i Zofię Makowską z d. Witkowska (dziadek i babcia Pana Zbigniewa). Jest tam dziś miejscowy Park Kultury i Wypoczynku oraz duża polana, a na jej środku żelazny krzyż na kamiennym postumencie, dydykowany męcznnikom Ziemi Horochowskiej. Został on postawiony w 2015 roku, a film z jego poświęcenia przez księdza i popa  jest dostępny w internecie.


Żydami rozczynimy a Lachami zamisimy!

 

 

 

 

Nazywam się Jadwiga Kapłon mam 71 lat, mieszkam w Zamościu, woj. Lubelskie. Urodziłam się 2 kwietnia 1932 r. w mieście Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Mój tatuś miał na imię Mikołaj Roch, a mamusia Aleksandra z d. Barszczewska. Rodzice taty to Stanisław Roch i Antonina z d. Brzezicka, a rodzice mamy to Emilian Barszczewski i Helena z d. Sudnik, była z pochodzenia Czeszką. Miałam troje rodzeństwa, ja byłam najstarsza, druga była Leokadia, a trzeci Mieczysław, było jeszcze dwoje dzieci, które niestety zmarły: Zygmunt lat 2 i Lucyna (Lusia) lat 3.
Nasza ulica Ostrowiecka przez długie lata nazywała się Ryławica, a nr domu 45. Potem dopiero ją oficjalnie przemianowano. Przed wybuchem II wojny światowej miałam wielu kolegów i koleżanek i Polaków i Ukraińców. Nie było między nami jakiś różnic, a tym bardziej jakichkolwiek nieporozumień. Bawiliśmy się zgodnie i radośnie, często bywałam w ukraińskich domach, w tym u naszych sąsiadów. Byłam tam traktowana dobrze i nie czułam żadnej wrogości do mnie jako Polki i do naszej rodziny Rochów. Moją najlepszą koleżanką była Polka z naszej ulicy Teresa Magieza. Dla Królestwa Niebieskiego narodziłam się w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w naszym mieście Włodzimierzu Wołyńskim. Moim ojcem chrzestnym był Polak Stefan Kula, nasz sąsiad przez miedzę, który przeżył tę straszną wojnę i wraz z żoną Adelą osiedli w mieście Skarżysko-Kamienna. Mamą chrzestną była Ukrainka, prawosławnej wiary Sabina Szymańska, też nasza sąsiadka, mieszkała w tym samym domu.

Widziałam dziecko krzyż na niebie pośród drzew!

Nasza szkoła była niedaleko naszego domu. Do pierwszej klasy chodziłam z dziećmi ukraińskimi, a do drugiej z dziećmi polskimi. Pamiętam, że przed wybuchem II wojny światowej moja babcia Antonina Roch powiedziała do mnie tak: „Widziałam dziecko krzyż na niebie, pośród drzew!” Zapytałam babcię: „Dlaczego mnie babcia nie obudziła ze snu, abym i ja mogła to zobaczyć?!” Babcia Antosia odpowiedziała mi tak: „Lepiej żebyś Ty dziecko tego nie widziała!”. Babcia dodała wtedy jeszcze tak: „Znak ten to będzie rzeź!”
Widać ten krzyż pokazał się w nocy, kiedy ja spałam. Babcia pokazywała mi, że ów znak był nad naszymi pokojami, znajdował się na południe od miasta. Niestety, nic więcej na ten temat nie wiem. Babcia Antosia była osobą bardzo mądrą i dobrą. Poza babcią Antoniną nikt inny nie wspominał mi o tym krzyżu. Przed wojną nie przypominam sobie, aby nasi Ukraińcy czynili nam krzywdę.
Pamiętam, że nasz tatuś Mikołaj Roch był zmobilizowany na wojnę. Walczył dzielnie na froncie we wrześniu 1939 r. i dostał się do niewoli niemieckiej. Tatuś służył w kawalerii, pamiętam że jeździł na koniu. Gdy wyruszał na front, Niemcy już bombardowali nasze miasto Włodzimierz Wołyński. Nasza sąsiadka Polka o nazwisku Palonka szła właśnie na stację kolejową, by tatusia ruszającego na front pożegnać. I kiedy przechodziła blisko naszego domu, padła bomba lotnicza i zabiła ją na miejscu.
Tatuś Mikołaj przebywał w niemieckiej niewoli cztery lata i w końcu bardzo zachorował. Wtedy Niemcy wydali mu pozwolenie, aby wrócił do domu rodzinnego na Wołyń. I tato przyjechał cały do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Jeszcze w roku 1943 zachorował jednak ponownie, gdyż zbyt często pił sodę oczyszczającą, która bardzo poważnie naruszyła mu żołądek.
Niedługo po hitlerowskich bombardowaniach weszli do miasta Sowieci, jeszcze w tym czasie ludność ukraińska zachowywała się spokojnie. Nie były to już jednak te same dobre stosunki międzyludzkie, co to przed wojną bywały. Wyczuwało się już jakąś niechęć do nas Polaków. Chodziłam w tym czasie do szkoły ruskiej, gdzie uczono nas po ukraińsku.
Sowieci co jakiś czas wysyłali ludzi na Syberię. Zwykle przychodzili w nocy, wyrywali ludzi właściwie z łóżek i dawali mało czasu. Potem zabierali wszystkich i wywozili. Dzieciom tłumaczyli, że jadą na wakacje. Właściwie nikt z tych rodzin nie wracał do domu. Przeważnie zabierano Polaków. Z mojej rodziny wiele osób zostało wywiezionych na Syberię, w tym mój wujek Barszczewski i jego żona. Jest mi wiadome, że jakaś rodzina Rochów też została wtedy wywieziona na Syberię i raz nawet do nas napisali list, w którym prosili by im wysłać smalec z psa. Chyba się wtedy b. pochorowali i im ten smalec był b. potrzebny. Pamiętam, że mamusia chodziła do Rakacza, chycla specjalnie w tej sprawie. Przyniosła nawet potrzebny smalec i wysłał im na Sybir. Niestety nie otrzymaliśmy już żadnej odpowiedzi od nich i od tej pory wszelki ślad po nich zaginął. Udało się stamtąd wrócić wujkowi, już z żoną Ukrainką i osiedli w mieście Dniepropietrowsk. Tam założyli swoją rodzinę. W 1991 r. przysłali piękne zdjęcie jego samego, żony oraz swojej rodziny z wnukami.

Masakra Żydów z Włodzmierza Wołyńskiego i z okolic

Pamiętam jak Niemcy wkroczyli do miasta Włodzimierz Wołyński. Ja i moja rodzina cieszyliśmy się, że przyszli Niemcy, bo Ruskie byli jeszcze gorsi niż one. Rodzice dali mi kwiaty i ja i wiele innych dzieci, podawałyśmy idącym żołnierzom niemieckim, jednak oni b. głośno na nas krzyczeli, odpędzali nas, a nawet niektórym z nas się tymi kwiatami dostało. Ci Niemcy bili nas tymi kwiatami! Nic z tego wszystkiego nie rozumiałam! Takie były początki, bo następne dni były już spokojniejsze. Ukraińcy zachowywali się też spokojnie i jeszcze nie słyszałam, żeby były gdzieś morderstwa.
Niemcy na wiosnę 1942 r. rozpoczęli rozprawę z Żydami. Pomagali im w tym policjanci ukraińscy. Żydzi mieli obowiązek nosić z przodu i z tyłu gwiazdę Dawida, która znajdowała się w żółtym polu w kształcie koła. Na początek Niemcy stworzyli dla Żydów getto i tam ich zewsząd masowo zwozili i tam ich przetrzymywali. W jednym domu przy ul. Ostrowieckiej mieszkał rabin żydowski lat ok. 40, jego żona miała na imię Etla lat ok. 38. Mieli dwóch synów Motjo lat ok 14 i Arona lat ok 2. Niemcy zabrali ich wraz z innymi do getta, tam jednak panował wielki ścisk i głód, tak że chłopcy przekradali się do nas nocami i prosili o coś do jedzenia. Babcia Antonina Roch chętnie udzielała im pomocy, karmiła i podawała żywność ich rodzicom. Jednego razu chłopcy zatrzymali się u nas nieco dłużej, ukrywali się przez cały tydzień w naszej stodole. Widziałam ich osobiście, jak chowali się pod snopkami słomy, osobiście nosiłam im jedzenie do stodoły. Wyglądali b. biednie i byli mi b. wdzięczni. A mi było ich szkoda ale taka to była straszna wojna. Po tygodniu czasu, coś ich tchnęło i postanowili wrócić do getta, mówiąc do nas wszystkich, jakby się z nami już żegnali: „Wracamy do getta, bo tam zostali nasi rodzice. I my chcemy umrzeć, tak jak oni i razem z nimi.” Niestety już nigdy więcej do nas nie wrócili i przypuszczam, że wszyscy zginęli zamordowani przez hitlerowców niedaleko miasta Włodzimierz Wołyński. Babcia jeszcze od czasu do czasu podchodziła do getta, otoczonego w tym czasie drutami kolczastymi. A gdy nie było straży podrzucała Żydom coś do jedzenia. Ja tam bałam się chodzić bowiem babcia postraszyła mnie, że mogą mnie wziąć za dziecko żydowskie.
Jednego razu przyszedł do nas do domu urzędnik i zaczął wyznaczać osoby do kopania dołów, które były po coś potrzebne Niemcom. Niemal z każdego domu wyznaczono po jednej osobie. Ponieważ u nas nie było komu, tatuś Mikołaj był jeszcze w niewoli niemieckiej, wyznaczono mnie. Musiałam wraz z innymi ciężarowym samochodem jechać w nieznane. Bardzo się wtedy bałam, że już nas wszystkich wiozą na pomordowanie. Zajechaliśmy gdzieś pod duży las, byłam tam pierwszy raz w życiu. Gdy samochody się zatrzymały, padł rozkaz by wysiadać i brać się do kopania dołów. Było nas tam dużo młodzieży. Kopaliśmy długie, nawet po kilkanaście metrów, a szerokie po 1,5 metra rowy. Jednego dnia wykopaliśmy jeden dół, a drugiego jeszcze drugi taki dół. Kopało bardzo dużo ludzi, pilnowali nas jacyś ludzie uzbrojeni w karabiny. Mieli na sobie czarne spodnie pompy. To byli chyba Ukraińcy.
Na wieczór pierwszego dnia kopania, odwieźli nas wszystkich do domów, a rano znowu przywieźli nas w to samo miejsce. Drugiego dnia obok mnie pracował starszy już człowiek, lat ok. 70. Kiedy rów był już trochę głęboki, ziemia którą wyrzuciłam zbyt słabo w górę, stoczyła się z powrotem do dołu. Zauważył to Ukrainiec i ten dziadek, który był Polakiem. On to zaraz schylił się i wyrzucił tę grudę z dołu. W tym czasie Ukrainiec który stał nade mną, trzymał się pod boki i przyglądał się naszej pracy, powiedział tak: „Lekkiej pracy szukasz?!” I strzelił do niego bandzior z bliskiej odległości. Ten dziadek upadł na plecy, a jego oczy patrzyły prosto we mnie! Nie zapomnę Jego wzroku do końca mojego życia. Jeszcze wiele lat po wojnie, ile razy palę znicze na cmentarzu, zawsze mam tę scenę przed oczyma. Do dziś mam świadomość, że gdyby nie ofiara z Jego życia, to widziemisię tego bandyty mogło dosięgnąć wtedy mnie. Jego ciała nikt już z tego dołu nie wyciągał, został tam już na wieki.
Gdy te doły były już właściwie gotowe, w godzinach popołudniowych Niemcy zaczęli przywozić ciężarówkami duże ilości Żydów, chyba z naszego getta w mieście Włodzimierz Wołyński. Wszystkich nas Polaków odprowadzono w tym czasie na bok i tam kazali na czekać. Żydów tymczasem wyprowadzono grupami z ciężarówek i ustawiano rzędami nad wykopanymi przez nas dołami. Byłam od tych ofiar około 100 metrów. Widziałam wszystko jak na dłoni! Bandyci po chwili otworzyli do Nich ogień z broni ręcznej, strzelając im prosto w te żółte kółka z gwiazdą Dawida. Słyszałam, że wszyscy powtarzali, że biją Ich w te żółte kółka. Nie można nam było wcale wtedy rozmawiać, bo groziła za to śmierć. Żydzi tak jak stali, tak wpadali prosto do tych gotowych, świeżych dołów. Po jednej grupie, oprawcy przyprowadzali następną i tak b. dużo razy.
Żydzi głośno modlili się, rozpaczali, słychać było tylko ich zawodzenie: „Łaj, łaj, łaj!”. W pewnym momencie jeden z chłopców rzucił się do ucieczki, jednak po chwili kula trafiła go i zabiła. Jeden z bandytów wyznaczył mnie i jakiegoś młodego chłopaka, abyśmy przyciągnęli jego ciało do dołu. Musieliśmy wykonać ten rozkaz natychmiast i ściągnęliśmy Jego ciało do dołu. Zobaczyłam wtedy na własne oczy cały dół pomordowanych ludzi. Było Ich tam b. dużo, może nawet setki. Wiele ciał jeszcze się ruszało. Widać było że wielu ludzi jeszcze żyło, że byli ciężko ranni, bardzo jęczeli przy tym. Jednak oprawców wcale to nie obchodziło! Dali nam Polakom wapno i kazali sypać je na te kupy ludzkich, drgających, dogorywających w śmiertelnych konwulsjach ciał.

Zasypywać doły ziemią!

Następny rozkaż brzmiał też b. sucho: „Zasypywać doły ziemią!” Sypałam tę ziemię z innymi i serce mi mocno kołatało, kiedy widziałam jak pomordowani znikali pod zwałami ziemi.Widziałam za chwilę te całkiem zasypane doły i widziałam że ziemia wciąż się rusza, wciąż słyszałam jęki pomordowanych ludzi. To było straszne! Byłam tym bardzo wstrząśnięta! Na szczęście strach przed tymi bandytami, mobilizował mnie do zachowania spokoju i trzeźwego umysłu. Po wszystkim załadowano nas wszystkich w te ciężarówki i odwieziono nas na noc do swoich domów.
Rano naziści znowu zawieźli nas w to samo miejsce i ponownie musiałam przeżywać ten sam widok i te same wydarzenia, masakrę rozstrzeliwanych tam masowo Żydów, prawdziwy szok. Patrzyłam i widziałam raz jeszcze, że ziemia na zasypanych jamach jeszcze drżała, znak że jeszcze niektóre ofiary holocaustu dawały znaki życia. Ziemia tak przemokła krwią ofiar, tak zaparowała, że zrobiła się dosłownie maź, przy czym niektóre członki ciał, niektóre ręce i nogi pomordowanych, wystawały ponad tę czarną, błotnistą masę. W pewnym momencie widziałam głowę wystającą nad ziemię, całą umorusaną w tej błotnistej mazi. Długo tam nie byliśmy, tak jakby nam pozwolili tylko na to popatrzeć, może chcieli w ten sposób zastraszyć nas i całą społeczność Polaków.
Potem pojechaliśmy trochę dalej i znów wysadzili nas tuż pod samym lasem. I tam również musieliśmy kopać taki sam dół, choć trochę płytszy. Pod koniec dnia naziści przywieźli nas z powrotem do miasta i już nigdy więcej tam nie jeździłam. Jednak obraz który wyrył się w moim sercu podczas tych trzech zaledwie dni sprawił, że dusza moja napełniła się bólem i goryczą. Byłam wówczas jeszcze dzieckiem, miałam zaledwie 10 lat i ta bezsensowna rzeź była dla mnie ogromną tragedią, która zrodziła głębokie rozczarowanie w stosunku do Ukraińców. Nie mogłam pojąć za co i dlaczego, tak po zwierzęcemu rozprawili się z miejscowymi Żydami. Przecież do niedawna to byli ich i nasi najbliżsi sąsiedzi. Nie mogłam zrozumieć, jak to jest w ogóle możliwe, że jeszcze niedawno wspólnie siadaliśmy do jednego stołu i wspólnie bawiliśmy się w najlepsze na prywatkach i przyjęciach rodzinnych. Tam nad dołami, dobrze to pamiętam oprawcy rozmawiali ze sobą po ukraińsku. Do nas także zwracali się po ukraińsku. Najczęściej można było usłyszeć różne drwiny z nas Lachów i Żydów oraz różne ukraińskie przekleństwa. Dla przykładu słyszałam osobiście, jak wiele razy ci ukraińscy bandyci mówili do mnie i do nas wszystkich buńczucznie tak: „Żydami rozczynimy, a Lachami zamisimy”!
[fragment wspomnień Jadwigi Kapłon z d. Roch z miasta Włodzimierz Wołyński na Wołyniu 1938-1944 – wysłuchanych, spisanych i opracowanych przez autora bloga S T Roch]

Zdjęcie: Jadwiga Kapłon z d. Roch w Zamościu na Ziemi Zamojskiej, lata powojenne.


Prymasie Wojciechu Polak te dzieci nie tylko gwałcono ale rąbano, wsadzano na sztachety i topiono

 

A dziś tym ludobójcom z OUN-UPA, którzy to z pomocą mocy piekielnych czynili, po całym Wołyniu i Kresach, wystawia się na współczesnej Ukrainie okazałe pomniki, zwie się ich cerkiewnie i państwowo bohaterami. Tylko co skończyła się uroczysta Oktawa Wszystkich Świętych 2019 r., gdy każdy z nas mógł modlić się, prosić, wołać o łaskę zmiłowania dla Tych naszych, którzy tam za graniczną rzeką Bug, zostali już na wieczną wartę. Zarazem już lada dziś wyjdziemy na ulicę, weźmiemy udział w niezliczonych imprezach patriotycznych, będziemy bowiem przeżywać 101 rocznicę odzyskania Niepodległości.

Nadto zaledwie pół roku temu miało miejsce niezwykłe poruszenie w naszym narodzie. Wobec gigantycznego wprost zainteresowania filmem Tomasza Sekielskiego „Tylko nie mów nikomu”, który w ciągu zaledwie dwóch dni, oglądany był aż 12 mln razy. Konieczne staje się przypomnienie Polsce i światu, iż dziesiątki tysięcy dzieci z Wołynia i Kresów, cierpiały daleko więcej, niźli owe ofiary pedofilów. Naturalne i ze wszech miar chrześcijańsko uzasadnione, staje się przywołanie męczeństwa polskich dzieci, dla przykładu z polskich wsi Swojczów, Teresin i Władzysławówka na Ziemi Swojczowskiej.

Wszak jednak i to trzeba umieć zrozumieć i spamiętać, iż takie zapusty piekielne miały oto miejsce na całym Wołyniu i Kresach. Te niewinne dzieci były nie tylko gwałcone ale były makabrycznie, diabolicznie mordowane na setki sposobów przez zwyrodniałe zastępy banderowców i przez masy zdziczałych, oszalałych chłopów ukraińskich. Po dziś dzień ogromna większość z Nich wciąż nie ma, tam za graniczną rzeką Bug nie tylko, tej samotnej mogiły ale nawet prostego krzyża w miejscu, gdzie ich ciała oprawcy dziko i barbarzyńsko sponiewierane, zwyczajnie bezbożnie porzucili.

A sprawy miały się tak. Otóż gdy od owej Krwawej Niedzieli 11 lipca 1943 r. na Zachodnim Wołyniu, wszędzie dookoła na potęgę mordowano już Polaków, miejscowości jak: Swojczów, Władysławówka, Teresin i wiele innych na razie oszczędzano. Był to jeszcze jeden dowód ich strategicznego znaczenia w rejonie. Wszystko wskazuje na to, że UPA w zaplanowany sposób oczyściła teren dookoła, tych ważnych i mocnych ośrodków polskości, a potem dokończyła swego krwawego dzieła i w samym centrum. Ostateczna rozprawa nastąpiła 31 sierpnia 1943 r. o świcie, kiedy podzieleni na grupy upowcy i chłopi ukraińscy ze wsi Gnojno, Wołczak, Kohylno, Wólka Swojczowska i z wielu innych osiedli, włamywali się siłą do gospodarstw rodzin polskich i barbarzyńsko mordowali ujętych, każdego kto wpadł w ich wilcze ręce. W następnych godzinach całonocnej rzezi, gorliwie przeszukiwane były zabudowania, ogrody, kopki zboża w polu.

Klął przy tym po ukraińsku i bluźnił mówiąc: „Twiordy Lachi!”

 Wspomina Buczkowska z kolonii Teresin: „[…] Tej nocy spaliśmy wszyscy niespokojnie, mój mąż już z wieczora poszedł do stodoły, ale nie wiem czy tam był. Ja spałam w domu ze swoimi dziećmi: z Eugenią, Aleksandrą i Leokadią. Rano wstałam i poszłam wydoić krowę do obory, nagle usłyszałam w wiosce jakieś odgłosy, coś się działo. Wyszłam na podwórko o popatrzyłam na naszą kolonię, zobaczyłam że w naszą stronę idzie dużo ludzi z bronią, poznałam że to Ukraińcy.

Od razu wiedziałam, że idą nas mordować, gwałtownie skoczyłam do naszego domu i krzyknęłam tylko: ‘Uciekajcie bo biją!’ Zaraz po tych słowach, pędem ukryłam się w stodole, gdzie na wszelki wypadek miałam, już wcześniej przygotowany schowek. Teraz przez szparę w stodole, uważnie obserwowałam nasze podwórko patrzyłam, co będzie działo się dalej.

Zobaczyłam jak Ukraińcy wyciągają brutalnie z domu moją mamusię staruszkę oraz moją córeczkę Aleksandrę. Tylko je wyprowadzili, od razu zaczęli je rąbać, mamusia zginęła od pierwszego cięcia, a Olesia poniosła szczególną ofiarę. Gdy bandyta uderzył ją siekierą pierwszy raz, upadła od razu, ale zaraz poderwała się z powrotem, to sadysta ją drugi raz siekierą. Klął przy tym po ukraińsku i bluźnił mówiąc: ‘Twiordy Lachi!’ Po drugim ciosie znów zaklął, bo dziecko i to przetrzymało i poderwało się z ziemi. To on ją trzeci raz ciął w głowę. W tym momencie myślałam, że wprost oszaleję z bólu na miejscu, bowiem z domu, nieoczekiwanie wybiegła, druga moja córeczka Eugenia. Zaczęła błagać o życie siostry, klęczała i prosiła: ‘Panowie nie bijcie!’, ale ledwie wypowiedziała te słowa, a już bandzior palnął ja siekierą w głowę tak mocno, że tym razem poprawiać już nie było trzeba.

Tak konały dwie moje córeczki i mamusia. Olesia na moich oczach dogorywała, widziałam i wraz z nią, niosłam jej śmiertelne drgawki. Eugenia z kolei była jeszcze taka młodziutka, a jednak stać ją było na tak szlachetny czyn, jej śmiercią byłam wprost zdruzgotana, sama się sobie dziwię, że nie zwariowałam. To było straszne, tego się wprost nie da opisać, co czułam, czy w ogóle jeszcze coś czułam. Jeśli człowiek może oszaleć od razu, to taka chwila jest temu chyba najbardziej sposobna. W tym momencie nie wiedziałam gdzie jest moja trzecia córeczka i czy w ogóle przeżyła ten pogrom. Długo tak jeszcze siedziałam i jak ogłuszona patrzyłam przez szpary stodoły na ciała moich najbliższych, zalewałam się przy tym serdecznymi łzami i może właśnie one, uratowały moje życie psychiczne.

Po pewnym czasie dotarło do mnie, że raczej nikt tu już teraz nie przyjdzie, odważyłam się i wyszłam na podwórko do tych moich skarbów, najczystszą krwią opłukanych. Policzyłam ciała, było trzy i gdy wciąż zastanawiałam się, gdzie mogą być jeszcze inni. […]” [1]

 Konno tratował proso długo tak kręcił się by mnie wytropić

 Wspomina Helena Bortnowska ze Swojczowa: „[…]Jak ksiądz Jaworski uciekł od nas, to od tego czasu Ukraińcy poczuli się w Swojczowie, już b. pewnie. Otwarcie przejeżdżali się przez wieś konno i na furmankach, mieli przy sobie ostrą broń i strzelali, trochę na vivat, a trochę na postrach. Co ciekawe jednak, naszych ludzi na razie się nie czepiali, tylko nawoływali, by pracować, żniwa zbierać i dobytku pilnować. Zapewniali przy tym, że żadnego mordowania więcej, już nie będzie i że ludzie mogą spokojnie spać w swoich domach. Zaznaczali dobrodusznie, że teraz oni sami pilnują porządku i naturlanie strzegą bezpieczeństwa pozostałych Polaków. Ponieważ nasi ludzie powszechnie nie ufali już banderowcom, zatem ci wypuścili mnóstwo ulotek, a nawet wieszali plakaty, takie odezwy do Polaków.

Pomimo wszystko nasi ludzie nie dawali wiary banderowcom i raczej powszechnie przeczuwali, że może jeszcze dojść do drugiej fali mordów na ludności polskiej. Po temu niemal powszechnie chowali się i ukrywali, po przeróżnych dziurach i zwykle nie nocowali w domach. A jednak wielu wciąż nie decydowała się na ucieczkę do miasta, tak czekali niejako, co będzie, aż doszło znowu do tego najgorszego.

Mieszkaliśmy do końca sierpnia w Swojczowie w swoim domu rodzinnym. Gdy zaczęła się rzeź Ukraińcy napadli także i na nasz dom, by wszystkich bezlitośnie pomordować. Mama i tato rzucili się do ucieczki, ale oprawcy zdołali ich dopaść i zabili, tymczasem ja i Antoś uciekaliśmy w innym kierunku. Mały mój brat ukrył się w stodole sąsiada Ukraińca, a ja wybiegłam na pole, gdzie rosło proso i tam się zagrzebałam. Niestety jakiś Ukrainiec dostrzegł mnie, jak uciekałam, przyjechał zaraz konno na to pole i tratował proso, by mnie tak wytropić. Długo tak się kręcił, ale choć koń wiele razy mijał mnie o włos, jednak ów rezun nie dojrzał mnie i odjechał.

Po pewnym czasie, gdy zapadły ciemności, usłyszałam w stodole płacz dziecka, podkradłam się tam i nawoływałam cichutko: ‘Antoś, Antoś’, a on mi odpowiedział. Zabrałam więc brata i już razem uciekaliśmy dalej w stronę miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Ciężka i b. niebezpieczna to była droga, natknęliśmy nawet na banderowców, a ponieważ nie było gdzie się ukryć, sama wlazłam do wody, aż po szyję, a brata ukryłam w sitowiu przy brzegu. Stałam tak w wodzie przez dłuższy czas, aż bandery odjechali, a było to dla mnie wielkim cierpieniem. W końcu zostaliśmy sami, ocaleliśmy i znowu ruszyliśmy w stronę miasta, tak właśnie przyszliśmy w końcu na ul. Lotniczą, wyczerpani niemal do granic wytrzymałości. […]” [2]

 Rzeź mieszkańców naszej wsi trwała całą noc i następny dzień

 Wspomina Zofia Hasiak z d. Rusiecka ze Swojczowa: „[…] 30 sierpnia 1943 r., gdy do tego przyszło, właśnie ta Katia przybiegła do mnie i mówi: ‘Zosia uciekaj, ratuj się z dzieckiem. Chodź ukryjemy was! Jakub już wydarł głęboką dziurę w stogu siana.’. Zaufałam jej, bowiem nie miałam nic do stracenia i oto nie wydali nas rezunom, ale dobrze schowali, a miejsce schowka dobrze zabezpieczyli, ubijając za nami siano. Stog siana, w którym nas ukryli, stał zaraz za zabudowaniem, dlatego dobrze słyszałam, jak ‘ryzuny’ wpadli do domu, wyciągnęli Skosalasową i przebili ją bagnetem. Trzymali ją tak nadzianą na ostrze, aż skonała, a jej przeraźliwy krzyk do dziś dzwięczy mi w uszach. Jeszcze jakby dziś słyszę jej rozpaczliwe wołanie: ‘Zabijcie mnie już, a nie męczcie!’. Jej męża Skosalasa zarąbali siekierą w domu.

Rzeź mieszkańców naszej wsi trwała całą noc i następny dzień, w tym czasie dochodziły do nas ogromne jęki mordowanych, męczonych i pokalecznych ludzi, które mieszały się z różnymi wyzwiskami oprawców i innymi krzykami. Wieczorem Katia przysłała małą Haluszkę do stogu, niby to po siano dla bydła, a Haluszka przyniosła chleb i wodę. Trwało to kilka dni, ale dalsze ukrywanie nas było niemożliwe, ponieważ bandyci kłuli widłami stogi z sianem, wciąż szukając ukrywających się. Na szczęście my byliśmy ukryci dość głęboko i znów ocaleliśmy od pewnej śmierci. Jednak i to nie gwarantowało przeżycia, gdyż bandery podejrzane stogi palili, palili także całe polskie zabudowania. […]” [3]

 Siekiery były specjalnie wprawione na długich nowych trzonkach

 Wspomina Bolesław Dolecki ze Swojczowa: „[…] 31 sierpnia 1943 r. o godzinie 03.00 rano zaczęli Ukraińcy ogólne morderstwo po wszystkich wsiach i koloniach. Tak było zorganizowane, że każda wieś ukraińska ma swoich Polaków w tejże wsi, albo przyległej do tej wsi, kolonii wymordować. Nadmieniam, że takie ogólne morderstwa zaczynali Ukraińcy w swoje święta, a przed tymi morderstwami duchowieństwo ukraińskie – popi poświęcali ostre narzędzia – kosy, sierpy itp.. Szli chłopi i partyzanci ukraińscy uzbrojeni w najrozmaitszą broń: w siekiery, widły, kosy i karabiny. Nadmieniam, że siekiery były specjalnie wprawione na długich, nowych trzonkach, wpadali do polskich domów i zabijali wszystkich, bez wyjątku: mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, odrąbywano nogi, ręce, dzieci rozdziarano, albo brano za nóżki i głową bito w słupy. Przetrząsano wszystkie zabudowania polskie – ogrody, wszelkie zakątki, odszukiwano ukrytych i mordowano. W innych miejscach znowu spędzano całymi rodzinami do wykopanych przedtem dołów i pomordowanych zakopywano. Za mordującymi chłopami szły kobiety i dzieci, podrostki z furami, pomagali wyszukiwać ukrytych i grabiąc, zabierali, co się dało.

Ja dowiedziałem się że mordują, więc uciekłem na cmentarz. Wylazłem na gęsty świerk i siedziałem cały dzień do nocy. Widziałem jak chłopi ukraińscy i partyzanci obławą chodzili, przeszukując zabudowania, ogrody, kopki na polach, szukając ukrytych, za uciekającym strzelali, na koniach dopędzali i zabijali. Po domach już pomordowanych zabierali świnie, kury, plądrowali i przeszukiwali. Godzina mniej więcej 10.00, przychodzi obława na cmentarz. Czterech z karabinami i siedmiu ze szpadlami. […] Padają dwa strzały: zabili kobietę, Dobrowolską Hannę z synem ze wsi Swojczowa.

Przeszukują krzaki, drugi raz przeszli pod moim świerkiem, na którym siedziałem. Nareszcie słyszę krzyczą: ‘Wyłaź! Wyłaź!’ Znaleźli kobietę z córką, Marię Karandową. Kobieta prosi: ‘Panie Torczyło niech pan nas nie bije!’ Słyszę odpowiedź: ‘Teper ne ma Torczyło. Wyłaź!’ Słyszę jęk kobiety, pada dwa strzały, cisza. Zostali pobici. Szukają dalej, przegartują krzaki. Znowu dwa strzały. Zabili 14 – letnią Potocką, córkę Jana i 15 – letnią Marię Sobiepan, córkę Stanisława. Szukają dalej. […]” [4]

 Już po rzezi na drodze stali czwórkami Ukraińcy

 Polowania na Polaków trwały cały dzień, aż do zmroku, choć akcję właściwie zakończono, już około południa. Naocznym świadkiem tamtych wydarzeń jest również pani Stanisława Sobczuk z d. Rusiecka zamieszkała obecnie w Gdeszynie pod Zamościem. Miała wtedy zaledwie 11 lat kiedy wraz z rodzoną siostrą Jadwigą uciekały, próbując wydostać się z rezunowej matni.

W środku nocy obudził je ogromny huk, potężna eksplozja. Na początku nie wiedziały co się stało, nawet nie przypuszczały, że to płonie już ich kościół pw. Narodzenia NMP w Swojczowie. Po chwili wszyscy zobaczyli jednak w oknie wielką łunę ognia i poznali, że to pali się właśnie kochany kościół swojczowski. Niektórzy wybiegli na zewnątrz i zrobiło się małe zamieszanie, które przerodziło się szybko w panikę.

Wspominają siostry Stanisława i Jadwiga z d. Rusieckie: „[…] Ja z siostrą Jadwigą weszłyśmy na strych domu Iwana i tam ukryłyśmy się. Siedziałyśmy tam cichutko, drżąc całe ze strachu, płakałyśmy i co chwilę nerwowo wyglądałyśmy przez szpary na podwórko i obserwowałyśmy okolicę. […] Po pewnym czasie wydaje mi się, że to było już około południa, usłyszałyśmy zbliżających się ludzi, po głosach poznałyśmy, że to Ukraińcy i niemal od początku wiedziałyśmy, ze to rezuni, którzy właśnie wracają z pogromu, którego dokonali na naszych rodzinach. Zachowywali się bowiem bardzo głośno, a ich radosne okrzyki zlewały się w jedną całość.

Rozgościli się w izbie pod nami, bowiem było to mieszkanie jednoizbowe. Przyjmował ich sam syn gospodarza Ukrainiec Wołodka. Zaczęli pić samogon i gościć się w najlepsze, dużo przy tym wykrzykiwali, wprost okazując radość z dokonanego właśnie mordu na ludności polskiej Swojczowa. Krzyczeli przy tym na cały głos takie oto zdania: ‘Aleśmy Lachom dali. Zabiliśmy wielu, a reszta uciekła! Vivat Samostijna Ukraina!’ Pamiętam również, że podczas tej pijackiej libacji, właściwie każdy z nich, jeden przez drugiego, przechwalali się nawzajem, jak osobiście mordowali swoje ofiary. Opisywali przy tym jak to robili, było to dla nas dzieci dość makabryczne doświadczenie. […] Na skraju wsi mieszkała babcia mojej kuzynki Zosi. Dała nam wody i kazała się schować w fasolę tyczkową.

W tym czasie, gdy nasza grupa chowała się, na podwórze wjechało czterech Ukraińców na koniach. Zaczęli wykrzykiwać: ‘Znajdziemy te polskie bachory!’ Jeden z Ukraińców zobaczył babcię, podjechał do niej na koniu i zastrzelił. Poszłyśmy do popa i udawałyśmy, że jesteśmy dziećmi ukraińskimi. Żeby popa w tym bardziej utwierdzić, wzięłam jego płaczące dziecko na ręce i zaczęłam śpiewać po ukraińsku. Batiuszka być może uwierzył, albo tylko udawał.

Jego dom stał w jednym końcu wsi, a chlew ze świniami w drugim, w pobliżu cerkwi. Dwa razy woził swojej trzodzie jedzenie. Właśnie wtedy już miał wyruszyć furmanką. Poprosiłam, żeby nas wziął ze sobą i wysadził koło domu. Zgodził się. Pamiętam kiedy wiózł, na drodze stali czwórkami Ukraińcy, już po rzezi, a było tych czwórek co najmniej dwadzieścia. Na czele oddziału był nasz sołtys o nazwisku Cebula. Jechaliśmy wzdłuż tego szeregu mając dusze na ramieniu, a nasz sołtys, którego minęliśmy o metr, patrzył na nas uważnie bardzo długo, ale nic nie mówił. Zeszłyśmy z wozu, już niedaleko naszego domu i spotkałyśmy naszą babcię, wspólnie postanowiliśmy uciekać do Włodzimierza Wołyńskiego.” [5]

 ‘Wy Lachie prklatyje! Wy Lachie proklatyje!’

 Wspomina Michalina Krzysztof z d. Rak ze wsi Swojczów: „[…] Tej nocy kiedy był napad Ukraińców na Swojczów, mojego męża nie było w domu, gdzieś jak zwykle się ukrywał. Byłam tylko ja z dziećmi, spaliśmy w swoim domu. Nic nie słyszałam tej nocy, żadnych wrzasków, żadnych pisków, czy wystrzałów. Spokojnie wstałam z łóżka i poszłam do naszej obory krowy wydoić.

Był bardzo wczesny ranek, gdy już zaczęłam pracę, wtedy dopiero usłyszałam dziwny szum, jakieś wrzaski i krzyki, ktoś trzaskał drzwiami. O tej godzinie, było to co najmniej niepokojące, wyjrzałam na dwór i od razu zobaczyłam czterech Ukraińców. Dwóch z nich stało na podwórku i uważnie rozglądali się na wszystkie strony, tymczasem pozostali dwaj szybko wbiegli do mojego domu, gdzie zostały nasze kochane dzieci. W tym momencie nie miałam wątpliwości, że przyszli nas pomordować i natychmiast ukryłam się na stryszku obory w sianie. Straciłam nadzieję, że moje dzieci jeszcze żyją, czekałam cała w lęku, aż do nocy, potem zamierzałam przedostać się do miasta. Jednocześnie obserwowałam, co się dzieje przed naszym domem, na szczęście w czas zauważyłam, że dwóch Ukraińców nie tylko, że nie odeszli, ale zaczaili się w obrębie budynków. Widać było, że czekali, że ktoś jeszcze przyjdzie po dzieci, a wtedy zapewne spotkał by go los wielu innych, po których wszelki słuch zaginął. Widząc, co się dzieje, gdy tylko zapadły prawdziwe ciemności, szczęśliwie niezauważona, z duszą na ramieniu, uciekłam przez błota kohyleńskie do miasta.”. 

Po pewnym czasie Michalina wybrała się do Swojczowa, odnalazła swoje dzieci w swoim własnym domu, a następnie wszyscy razem potajemnie opuścili wieś, uciekając w czwórkę do miasta. Swoje tragiczne przeżycia opowiadała potem tak: „Gdy już uciekałam z dziećmi i byłyśmy, tak blisko upragnionej wolności, noc i strach tak mnie skołowały, że zupełnie straciłam orientację, gdzie się znajduję! Pomimo rozpaczliwych prób odnalezienia się w terenie, wciąż nie mogłam odnaleźć właściwej drogi do miasta, a tymczasem cenne godziny uciekały nam gwałtownie i nieubłaganie.

W końcu zaczął robić się dzień, z każdą chwilą nasze położenie, robiło się coraz bardziej tragiczne. Na domiar złego, pierwsi Ukraińcy poczęli wypędzać krowy do lasu na pastwiska. Niestety jeden z nich zauważył moje biedne dziecięta, natychmiast rzuciliśmy się do panicznej ucieczki, aby tylko dalej od tego miejsca. Ukrainiec okazał się jednak zawziętym bandytą, dosiadł bowiem konia i popędził w las za nami, a mając tak znaczną przewagę, szybko nas dogonił.

Z miejsca zaczął nas brutalnie wyzywać, krzycząc: ‘Wy Lachie prklatyje! Wy Lachie proklatyje!’. Tak wobec nas w głos bluźnił, wyraźnie też zamierzał się z miejsca stratować nas końskimi kopytami, na szczęście w tym przypadku zwierzęcy instynkt, okazał się być większy niż ludzki, zdegenerowany rozum, bowiem jego koń nie chciał na nas nastąpić. Byłam tym wszystkim przerażona, dzieci płakały i piszczały w głos, a on wciąż z konia wydzierał się na nas. To było straszne, potworne, tego wprost nie da się wyrazić słowami, co czuje człowiek w takim momencie. Kiedy porządnie się na nas wydarł, chyba się trochę zdążył przy tym zmęczyć, bowiem nakazał nam iść w stronę wioski. Tymczasem on w krok w krok postępował za nami i starając się co chwilę podjeżdżać nas od tyłu, zadawał ból końskimi kopytami. Przy czym cały czas klął nas i strasznie pomstował na nas, ta droga to był jeden z najcięższych krzyży, jakie poniosłam w swoim życiu.

Tak przyszliśmy na gospodarstwo Polaka o nazwisku Buczko, tam rezun zamknął nas w domowej piwnicy. Gdy tylko zostaliśmy sami w tym lochu, moja najstarsza córeczka, tak do mnie przemówiła: ‘Mamusiu po co Ty po nas przychodziła, Ukraińcy już nam powiedzieli, że nas w cerkwi pochrzczą i my będziemy żyć pośród nich. Tak my by przeżyli i po wojnie, Ty byś po nas przyszła!’. Mimo wszystko, nie traciłam głowy i nadziei, choć zdawałam sobie sprawę, że nasze godziny są już właściwie policzone.

Wtedy zobaczyłam, że jest tam małe okienko, chciałam dalej próbować, ale brakowało sił, ogarniało mnie też zniechęcenie, aby walczyć dalej. Wtedy nieoczekiwanie z pomocą przyszła mi moja największa córeczka, to małe dziecko zdołało usunąć kratę w oknie i mówi do mnie: ‘Mamo wyłaź!’. Jakby ponownie siły we mnie wstąpiły i skoczyłam żywo do okna, usiłowałam się wydostać, niestety drut kolczasty, który tam był zaczepiał się o moje rzeczy, tak że skutecznie uniemożliwiał mi wyjście. W takiej sytuacji zrezygnowana, zsunęłam się z powrotem do piwnic, tymczasem moja mądra córeczka mówi do mnie tak: ‘Zrzuć mamo ubranie wyjdziesz nago, a ja twoje ubranie przerzucę, o nas się nie bój, bo nas Ukraińcy pochrzczą w cerkwi i my będziemy żyli’.

W tej sytuacji, posłuchałem rozumnej rady dziecka i stosunkowo szybko przedostałam się na zewnątrz, niestety zaskrzypiały przy tym nieco druty i gdy tylko stanęłam na ziemi, wyczuły to psy i zaczęły mocno ujadać. Wiedziałam, że jeśli teraz nie ucieknę, to zginę na miejscu. Skoczyłam naga za żywopłot, a potem z całych sił dalej na pole i w bruznę. Rozpaczliwie czołgałam się w stronę pobliskiego strumyczka, podświadomie czułam, że to moja szansa i nadzieja. W końcu dotarłam, przeszłam rów wypełniony wodą i dopiero wtedy przestały szczekać psy, chyba Ukraińcy zrezygnowali z dalszych poszukiwań.

Udało mi się dzięki Opiece Bożej i bardzo ciemnej nocy, inaczej nie miałabym właściwie szans. Podczołgałam się do domu znajomej mi Ukrainki, która nazywała się Kostia Potap. Chociaż znajdowałam się właściwie w środku samej wsi, na wysokości naszej szkoły, poczęłam głośno wołać do okna: „Kostiu otwórz, bo ja goła, daj mi jakie ubranie!”. Na szczęście, po chwili skrzypły drzwi i Kostia podała mi ubranie, mówiąc: „Cicho bądź, bo u mnie w stodole jest właśnie cała banda, właśnie wrócili z Wandywoli i teraz dzielą się łupami!”. Kierując się zapewne starą i sprawdzoną dewizą, że najciemniej jest pod latarnią, zaprowadziła mnie zaraz do tej samej stodoły, przybudówki, która była niejako doklejona i tam mnie ukryła. Tam mogłam się do woli nasłuchać, jak radośnie popijali, jak wesoło rajcowali, czyniąc przy tym nieopisany harmider. Paradoksalnie, właśnie tego hałasu, teraz potrzebowałam najbardziej, gdyż począł męczyć mnie kaszel, nie mogli go jednak usłyszeć, gdyż chwilami nie słyszeli nawet siebie. Rano już ich nie było, ja tymczasem siedziałam w ukryciu, aż do następnej nocy i byłam coraz bardziej głodna. Na szczęście, Kostia okazała się być człowiekiem i nie zapomniała o mnie, ale ostrożnie przyniosła mi coś do zjedzenia. Gdy się trochę posiliłam, a na dworze znów zrobiło się ciemno, zaraz uciekłam przez kohyleńskie błota do miasta. […]” [6]

 Te małe to na sztachetę żywcem nasadził

 Wiele lat po wojnie Polka Janina Topolanek z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu zdecydowała się odwiedzić swój rodzinny Swojczów. Był to rok 1967. Opowiada, że gdy tak razem z jedną babunią Ukrainką w najlepsze sobie siedziały przed jej chatą, ona sama wspomniała tak: „O Michalinki dzieci, tu u nas zostały, ja je tak bardzo szkodowałam, nosiłam im jeść, pomagałam im jak mogłam. Radziłam tej największej dziewczynce, aby dla rodzeństwa i dla siebie ziemniaków nakopała, nasze jednak, jak mieli ich pomordować, zabrali ich z domu i poprowadzili do piwnicy Buczka.”. I w tym momencie nieznacznie wskazała ręką za mnie i powiedziała znacząco: „O Matryfan Ich pobił!”.

I dodała jeszcze cicho: „Te małe to na sztachetę żywcem nasadził, to większe to niósł w powietrzu za jedną rękę, a w drugiej miał siekierę, którą kilka razy uderzył dziecko w głowę.”. O najstarszym nie wspomniała, bowiem mnie po tych słowach zatrzęsło z bólu i złości i powiedziałam przerywając jej: „Wam to łatwo nie przejdzie, bo my Polacy rozsiani po całym świecie w Ameryce i poza granicami i my o tem nie zapomnimy!”. Ona tymczasem rzekła głośno do swojego sąsiada, który właśnie wyszedł ze swojej chaty po wodę: „Matryfan ty znajesz kto to?! To doczka sołtysa Rusieckocho!”. Ale on, tylko mruknął coś pod nosem i poszedł przez szosę z wodą, przy czym ręka mu się trzęsła jak w galarecie. Widać było gołym okiem, że go ta niespodziewana wizyta, raczej niemile zaskoczyła. […]” [7]

W Swojczowie zginęło co najmniej 88 osób, reszta różnymi drogami przedostała się przeważnie do miasta Włodzimierz Wołyński i na Bielin. Towarzyszył temu ogromny stres i wszechogarniający lęk, gdy niemal za każdym krzakiem i drzewem mógł być zaczajony bandzior z dobrze zaostrzoną i wprawioną siekierą. Tego się nie da opisać, co przeżywały w takich chwilach matki, ich niewinne dzieci, tajemnicą poliszynela pozostaje fakt ile z tego pozostało na zawsze w umysłach i psychice. Czy dziś ktoś o tym pamięta, czy mówi się może o jakimś zadośćuczynieniu dla tych osób?! Pozostawiony dorobek całego życia, a nawet pokoleń rozgrabiła miejscowa ludność ukraińska.

 Rzeź kolonii Władysławówka przewyższyła wszystko co widziano

 Do pełnego obrazu tej karty męczeństwa rodzin polskich, a szeczegónie dzieci z Ziemi Swojczowskiej, brakuje nam zatem tylko choćby jednego świadectwa z kolonii Władysławówka. Wspomina pan Malinowski Władysław z kolonii Augustów: „[…] Po zakończeniu żniw, które przebiegały spokojnie, Polacy zwieźli zboże do stodół. Pod koniec sierpnia usłyszeliśmy krzyki i piski dochodzące z Władysławówki. Wkrótce z tamtej strony przybiegł młody mężczyzna, cały umorusany we krwi i krzyczał aby uciekać bo Ukraińcy we Władysławówce mordują Polaków i zaraz przyjdą na pewno tutaj.

Ludność z naszej wioski zaczęła uciekać w pole i do lasu, każdy chował się gdzie mógł. Ja z żoną i trojgiem dzieci ukryłem się w lesie oddalonym ok. 400 m od naszego domu. Niedługo potem przyszedł pod las znajomy Ukrainiec Pawluk Józef. W trakcie rozmowy z nim dowiedzieliśmy się, że był we Władysławówce i widział pomordowanych Polaków. Tego dnia zginęło tam ok. 250 osób.

Pytany przez nas jak to się stało, powiedział: ‘Napad miał miejsce rano, ok. 50 żołnierzy UPA zdobyło wieś zabijając kilku Polaków, którzy próbowali uciekać. Pozostali bezbronni i sterroryzowani zostali zaatakowani przez przez ok. 150 osób, którzy oczekiwali w rejonie wsi. Była to zbieranina ludzi ok. 150 osób w tym także kobiety, bez broni palnej, uzbrojonych w kosy, siekiery, sierpy, widły noże, cepy, szpadle, grabie, kłonice, orczyki i inne narzędzia stosowane w rolnictwie.

Na dany znak ta masa ludności rzuciła się na Polaków. Rozpoczęła się straszna rzeź. W tym zamieszaniu zabili i swoich. Najgorzej znęcali się nad ostatnimi Polakami. Rozszarpywali ciała, odcinali kończyny, wieszali sztywnych i już zabitych, wydłubywali oczy, obcinali uszy, nos, język, piersi kobietom i puszczali ofiary, inni oprawcy łapali ofiary i dalej męczyli aż do skonania ofiary.

Widziałem jak jeszcze żyjącym ludziom rozpruwano brzuchy, wyciągano rękami wnętrzności ciągnąc kiszki. Widziałem jak gwałcili kobiety, potem wbijali je na kołki, jak stawiali żywe kobiety nogami do góry i siekierą rozcinali na dwie połowy. Innych topiono w studniach. Nigdy w życiu nie widziałem i nie słyszałem o czymś podobnym, stwierdzając, że ktoś kto tego nie widział na własne oczy nie będzie w stanie w to uwierzyć.

Po wymordowaniu ludzi wszyscy rzucili się na dobytek. Rabowali wszystko co przedstawiało sobą jakąkolwiek wartość, często wydzierając sobie wzajemnie z rąk, co cenniejsze przedmioty. Zdarzały się nawet bójki ze skutkiem śmiertelnym’.

Siedzieliśmy w lesie trzy dni. W tym czasie Pawluk Józef przynosił nam żywność. Namawiał nas do ucieczki, gdyż tu grozi nam stałe niebezpieczeństwo a on nie może stale narażać siebie i swojej rodziny. Za pomoc Polakom groziła śmierć, w najlepszym przypadku dotkliwe pobicie.

Posłuchaliśmy jego rady i nocą wyruszyliśmy w stronę Włodzimierza, gdzie dotarliśmy nad ranem. W związku z tym, że w samym Włodzimierzu również były wypadki skrytobójczych mordów na Polakach, wyjechałem z rodziną do Bielina. W Bielinie byliśmy tylko jedną noc, wobec tego, że tam również trwały walki z nacjonalistami ukraińskimi wyjechaliśmy z powrotem do Włodzimierza, skąd w lutym 1944 r. wyjechaliśmy do Hrubieszowa.

Tam spotkałem Bis Kajetana lat 52, sąsiada z Augustowa, który opowiedział mi jak zginął mój brat w Augustowie: ‘Kiedy zaalarmowany o mającym nastąpić lada chwila ataku Ukraińców chciałem uciekać, zauważyłem chmarę rozjuszonych rezunów idących na naszą wieś od strony Władysławówki. Nie mając już czasu na ucieczkę ukryłem się w kopie zboża, blisko domu Malinowskiego Franciszka.

Widziałem przez szpary w snopkach, jak cała rodzina Malinowskich, teściowa,  żona Kazimiera i czworo dzieci w wieku 2, 3. 4 i 5 lat usadowili się na wozie i czekali na ojca aby uciekać. Na tej furmance dopadła ich rozjuszona banda i bestialsko wymordowała całą rodzinę. Kobiety były przed zabiciem wielokrotnie gwałcone przez kolejnych napastników. Dzieci przebijane były widłami i rąbane siekierami. W trakcie tego wrócił Franciszek Malinowski, który schwytany przez oprawców zakatowany został na śmierć. Ciała pomordowanych zakopane zostały obok drogi, przy froncie mieszkania. Kilku sprawców rozpoznałem, byli to chłopi z przyległych wiosek. […]” [8]

Takie świadectwa można właściwie przytaczać w nieskończoność, niech jednak w tym momencie i przy tym wpisie te wystaczą……

 Przypisy:

[1] [Sławomir Roch, Wspomnienia Janiny Topolanek z d. Rusiecka ze wsi Teresin na Wołyniu, Glasgow 2011, s.28]

[2] [Sławomir Roch, Wspomnienia Lucyny Schiesler z d. Różycka z kolonii Mikołajpol na Wołyniu, Glasgow 2014 r, s. 13-14]

[3] [Sławomir Roch, Wspomnienia Petroneli Władyga z d. Rusiecka ze wsi Swojczów na Wołyniu, Glasgow 2011 r., s. 36-37]

[4] [Leon Karłowicz, Leon Popek, Śladami Ludobóstwa, Lublin 1998, s. 321-325]

[5] [Sławomir Roch, Wspomnienia Stanisławy Sobczuk i Jadwigi Bożenckiej z d. Rusieckie ze wsi Swojczów na Wołyniu, Zamość 2004 r., s. 2-3]

[6] [Sławomir Roch, Wspomnienia Janiny Topolanek z d. Rusiecka ze wsi Teresin na Wołyniu, Glasgow 2011, s. 34-35]

[7] [Sławomir Roch, Wspomnienia Janiny Topolanek z d. Rusiecka ze wsi Teresin na Wołyniu, Glasgow 2011, s. 36]

[8] Gł.ówna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IV/81.

 

Wpis pochodzi z bloga Sławomira Tomasza Rocha – link.


Jan Olszewski wybiela i wyświęca krwawego upiora Stepana Banderę

Skandal! Były Premier RP Jan Olszewski udzielił wywiadu dziennikowi „SuperExpress”, w którym przekonuje, że Bandera nie odpowiadał za Rzeź Wołyńską i odegrał niezwykle ważną rolę w historii walki Ukraińców o niepodległość. Naturalnie podle kłamie, całkowicie się zarazem kompromitując i jest absolutnie jasne, iż winien publicznie przeprosić, musi też haniebne słowa o braku odpowiedzialności Bnadery za ludobójstwo, jak najszybciej odwołać! To skandal! To osobista hańba Olszewskiego!

Tymczasem on idzie nawet dalej i uważa, że penalizacja gloryfikacji zbrodni ukraińskich nacjonalistów oraz propagowania banderyzmu w ogóle nie powinna znaleźć się w nowelizacji ustawy o IPN, ponieważ „temat stosunków polsko-żydowskich jest zbyt ważny, by mieszać go z innymi sprawami”. W jego ocenie „wrzucenie tego do jednej ustawy ma charakter czegoś pomiędzy obsesją a dywersją”.

Następnie pomijając bezczelnie ogólnodostępne dokumenty i ogólnoznane fakty o fundamentalnym wkładzie Stepana Bandery w rozwój zbrodniczego ukraińskiego nacjonalizmu, Olszewski stwierdza: „Ale chciałbym bardzo mocno podkreślić i dać pod rozwagę – ten człowiek nie miał ze zbrodnią wołyńską nic wspólnego”. Po czym przekonując rozwija, iż „Przecież całą akcję wołyńską przeprowadzano wtedy, gdy Bandera był już uwięziony przez Niemców. Myślę nawet, być może wiele osób się tu obruszy, że gdyby Bandera mógł podejmować wtedy decyzje, to prawdopodobnie do zbrodni na Wołyniu by nie doszło. Po prostu był politykiem myślącym, miał wielki zmysł polityczny i zdawał sobie sprawę z tego, że po Stalingradzie i klęsce Niemców wynik wojny jest już w zasadzie przesądzony, a akt ludobójstwa wobec ludności polskiej mógł służyć tylko jednej stronie – stronie sowieckiej. A na pewno bardzo szkodził sprawie zarówno polskiej, jak i ukraińskiej. I tylko ta trzecia strona może się z tego cieszyć. Bandera by to zrozumiał”.

Naturalnie zastanawiałem się na gorąco w komentarzach, jak można publicznie pisać takie banialuki, tak obrzydliwie kłamać, tak podle usprawiedliwiać jednego z największych zbrodniarzy wszechczasów?! Jak Pan Olszewski śmie, jako prawnik i mecenas, mówić Polakom publicznie, jakoby tylko o jednej zbrodni na Ministrze Pierackim, tego krwawego upiora Bandery!? A kto odpowiada za innych zamordowanych w II Rzeczypospolitej Polskiej, gdy Bandera był szefem OUN-B, to niby on o niczym nie wiedział?!

Zgroza! Pan Jan Olszewski całkowicie się publicznie skompromitował! Stepan Bandera był b. długo przywódcą OUN i to on przygotowywał wraz z innymi kompanami podstawy pod rzeź na Wołyniu i Kresach. Mówią o tym wszystkie dokumenty! Gen. Roman Szuchewycz tylko wprowadził w czyn, to co było już od lat w ukryciu przygotowywane! Nadto nacjonaliści ukraińscy wymordowali bestialsko tylko od września 1939 do lipca 1941 r., setki niewinnych Polaków, uciekinierów z centralnej Polski i żołnierzy wracających z frontu oraz tysiące Żydów, zanim jeszcze Stepan Bandera został aresztowany przez Niemców. Bandera był w tym czasie niekwestionowanym przywódcą całego ruchu ukraińskiego młodych i zgadzał się na to całkowicie. Wreszcie Bandera nigdy nie potępił rzezi wołyńskiej! Nigdy oficjlanie choćby w jednej wypowiedzi nie odciął się od ludobójstwa baderowskiego! Miał na to dość dużo czasu, już po wojnie w Niemczech, gdzie mieszkał ale tego nie zrobił!

 

Argumenty Premiera Jana Olszewskiego

 

Sam Jan Olszewski sili się jak może, by zbrodniarza wybielić, otóż zaczyna od jego niewybrednego charakteru i niewyparzonego jęzora, gdy pisze o Banderze: „niewątpliwie jest dla Polaków postacią mało sympatyczną, jego wypowiedzi na temat Polski były bardzo nieprzychylne”. No ale zaraz podkreśla, że przecież musimy się zastanowić, bo on: „Bandera odegrał potem niezwykle ważną rolę w historii walki Ukraińców o niepodległość”. No i to ma być, musi być  niby ten argument, a jak również wiadomo, że jak już musi, to właśnie tam na Rusi.

Natomiast wszystkim mającym jeszcze jakiekolwiek wątpliwości o ponadczasowej mądrości Pana Olszewskiego, były premier aplikuje od razu: „Czczony jest cały nurt niepodległościowy na Ukrainie. Ukraińska Powstańcza Armia, na co Polacy się oburzają, jest dla Ukraińców tym, czym dla nas Armia Krajowa. Należy pamiętać, że zaraz po niemieckiej agresji na ZSRR w 1941 r. Bandera, będący w sojuszu z III Rzeszą, ogłosił we Lwowie proklamowanie niepodległości Ukrainy”. Widzimy zatem że mleko się rozlało, kult OUN-UPA na współczesnej Ukrainie kwitnie, co tu ręce załamywać, wszak to jak Armia Krajowa (AK), a jeszcze by dodać, iż Bandera niepodległość ogłosił we Lwowie.

Żeby jednak nie zapeszyć banderowców, na chwilę tylko Pan Jan pochyla się dobrodusznie nad ofiarami ludobójstwa, choć jak wyznaje to tylko zaledwie epizod na tle okrucieństwa II wojny światowej: „Wołyń był straszliwą zbrodnią, zginęło tam ponad sto tys. ludzi. Ale wobec zorganizowanej sowieckiej czy niemieckiej machiny śmierci był epizodem. Konflikt z Ukrainą jest nieraz brutalnym i przykrym, ale jednak sporem sąsiedzkim. Konflikt z imperialną Rosją jest kwestią egzystencjalną, w której na szali stoją byt i niepodległość państwa. Dlatego Polacy i Ukraińcy skazani są na współpracę. Powinni ją oprzeć na chrześcijańskich wartościach bliskich tradycji obu narodów. A kwestie zbrodni sprzed lat powinni wyjaśnić niezależni historycy”.

Efekt starej szczepionki zatem obowiązkowo musi, jak to na Rusi zaistnieć, czyli epizodalna antyrosyjskość Ukraińców. A ponieważ trudno wierzyć w to czego się nie widzi, a faktów póki co jak na lekarstwo, to trzeba przezornie dać rodakom nadzieję, czyli badania i przyszłe odkrycia naukowe. A zatem Olszewski jedzie z tym koksem: „Jednak potrzeba tu bardzo pogłębionych badań. Także w kwestii roli sowieckiej w wywołaniu tej zbrodni. Osobiście doskonale rozumiem obawy Bandery, który dopatrywał się wpływów sowieckich w ukraińskim radykalnym ruchu niepodległościowym. Te obawy nosiły wręcz znamiona może nawet obsesji. Ale ta obsesja miała swoje racjonalne podstawy. Myślę, że historycy polscy i ukraińscy powinni wątek sowieckiej inspiracji dla zbrodni wołyńskiej poważnie wziąć pod uwagę. Choć zdaję sobie sprawę, że jeśli są jakiekolwiek dokumenty na ten temat, to znajdują się one w archiwach KGB”

No dosłownie brak słów! Jak można takie kity wciskać Polakom?! I jeszcze jedno Panie Olszewski, otóż jak można de facto pomijać konsekwencje, wielce brzemiennego w skutkach faktu, iż Bandera jako przywódca ukraińskich nacjonalistów, zgodził się na oficjalną kolaborację z III Rzeszą Niemiecką Adolfa Hitlera, powołując do życia rząd Jarosława Stećki we Lwowie w czerwcu 1941 r.?! Godził się tym samym zbrodniarz Bandera, by Ukraińcy i cała Ukraina oficjalnie wspomagała nazistów w eksterminacji Żydów, Polaków, Rosjan, Cyganów i ludzi z wielu innych narodów. I to nie jest niby krwawy, upiorny potwór?! A zatem Panie Olszewski niechże się Pan ogarnie i na starość nie traci rozumu. Niechże się Pan opamięta i proszę nie szerzyć kłamstwa i zgorszenia.

 

Żaden uczciwy człowiek nie powinien po czymś takim podać mu ręki

 

Byłemu Premierowi odpowiedziała b. dosadnie i jasno dr Lucyna Kulińska z Krakowa. A ma ku temu wszystkie przymioty, gdyż jest znakomitym historykiem i politologiem, specjalnie cenionym za rzetelność w badaniach i bezkompromisowść w walce o prawdę o ludobójstwie na Wołyniu i Kresach w środowiskach Kresowian. Wywiad z Anną Wiejak został opublikowany już 26 lutego 2018.

Oto fragmenty tego wywiadu, w którym dr Lucyna Kulińska mówiła: „To co przeczytałam, było dla mnie bardzo przykre, ale mnie nie zdziwiło, ponieważ już wcześniej w wielu wypowiedziach pan Olszewski dawał jasno do zrozumienia, że on po prostu banderyzm wspiera. Robił to przez wiele lat i miał niewątpliwie duży wpływ na to, że on się na Ukrainie tak rozrósł. Wybielając Banderę i wykluczając jego „sprawstwo kierownicze” w ludobójstwie dokonanym przez OUN-UPA w województwach wschodnich II RP wykazał się ignorancją historyczną. Pochylił się nad jego uwięzieniem przez Niemców. Ale wiemy, że Bandera nie był jakimś ‘zwykłym’ więźniem Sachsenhausen, głodzonym, torturowanym, poniżanym. Bandera był niemieckim ‘więźniem stanu’ trzymanym w osobnym bloku, w ogrzewanej celi, odwiedzanym przez niemieckich notabli, który na dodatek nawet spoza krat kierował ludobójstwem Polaków. Jaki więzień obozowy mógł o takim traktowaniu nawet pomyśleć? Bandera był lojalnym płatnym kolaborantem niemieckim. W 1941 roku wmaszerował na Lwowszczyznę razem z ukraińskimi batalionami pomocniczymi – stworzonymi przez Niemców. Dopiero kiedy Ukraińcy zażyczyli sobie własnego państwa, a było o wiele więcej niż Niemcy im chcieli dać, został przez nich razem z całym marionetkowym rządem ukraińskim aresztowany. Ale podkręcam – to nie był zwykły więzień. Był trzymany, bo był Niemcom potrzebny. W odpowiednim momencie został przez nich wypuszczony i wkrótce został przewerbowany przez zachodnie wywiady. Czyli robienie z niego „męczennika” jest po prostu bzdurą.

Pan Olszewski zapomniał także o fakcie najistotniejszym. Bandera za antypolską działalność terrorystyczną OUN w Polsce w okresie międzywojennym, której pokłosiem były napady, zabójstwa i mordowanie Polaków (w tym za zaplanowanie zabójstwa min. Pierackiego) miał kilka wyroków śmierci. Był to groźny, sadystyczny terrorysta, który przewodził organizacji OUN – sponsorowanej przez wszystkich wrogów Polski z Niemcami na czele. Jego organizacja była też sponsorowana przez Litwę, Czechy, a w pewnych okresach Rosję Sowiecką. Ciekawych tych faktów odsyłam do swojej obszernej książki na temat działalności terrorystycznej nacjonalistycznych organizacji ukraińskich w Polsce w latach 1922-1939. ‘Premier’ powinien przecież znać, choćby podstawowe fakty. Moim zdaniem wybielanie Bandery przez JAKIEGOKOLWIEK polityka polskiego jest rzeczą wręcz haniebną. To mogę to z całą odpowiedzialnością powiedzieć – haniebną, nie nieprzyzwoitą tylko haniebną. To plucie na groby setek tysięcy ofiar banderyzmu.

Takich rzeczy nie wolno robić szczególnie dziś, gdy jesteśmy atakowani przez wrogów naszych. To przecież dramatycznie osłabia naszą pozycję. Każdy, kto w ten sposób przedstawia Stepana Banderę, działa dziś na szkodę Polski. Nie mam słów oburzenia na takie postępowanie. Kiedy wreszcie ustawą IPN zakazano w Polsce gloryfikowania zbrodniarzy z OUN- UPA i używania ich symboliki były Premier wygłasza takie teksty. Już wykluczenie z karania za kłamstwa dotyczące zbrodni ludobójstwa ‘działalności naukowej i artystycznej’ wzbudziło we mnie niesmak. No cóż w IPN i na uczelniach wyższych nadal pracuje wielu ‘rewizjonistów’, wielu wywodzących się z mniejszości narodowych, którzy nie wahali się latami zakłamywać historii. Teraz chcą czuć się bezkarni – nawet gdy źródła jednoznacznie wskazują, że KŁAMALI. Widać wystraszyli się i przypilnowali, by to co robili pozostało bezkarne. Co do strony ‘artystycznej’ to co – banderowski zespół będzie mógł wyśpiewywać bezkarnie pieśni: ‘Rżnij Lachów Rznij’, lub ‘wyrzezamy wszystkich Lachów po Warszawę’- to przecież strofy ze ‘Śpiewnika UPA’, kolportowanego na Ukrainie od lat 90-tych. […]

Natomiast proces publiczny, udowodnienie mu, że kłamie – to powinien być koniec jego kariery politycznej. Dla mnie takie oświadczenie powinno go w opinii każdego przyzwoitego Polaka po prostu zdyskredytować. Powinien zostać poddany ostracyzmowi, jeżeli występuje przeciwko tak strasznej zbrodni i stara się ją usprawiedliwiać, usprawiedliwiając jednego z jej prowodyrów, człowieka, który zbudował siłę, która potem przewodziła mordom na Polakach i był jej moralnym sprawcą. Z człowiekiem, który głosi publicznie takie bzdury, nikt w Polsce nigdy nie powinien podejmować żadnego poważnego dyskursu. Żaden uczciwy człowiek nie powinien po czymś takim mu podać ręki. Smutne, bo dla wielu po „nocnej zmianie” Jan Olszewski stał się autorytetem. Dziś tym wywiadem z tego piedestału z hukiem spada. […]”

 

Jakby twierdzić iż Hitler nie miał nic wspólnego z Holokaustem Żydów

 

Doprawdy nie można się dziwić, iż w kolejnych dniach nie milkną głosy oburzenia na haniebną i w gruncie rzeczy wielce niemądrą wypowiedź byłego Premiera RP. Duchowy przywódca środowisk kresowych Ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski napisał na swoim blogu: „Jan Olszewski w wywiadzie dla SE stwierdził: ‘Bandera nie miał nic wspólnego ze zbrodnią wołyńską’. I mówi to polityk, który jako premier, poseł i doradca śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie uczynił nigdy nic dla upamiętnienia ofiar UPA, zbudowanej na strukturach banderowskiej frakcji OUN. To tak jakby twierdzić, że Hitler nie miał nic wspólnego z Holokaustem Żydów i nie wiedział o komorach gazowych w KL Auschwitz.

A te brednie wypowiadane przez b. masona, sprzeczne z faktami i badaniami historycznymi, to świadoma polityka części obozu prawicowego, która dla dobrych relacji z Ukrainą depcze pamięć i prawdę o ukraińskim ludobójstwie dokonanym na Polakach. I to chwili, gdy rodziny ofiar opłakują swoich krewnych pomordowanych w Hucie Pieniackiej i Korościatynie.”

Kresowianka Krystyna napisła mi w e-mialu: „Premiera Jana Olszewskiego miałam za bardzo porządnego człowieka, a okazał się kanalią….. serdecznie pozdrawiam.”

 

Dziś niemal wszędzie na Ukrainie czci się zbrodniarzy z OUN-UPA

 

Nadto Janowi Olszewskiemu celnie odpowiedział Szef działu publicystyki TVP Info Tadeusz Płużański. Mówił zatem w rozmowie z „Super Expressem”: „Bandera faktycznie osobiście nie mógł uczestniczyć w zbrodni wołyńskiej, bo przebywał wtedy w niemieckim obozie. Jednak był twórcą całej ideologii państwa ukraińskiego wyłącznie dla Ukraińców, bez Polaków. Nieprzypadkowo ideologia ta nazywa się banderyzmem. Dlatego pośrednio był odpowiedzialny za zbrodnie na Wołyniu.”

Jako historyk i publicysta Tadeusz Płużański zwrócił także uwagę na konieczność wprowadzenia prawa broniącego prawdy historycznej i dobrego imienia Polski. Podkreślił też zachodzące w społeczeństwie ukraińskim procesy radykalizowania się nastrojów nacjonalistycznych. Powiedział o tym dość dosadnie i klarownie: „Zmieniło się podejście samych Ukraińców. Już nie jest tak jak kilka lat temu, gdy nacjonaliści stanowili nieliczącą się garstkę aktywistów we Lwowie. Dziś niemal wszędzie czci się UPA i ukraińskich nacjonalistów. To bardzo niebezpieczne. Dość pobłażania dla tego typu działań!”. [Źródło: se.pl]

 

Oni się Rosjan boją a nas mogą znowu obszarpać, okraść, napaść!

 

W tym samym wywiadzie, wspomnianym i cytowanym już powyżej dr Lucyna Kulińska mówi, napomina i w końcu ostrzega: „[…] My powtarzamy pewne scenariusze przedwojenne. Bardzo duża część Ukraińców się do wspólnoty krwi z Rosjanami poczuwa. Ci którzy są innego zdania z kolei doskonale wiedzą, że Rosjanom nic nie mogą zrobić. Prawda jest taka, że oni się Rosjan boją i tak najchętniej to by chcieli, żeby im Polacy lub w ogóle Zachód tą Ukrainę wywojował. Ich interesują „łupy”, kasa. Natomiast tymi, których się nie boją, których mogą znowu obszarpać, okraść, napaść, są Polacy, i się nie zawahają, bo zawsze znajdą pomoc ze strony Niemiec, Rosji… Po prostu jesteśmy tutaj najsłabszym ogniwem. Jeżeli pan Olszewski mieni się politykiem, to powinien się zastanowić nad tym, że przyłożenie przez niego ręki do wyhodowania banderyzmu pozycję Polski dramatycznie osłabiło. Każdy rok edukacji, tej szowinistycznej, którą odbiera tamta młodzież, tworzy coraz większe zagrożenie dla Polski. Polska milczała, a nawet sprzyjała. Dlaczego? Może więc nie o Polskę chodziło w tej grze, toczonej ponad naszymi głowami? To jakieś inne, większe plany miały nas znowu zetrzeć z mapy? Podsumowując: dla Ukraińców Rosjanie są niedościgli, oni nie mogą się im w żaden sposób przeciwstawić, natomiast Polaków uważają, tak jak i wtedy uważali, za element miękki i słaby, który da się łatwo obrabować.

Kiedy się nad tym zastanawiam przychodzi mi do głowy, że celem Ukraińców było oderwanie naszych województw wschodnich od Polski. Chcieli, oderwali. Dlaczego ich nie zagospodarowują? Dlaczego na nich nie pracują, dlaczego tę najżyźniejszą ziemię świata oni oddają obcym, a przychodzą tutaj do nas pracować? I znowu patrzą na te nasze zagospodarowane pola. I znowu przychodzi im do głowy, że tamtym furda – ale to zagospodarowane, też może być ich. Pojawiają się wciąż nowe żądania terytorialne – bo już chcą i Chełmszczyznę i Nadsanie, a potem aż po Kraków, aż po Warszawę. Tego Pan chce panie ‘Premierze’? Przecież pana wypowiedzi, to jest sprowadzanie zagrożenia na własny naród.”

Jak widać dobrze i wyraźnie z dwóch powyższych fragmentów znakomitej wypowiedzi dr Lucyny Kulińskiej z Krakowa. Pan Premier Jan Olszewski podle kłamiąc, całkowicie się skompromitował i jest absolutnie jasne, iż winien publicznie swoje haniebne słowa o krwawym upiorze Banderze, jakoby niewinnym rzezi wołyńskiej, musi te słowa jak najszybciej odwołać! To skandal! To osobista hańba Olszewskiego!

Osobiście nieustannie powtarzam z pełnym przekonaniem wszędzie i w każdym czasie: precz z gloryfikowaniem odrażających zbrodniarzy z OUN-UPA na współczesnej Ukrainie, mianowicie Bandery, Szuchewycza, Diaczenki i b. wielu innych krwawych upiorów, winnych zbrodni wojennych oraz ludobójstwa na Wołyniu i Kresach w latach 1939-1947. A teraz jeszcze publicznie dodam: precz z każdym rodzimym zdrajcą, który chciałby takich podłych zbrodniarzy z OUN-UPA publicznie wybielać, zatem kłamać w żywe oczy ludziom o ich haniebnych dokonaniach i w konsekwencji przyzwalać na ich gloryfikowanie, znaczy wyświęcanie na pomnikach.

Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/jan-olszewski-wybiela-i-wyswieca-krwawego-upiora-stepana-bandere#comment-1559208

©: autor tekstu w serwisie Niepoprawni.pl | Dziękujemy! :). <- Bądź uczciwy, nie kasuj informacji o źródle – blogerzy piszą za darmo, szanuj ich pracę.


BANDERYZM JAK HITLERYZM I STALINIZM

Sejm Rzeczpospolitej Polskiej przyjął w piątek 26 stycznia 2018 r pakiet zmian w ustawie o Instytucie Pamięci Narodowej (IPN). Największe emocje wśród znowelizowanych przepisów wzbudza penalizacja banderyzmu oraz szkalującego nasz naród pojęcia „polskie obozy śmierci”.

Kresowian goryczy stało się zadość! Przełomowe głosowanie w polskim Sejmie. Kresowianie od dziesięcioleci walczyli wytrwale i czekali cierpliwie na tę Ustawę. Doczekaliśmy! Projekt autorstwa posłów Kukiz’15 wprowadza zakaz podważania zbrodni ludobójstwa na Wołyniu dokonanej przez oddzały ukraińskich nacjonalistów.

Debata parlamentarna poprzedzjąca przjęcie Ustawy, była ostra i burzliwa, a sam projekt musiał wcześniej odczekać swoje w szufladzie Marszałka Sejmu RP. Odpowiadając na skandaliczne wystąpienie posła Marcina Święcickiego, broniącego z mównicy sejmowej ukraińskich banderowców, poseł Kukiz’15 Tomasz Rzymkowski nie pozostawił złudzeń: „Banderowców należy nazwać po imieniu – to ukraińscy naziści”. I dodał znacząco i klarownie: „Kto się wstrzyma, lub zagłosuje przeciw tej ustawie nie mają prawa mówić o sobie, że walczy z nazizmem.” Z kolei wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki przed głosowaniem powiedział z mównicy sejmowej: „Chcemy ścigać ludzi przypisujących Polakom nazistowskie zbrodnie.”

Ostatecznie Sejm RP 279 głosami na 414, przy 5 głosach sprzeciwu i 130 wstrzymujących się od głosu, przyjął ustawę o zmianie ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, pozwalającą na ściganie obok komunistycznych i nazistowskich zbrodni, również te dokonywane przez ukraińskich nacjonalistów oraz ściganie przestępstw promowania totalitaryzmów, w tym również ukraińskiego nacjonalizmu.

„Za” głosowali wszyscy posłowie Prawa i Sprawiedliwości, Kukiz’15, PSL, część koła Wolni i Solidarni (oprócz lidera Kornela Morawieckiego), niektórzy niezrzeszeni (w tym Robert Winnicki) oraz 2 posłów PO i 5 z Nowoczesnej. Przeciw opowiedziała się niemal cała Platforma, klub Nowoczesnej i klub UED.

Celem proponowanej zmiany jest znaczące ograniczenie publicznego głoszenia kłamstw na temat zbrodni ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w przestrzeni obowiązywania polskiego prawa. W uzasadnieniu do ustawy bowiem czytamy: „Szkodliwość bezkarności publicznego zakłamywania historii, zwłaszcza w tak tragicznym aspekcie jakim był akt eksterminacji ludności polskiej, żydowskiej, czeskiej, słowackiej, ormiańskiej i ukraińskiej nie budzi wątpliwości”.

Nowe przepisy zakładają zatem penalizację negacji zbrodni popełnianych przez ukraińskich szowinistów z OUN-UPA w ramach tzw. rzezi wołyńskiej, czyli ludobójstwa popełnianego na Polakach i innych mieszkańcach Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej (Żydach, Ormianach, niesprzyjających nazistom Ukraińcach i innym). Ponadto karze grzywny lub pozbawienia wolności do lat trzech podlegał będzie ten „kto publicznie i wbrew faktom przypisuje polskiemu narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę Niemiecką lub inne zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne”. Te kary przewidziano również dla ludzi dopuszczających się „rażącego pomniejszania odpowiedzialności rzeczywistych sprawców tych zbrodni”. Wyjątek w przepisach przewidziano dla działalności artystycznej i naukowej.

Co Ustawa na nowo reguluje i definiuje

Ustawa reguluje ewidencjonowanie, gromadzenie, udostępnianie, zarządzanie i korzystanie z dokumentów organów bezpieczeństwa państwa wytworzonych oraz gromadzonych od dnia 22 lipca 1944 r. do dnia 31 grudnia 1989 r., a także organów bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, dotyczących: „a) popełnionych na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r.” w tym zbrodni nazistowskich, zbrodni komunistycznych, zbrodni ukraińskich nacjonalistów i ukraińskich formacji kolaborujących z III Rzeszą, innych przestępstw stanowiących zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne.

W art. 2a Ustawa definiuje dość klarownie zbrodnie ukraińskich nacjonalistów jako zbrodnie: „nacjonalistów ukraińskich i ukraińskich formacji kolaborujących z III Rzeszą, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez ukraińskich nacjonalistów w latach 1925-1950, polegające na stosowaniu przemocy, terroru lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności, a w szczególności wobec ludności polskiej. Zbrodnią nacjonalistów ukraińskich i ukraińskich formacji kolaborujących z III Rzeszą jest również udział w eksterminacji ludności żydowskiej oraz ludobójstwie na obywatelach II Rzeczpospolitej Polskiej na terenach Wołynia i Małopolski Wschodniej”.

Kontekst historyczny i współcześnie polityczny

Przypomniano, iż podczas okupacji terytorium II Rzeczypospolitej przez III Rzeszę, w okresie od lutego 1943 do lutego 1944, na terenie byłego województwa wołyńskiego, doszło do masowej eksterminacji ludności polskiej przez nacjonalistów ukraińskich. Antypolskie czystki etniczne miały swoje apogeum w niedzielę 11 lipca 1943 r. Tego dnia na Wołyniu ukraińscy oprawcy zaatakowali 100 miejscowości. W lipcu i sierpniu 1943 r. zginęło co najmniej 20 tys. Polaków. Na podstawie istniejących danych naukowych można stwierdzić, że w wyniku akcji OUN-B i UPA poniosło śmierć przeszło 100 tysięcy Polaków (60 tysięcy na Wołyniu i porównywalna liczba na terenach Małopolski Wschodniej, a także innych województw).

Część formacji nacjonalistów ukraińskich powstała pod bezpośrednią kuratelą III Rzeszy. W roku 1943 doszło do powstania ochotniczej 14 Dywizji Grenadierów SS Galizien. Inspiracja powstania dywizji wyszła ze środowiska OUN frakcji melnykowców. Nacjonalistyczna formacja dopuściła się szeregu zbrodni wojennych, wśród których najokrutniejszą była masakra miejscowości Huta Pieniacka w 1944 r.

W uzasadnieniu do ustawy, znalazły się i takie słowa: „Zaraz po tych tragicznych wydarzeniach rozpoczęto tworzenie fałszywej interpretacji wydarzeń, niszczenie i fałszowanie dowodów, zaprzeczanie, ukrywanie oraz przemilczanie zbrodni, a także przedstawianie dla nich usprawiedliwień”. Zauważono wreszcie publicznie tragizm dziejowy, na który zwracał uwagę, już kikadziesiąt lat temu Jan Zaleski, ojca księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego gdy pisał w pamiętniku z goryczą: „Kresowian zabito dwukrotnie, raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie”.

Dalej czytamy niezwykle ważne fakty: „Ponad to Ukraina prowadzi własną politykę historyczną, której celem jest przedstawienie historii państwa ukraińskiego w jak najlepszym świetle. Ukraiński parlament w 2015 roku, w dniu, gdy przemawiał tam Prezydent RP Bronisław Komorowski, przyjął ustawę, w której uznał za ‘bojowników o wolność i niezależność Ukrainy’ między innymi członków Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, odpowiedzialnej za ludobójstwo na obywatelach II Rzeczpospolitej. Rozdział szósty ustawy ‘O statusie prawnym i uszanowaniu pamięci uczestników walki o niepodległość Ukrainy w XX wieku’ stanowi, że ‘1. Obywatele Ukrainy, cudzoziemcy i osoby bez obywatelstwa, które publicznie okazują pogardę dla osób, o których mowa w artykule 1 ustawy (w tym OUN i UPA) utrudniają realizację praw bojowników o niepodległość Ukrainy w XX wieku – podlegają odpowiedzialności zgodnej z prawem Ukrainy. 2. Publiczne zaprzeczenia zasadności walki o niepodległość Ukrainy w XX wieku uznawane jest za zniewagę pamięci bojowników o niepodległość Ukrainy w XX wieku, naruszenie godności narodu ukraińskiego i stanowi naruszenie prawa’.”

Przy czym dodano, zauważając, iż: „współczesne państwo ukraińskie bezapelacyjnie prowadzi politykę gloryfikacji sprawców ludobójstwa na Kresach II Rzeczypospolitej, a źródła tożsamości narodowej i bohaterstwa upatruje w zbrodniczych formacjach oraz zbrodniczej ideologii ukraińskiego integralnego nacjonalizmu”.

Precz z nazizmem, komunizmem i integralnym nacjonalizmem

Nadto w uzasadnieniu do ustawy, wytknięto b. słusznie Ukraińcom, wykładając kawę na ławę: „Ideologia nacjonalizmu opanowuje wszelkie sfery życia społecznego i publicznego na Ukrainie: gloryfikacja zbrodniczych formacji nacjonalistycznych należy do priorytetów polityki edukacyjno-wychowawczej na Ukrainie na wszystkich szczeblach formacyjnych od przedszkola do studiów wyższych; wybielanie i ‘tłumaczenie’ zbrodniczych działań OUN i UPA należy do priorytetów ukraińskiej polityki historycznej, co przejawia się m.in. następujących działaniach: oficjalnie dniem Obrońcy Ojczyzny na Ukrainie ustalony został dzień utworzenia UPA; do oficjalnego panteonu ‘bohaterów Ukrainy’ zostali zaliczeni ideolog nacjonalizmu i polityczny przywódca OUN Stepan Bandera i bezpośredni dowódca ludobójczych akcji na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej Roman Szuchewycz; upamiętnienia liderów zbrodniczych formacji stały się powszechne nie tylko w zachodnich częściach Ukrainy, ale także w skali całego państwa. Ulice im. Bandery i Szuchewycza mają pojawić się w Kijowie i innych miastach, a w części miast ukraińskich już istnieją; struktury bezpieczeństwa Ukrainy są wzorowane na zbrodniczych OUN i UPA; etos walki banderowskiego podziemia staje się wzorem dla tworzenia sił zbrojnych Ukrainy; ochotnicze oddziały, które weszły do sił zbrojnych Ukrainy bezpośrednio identyfikują się z tradycją nacjonalistyczną; na Ukrainie powszechnie neguje się fakt ludobójstwa obywateli polskich na Kresach; jako obowiązująca jest lansowana teza wypracowana przez propagandę banderowską w czasie II wojny światowej o rzekomej ‘wojnie polsko-ukraińskiej’”.

Ustawodawca zaznaczył poza tym klarownie w uzasadnieniu, iż „na ustawiczną profanację narażone są zwłaszcza znane miejsca spoczynku ofiar ludobójstwa. W przytłaczającej większości miejsca historyczne związane z ludobójstwem dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów czy miejsca pojedynczych i masowych mogił są pozbawione opieki, godnego wyglądu i zaznaczenia znakiem religijnym, memoriałowym i stosowną inskrypcją martyrologiczną. Utrudniane są projekty badawcze mające na celu poszukiwania mogił oraz prace archeologiczne i ekshumacyjne dotyczące ofiar terroru ukraińskiego nacjonalizmu. Nieliczne upamiętnienia z czasów ZSRS zostały zburzone lub zniekształcone (np. Pawliwka/Poryck na Wołyniu)”.

Paradoksalnie pomimo nagłaśniania oficjalnej propagandy o wzajemnym braterstwie polsko-ukraińskim, ustawodawca kontynuował wyliczanie współczesnych neobanderowskich patologii: „W innych miejscach kaźni stawia się pomniki oprawcom (np. Janowa Dolina na Wołyniu). Nierzadko na kościach ofiar urządza się wysypiska śmieci. Do dnia dzisiejszego należytego pochówku nie doczekały się dziesiątki tysięcy ofiar ludobójstwa”.

W końcowej części uzasadnienia celnie spuentowano raz jeszcze problem: „W związku z widocznymi wysiłkami mającymi na celu narzucenie stronie polskiej obowiązującej na Ukrainie narracji historycznej zakłamującej prawdę o ludobójstwie, uwłaczającej pamięci ofiar, które przeważnie traciły życie w nadzwyczaj okrutnych okolicznościach, biorąc pod uwagę fakt narastających ruchów migracyjnych z Ukrainy, kiedy nosiciele ideologii nacjonalizmu ukraińskiego i adepci światopoglądu opartego na gloryfikacji formacji, które dokonały zbrodnię ludobójstwa coraz liczniej są reprezentowani w Polsce, co też prowadzi do napięć w relacjach polsko-ukraińskich, sprawa prawnego uregulowania kwestii dot. pamięci ofiar antypolskich akcji ma zasadnicze znaczenie zarówno w kontekście prawdy historycznej jako niezbędnego czynnika uzdrawiającego kondycję moralno-etyczną społeczeństwa polskiego jak i rzeczywistej normalizacji relacji międzynarodowych i wsparcia środowisk prawdziwie demokratycznych na Ukrainie. Zdaniem wnioskodawcy powyższe fakty stanowią uzasadnienie dla prawno-karnej ochrony polskiej pamięci historycznej”.

Zgodny kontratak Ukraińców i Żydów na prawdę

Już w ten sam piątek, tuż po głosowaniu w polskim Sejmie, ukraiński resort spraw zagranicznych wydał specjalne oświadczenie, w którym podkreślił, że oczekuje od polskiego Senatu, który wkrótce będzie zajmował się ustawą, iż ten wykaże więcej mądrości w kwestiach mogących wpłynąć na relacje polsko-ukraińskie. Strona ukraińska wyraziła ubolewanie, że „wspólna tragiczna przeszłość jest upolityczniana”, w czym dopatrywać się można sugestii, jakoby Polacy również mordowali Ukraińców, na którą polskie MSZ nie zareagowało. MSZ Ukrainy zarzuciło Polsce „jednostronną interpretację wydarzeń historycznych”.

Ukraińskie MSZ nie podobało się również użycie w dokumencie określenia Małopolska Wschodnia (zgodnego z faktami) na terytoria leżące obecnie w granicy państwa ukraińskiego, niegdyś zaś tworzące Kresy Rzeczypospolitej. Podkreślano zatem jak zwykle, że Ukraińcy, podobnie jak Polacy, bardzo ucierpieli w okresie II Wojny Światowej, a także „bezinteresownie walczyli o wolność swojego kraju”.

Niestety przyjęta przez polski parlament Ustawa umożliwiająca karanie używania formuły „polskie obozy śmierci”, napotkała także b. poważny opór ze strony Izraela. Swoje oburzenie z powodu przyjęcia ustawy wyraził szef izraelskiego rządu, Benjamin Netanjahu, który powiedział: „Zdecydowanie sprzeciwiam się tej ustawie”. Jakby tego było jeszcze mało na Twitterze Netanjahu absurdalnie oskarżył Polskę o… negowanie zbrodni, jakich dokonano na Żydach, pisząc: „Historii nie można zmienić i negować Holokaustu”. Netanjahu poinformował także iż zażądał spotkania ambasadora z premierem Mateuszem Morawieckim.

Tymczasem Ambasador Izraela w Polsce Anna Azari podczas uroczystości w Auschwitz powiedziała wczoraj: „W Izraelu ta nowelizacja była traktowana jako możliwość kary dla świadectw ocalałych z Zagłady. Dużo, dużo emocji. Rząd Izraela odrzuca tę nowelizację. Mamy nadzieje, że możemy znaleźć wspólną drogę, by zrobić zmiany w nie zmiany. Izrael też rozumie, kto budował KL Auschiwitz i inne obozy. Wszyscy wiedzą, że to nie byli Polacy. Ale u nas traktuje się to jako niemożliwość powiedzenia prawdy o Zagładzie i wszyscy są oburzeni tym, co się zdarzyło.”

Oburzeniem zapałali i inni przedstawiciele izraelskich władz w tym parlamentarzyści Knesetu. Dyskusję rozpoczął Yair Lapid, być może przyszły premier Izraela: „Jestem synem osób, które przetrwały Holokaust. Moja babcia została zamordowana w Polsce przez Niemców i Polaków. Nie potrzebuje od was lekcji. Konsekwencje odczuwamy po dziś dzień. Ambasada powinna natychmiast wystosować przeprosiny.” Lapid poszedł jeszcze dalej na Twitterze, gdzie stwierdził: „Żydów zabijali Niemcy, ale tysiące ofiar nie spotkało nawet niemieckiego żołnierza”, co oznacza: „to były polskie obozy śmierci i żadne prawo tego nie zmieni”.

W tych atakach Żydzi są nadwyraz ze sobą zgodni, otóż nawet łider opozycji w Knesecie, Icchak Herzog zaapelował do premiera, by ten wezwał z Warszawy ambasadora w celu konsultacji, dotyczących „błędnej” ustawy. W Polaków uderzył w końcu i Prezydent Izraela, Reuven Rivlin. Miał stwierdzić, iż pomagaliśmy w zbrodniach niemieckich w czasie II wojny światowej, choć oczywiście zaznaczył, że nie wszyscy, wszak część wyciągała do Żydów pomocną dłoń.

Na ustawę agresywnie zareagowali także izraelscy dziennikarze. Lahav Harkov, dziennikarka „Jerusalem Post”, wpisała na twitterze kilkukrotnie hasło „Polish death camps”. Zaś portal Haaretz porównał ją do stalinowskiej propagandy.

Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/banderyzm-jak-hitleryzm-i-stalinizm

 


Tej nocy z Lasu Świnarzyńskiego wyszły upiory z siekierami na niewinny i śpiący Dominopol nad Turią


W maju 1943 r. banderowcy zabrali ze sobą do lasu Edwarda Korda i Władysława Piwkowskiego oraz innych Polaków, rozpowiadając niby tu i ówdzie, że chłopcy ci będą teraz walczyć razem z nimi, ramię w ramię z Niemcami. Jednak ludzie Ci nigdy już więcej nie wrócili do swoich domów i rodzin. Polacy w naszych stonach po cichu, powiadali między sobą, że Ich banderowcy skrytobójczo pomordowali tam, że już na pewno nie wrócą, bo są wśród pobitych. Wiem o tym ponieważ przychodziła do nas siostra rodzona Edwarda, której było na imię Rozalia, lat około 20 i tak mówiła w naszym domu: „Chyba Edek nasz nie wróci, bo słyszeliśmy, że Ich w lesie bandery pobili.”.

Po zabiciu Niemców na majątku Barańskich i zlikwidowaniu, tej niemieckiej placówki, Ukraińcy poczuli się panami w terenie i już zupełnie jawnie poczynali sobie w całej naszej okolicy. Przestali się bać kogokolwiek i jawnie z bronią jeździli po naszych drogach. Rozgrabili też do cna majątek Barańskich i dobrodusznie rozdali ludziom. Często widziałam tych młokosów po 17 lat z karabinami, jak zupełnie bezkarnie szli sobie drogą. Tymczasem w nas Polakach, już narastał strach, zaczęliśmy na serio obowiać się Ukraińców i tego, co jeszcze mogą chcieć zrobić.

Mówiło się też często, szczególnie w naszym młynie, znaczy Polacy którzy przyjeżdżali z różnych stron, dzielili się wiedzą, że oto Ukraińcy organizują tajne spotkania i zebrania po wsiach. Uderzające w tych przekazach było to mianowicie, że b. uważano, nawet pilnowano, by Polacy nie brali udziału w tych zebraniach. Było to mocno podejrzane, a dla wszystkich Polaków mocno, już nawet niepokojące. Po temu nasz tata Roman Różycki zawziął się, by raz jeden na takie spotkanie pójść, ale mama Maria Różycka mocno się sprzeciwiła, mówiąc: „Nie idź, jak cię tam nie wołają, to nie idź.”.

Dużo ludzi przychodziło do młyna i mówiło o tym wszystkim z troską i niepokojem, by nie powiedzieć z wyczuwalnym lękiem. Co ważne nikt się właściwie, już temu nie dziwił, skoro niemal powszechnie i gołym okiem, można było zobaczyć, jak Ukraińcy już stronili od Polaków i jakby patrzyli spode łba, jakoś tak wrogo.

Pomimo wszystko życie toczyło się dalej i trzeba było, jakoś z tym wszystkim żyć, staraliśmy się w tych trudnych dniach, zachować konieczny spokój. Jak zawsze w każdą niedzielę, udawaliśmy się na mszę świętą do parafialnego kościoła pw. Narodzenia NMP w Swojczowie. Naturalnie ks. Franciszek Jaworski, proboszcz naszej parafii, był doskonale poinformowany o tym wszystkim, co działo się w całej okolicy. A jednak w swoich kazaniach i w swoim słowie do wiernych nie nawiązywał do tych ostatnich wydarzeń, jakby nie chciał rozpalać jeszcze większego konfliktu.

Na tydzień przed rzezią, około południa udałam się do mojej koleżanki Marysi Semeniuk. Ich zabudowania należały już do wsi Gnojno, ale od nas to było zaledwie 300 m. Gdy tam przyszłam, zastałam jej rodziców oraz trzech obcych chłopów. Szykowali się iść na zebranie do dużej, starej wsi ukraińskiej Gnojno. Jej mama poczęstowała mnie pierogami i poprosiła, bym wróciła się do domu, gdyż oni udają się teraz na spotkanie do Gnojna. Ja powiedziałam wtedy, że powiem o tym zebraniu swemu ojcu, aby i on sam mógł udać się na takie zebranie do Gnojna. Wtedy ona rzekła: „Lepiej żeby nie szedł.”.

Kiedy wróciłam zatem do domu, opowiedziałam ze szczegółami wszystko ojcu, nie pomijając, tej znów niepokojącej rady. A był u nas właśnie szwagier Jan Turowski z Dominopola, bowiem przyjeżdżali do nas z żoną Stefką, niemal na każdą niedzielę. Szwagier Jan zaraz powiedział: „Widzi tata, że coś się jednak szykuje, skoro tak się Ukraińcy ukrywają. I mnie też wzbraniają wydawać Niemcom drzewo. Nakazali nam też napisać na kartce, ile jest osób w domu i z obrazkiem świętym, powiesić na dworze, nad drzwiami domu.”. Po tej rozmowie szwagier Jan pojechał do domu na Dominopol. Ten ostatni tydzień przed „Krwawą Niedzielą” w Dominopolu i na Wołyniu jeszcze był spokojny, tylko my wciąż zastanawialiśmy się, co to Ukraińce takie tajemnicze.

Na kilkanaście godzin przed rzezią ludności polskiej, 10 lipca w sobotę, około południa szwagier Jan przyjechał ze Stefką do nas ponownie, coś nie dawało mu spokoju, bał się tego, co jeszcze może się wydarzyć. Raz jeszcze poważnie rozmawiał z naszym ojcem o całej sytuacji na Dominopolu, mówił tak: „Tato coś się szykuje, bo Ukraińcy tak się spieszą, tak się kręcą, tak wszędzie jeżdżą!”. Poprosił także naszą mamę Marię, aby pojechała z nimi na Dominopol, ponieważ mają przyjść trzy kobiety, by grabić siano, by mama nagotowała dla nich obiadu. Stefka była już bowiem w siódmym miesiącu z dzieckiem i zwyczajnie nie dawała sobie ze wszystkim rady. I mama Maria poszła z nimi na Dominopol. A właśnie tej nocy banderowcy z Lasu Świnarzyńskiego, zgotowali Polakom na Dominopolu istne piekło na ziemi, mordując dosłownie wszystkich mieszkańców tej wsi.

 

Krwawa Niedziela 11 lipca 1943 r. w Dominipolu

 

To była jeszcze jedna, jakich wiele, spokojna noc nad piękną Turią, choć dla wielu Polaków, było w tej nocy, coś niepokojącego, coś jakby wisiało w powietrzu, choć większość nie wiedziała, że oto ostatni już raz, kładzie się do łóżka. Tak samo było na Dominopolu, niby ludzie coś przeczuwali, a jednak ogromna większość dała się zaskoczyć i niemal wszyscy zginęli.

Nasza mama Maria w ten sobotni wieczór, zjadła kolację razem z Janem i Stefką, a potem wszyscy spokojnie udali się spać i to był ten ostatni raz, gdy wszyscy widzieli się, jeszcze razem, szczęśliwi, żywi i cali. Opatrzność Boża czuwała jednak, tej nocy nad naszą mamą, która spała w kuchni, a były tam drzwi na ogród, natomiast siostra Stefka spała w pokoju, były tam drzwi na Las Świnarzyński. Nagle w nocy mama usłyszała gwałtowny łomot do drzwi, ktoś dobijał się, chcąc się dostać do środka chaty. Mama Maria b. się wystraszyła i natychmiast drzwiami wyleciała do ogrodu i tam skryła się w jamie, w której Jan Turowski pędził uprzednio bimber.

Gdy zrobiło się cicho i spokojnie, a było już na świataniu, mama Maria wyszła z ukrycia i poszła do chaty zobaczyć, co tam się właściwie stało. Drzwi w stronę lasu były otwarte, a w korytarzu na progu, leżała zamordowana jej córka Stefania Turowska, leżała w dużej kałuży krwi. Ciała zięcia Jana Turowskiego nie widziała, ale znalazła ciało matki Jana, a po drugim mężu Marii Potockiej. A pan Potocki leżał w swoim pokoju i była narzucona na niego pierzyna. Przerażona tym, co zobaczyła, uciekła z powrotem i dobrze się ukryła, już w innym miejscu. Rano znów zobaczyła, jak Ukraińcy ściągali wszystkich za nogi, właśnie do tej jamy, w której mama skryła się szczęśliwie uprzednio. Widziała także, że tak porzucone ciała, zarzucili ziemią i bezceremonialnie, po prostu zadepatali. Mama Maria tak się bała, że przesiedziała w tym ukryciu cztery dni, aż do środy 14 lipca.

Z opowiadania mamy wynika także, że w środę miało miejsce na Dominopolu jakieś zamieszanie i Ukraińcy „uciekali” z obawy przed Polakami do Lasu Świnarzyńskiego na Wołczak, gdzie była ich główna siedziba i baza do wypadów w całej okolicy. Mama skorzystała z tego zamieszania i przeszła pomiędzy nimi przez most na rzece Turii i przyszła do naszego domu na kolonię Mikołajpol.

Po sąsiedzku mieszkali Ukraińcy, gospodarze zauważyli mamę i zaraz donieśli banderowcom: „Zabiliście cztery osoby, a tu była jeszcze jej matka, która ukrywała się, a teraz uciekła i na pewno będzie mówić, co widziała na Dominopolu.”.

Mama w tym czasie przyszła już do domu, była środa i dom był zamknięty. Mama stała tak na drodze i rozmyślała, co ma teraz uczynić. Nawet nie wiedziała, co się w domu w tych dniach tragicznych wydarzyło, czy tu także był pogrom na Polakach i czy uciekliśmy, czy zwyczajnie jeszcze żyjemy. Naraz nadjechał Ukrainiec na koniu, pochwycił mamę i zabrał z powrotem, aż do głównej bazy banderowców we wsi Wołczak. I tak nasza mama zmuszona była pracować dla nich w kuchni, gotowała dla banderowców posiłki.

 

Szok i konsternacja po rzezi w Ziemi Swojczowskiej

 

Wymordowanie niemal wszystkich mieszkańców dużej i starej polskiej wsi Dominopol, zostało przeprowadzone, tak sprawnie, że my na Mikołajpolu przez pierwsze dni, nic o tym nie wiedzialiśmy. Po niedzieli zwyczajnie czekaliśmy, że mama wróci z Dominopola, tymczasem nie było jej, ani w poniedziałek, ani we wtorek. Na trzeci dzień w środę, było to właśnie 14 lipca, tato mocno się już niepokoił, czemu to nasza mama wciąż nie wraca i powtarzał: „Co to jest, że Marysi nie ma z powrotem?”. I tato Roman powiedział do mnie: „Idź z krowami do Helenówki i wywiedź się od ludzi, co tam się dzieje.”.

I ja poszłam, ale w drodze spotkałam Polkę Rozalię Korda oraz panią Piwkowską lat ok. 45. One pierwsze pytały mnie, czy my już coś wiemy o Dominopolu i czy wiemy, już coś o losie naszej Stefki oraz czy nasza mama Maria jest w domu. Odpowiedziałam, że mamy wciąż nie ma z powrotem z Dominopola i póki co nie wiemy, co się tam mogło stać. Wtedy one rzekły: „To wy wciąż nie wiecie, że cały Dominopol jest już wyrżnięty i Wasi bliscy pewnie też.”. Byłam w takim szoku, że niewiele już z nimi przystawałam, tylko zaraz nawróciłam do domu i powtórzyłam wszystko, co usłyszałam ojcu. Lecz ojciec nie uwierzył w te wieści i powiedział: „To niemożliwe, żeby tak wszystkich ludzi pobili, to ci ktoś głupot naplótł. Idź zatem drugi raz do Helenówki i dowiedź się coś więcej o tym.”.

I ja raz jeszcze poszłam na kolonię Helenówka i zastałam tam polską rodzinę Jantasów, spakowanych na wozie i gotowych do ucieczki. Jeszcze kilka innych rodzin polskich, też spakowanych i gotowych uciekać w każdej chwili. Ponieważ jednak sytuacja się nieco uspokoiła, stali tak z wozami i czekali, co jeszcze może się lada moment wydarzyć. Porozmawiałam zatem z Jantasową i pytałam, czy to prawda, co mówiły Rozalia Korda i Piwkowska, że cały Dominopol już wyrżnięty. Gospodyni Jantas wyznała mi wtenczas b. przejęta tak: „Tak to prawda, bo psy wyją, krowy ryczą, w kominach się nie pali, tylko bandziory jeżdżą jak szalone w tą i nazad. Ponieważ zrobiło się cicho i już nie mordują, to my stoimy tak i czekamy. Idź i powiedź niech wasz ojciec, będzie w pogotowiu także ze wszystkim.”. Wróciłam zatem pospiesznie do domu i powtórzyłam wszystko raz jeszcze, jak usłyszałam.

Nawet wtedy nasz tata, jeszcze nie wierzył, nie mieściło mu się w głowie, jak można zaplanować, a potem bestialsko wymordować, tak dużą społeczność. Nakazał zatem starszej naszej siostrze Kazimierze, aby poszła sama na Dominopol i sprawdziła, co tam się rzeczywiście stało i Kazia poszła. Dotarła b. blisko miejsca tragedii, bo aż do mostu na rzece Turii, tylko około 500 m od pierwszych zabudowań, wymordowanej wsi polskiej Dominopol.

Była tam chata, w której mieszkała znajoma dziewczyna, Polka o nazwisku Stachurska. Jej córka lat około 17, była dobrą koleżanką Kazi i często razem udawały się do kościoła w Swojczowie na nabożeństwa. Okazało się, że młoda Stachurska, była także na Dominopolu, właśnie w tę noc z soboty na niedzielę, kiedy mordowano z zaskoczenia mieszkańców wsi. Jest zatem naocznym świadkiem, tych niewymownie tragicznych dla Polaków, a dla Ukraińców haniebnych zapustów.

Stara Stachurska opowiadała zatem Kazi osobiście tak: „Moja córka była w tę starszną noc na Dominopolu, gdy Ukraińcy niespodziewanie napadli na mieszkańców wsi i bestialsko, bez miłosierdzia mordowali wszystkich, których zdołali dopaść. Także ona została mocno uderzona przez bandziora, ostrym narzędziem w ramię i mocno pokaleczona. Na szczęście udawała, że nie żyje, a rana była na tyle poważna, że zmyliła czujność napastników. Kiedy oprawcy odeszli, zdołała się poderwać na nogi i ukryć w pobliskich konopiach, tam straciła przytomność. Gdy się ocknęła, przez rzekę Turię, przedostała się z największą ostrożnością do rodzinnego domu. Opatrzyłam ją i ukryłam przed rezunami w naszej komórce. Chodź a zaprowadzę cię do niej, byś sama mogła się przekonać, że to co mówią ludzie o masakrze na Dominopolu jest straszną prawdą.”.

I rzeczywiście kiedy otworzyła drzwi komórki, ujrzała swoją koleżnakę, ranną i wciąż ogromnie przejętą tym, co się kilka dni temu wydarzyło. Kazia w obliczu naocznego świadka pogromu na Dominopolu, również poczuła, jak uginają się pod nią, jej własne nogi. Jakby dopiero teraz, tak do końca, dotarło do niej, co tam tak przecież blisko na Dominopolu, który tak dobrze był jej znany, naprawdę się wydarzyło. Stara Stachurska widząc jej przejęcie, powiedziała: „Nie idź na Dominopol, bo cię tam na pewno zabiją. Moja córka widziała także, jak zakopywali ciała pobitych mieszkańców Dominopola, zapewne chcą teraz ukryć przed światem, dowody swojej haniebnej zbrodni. Na pewno i ciebie nie wypuszczą.”.

Kazia zaraz wróciła do domu na Mikołajpol i przekazała naszemu ojcu wszystko, co widziała i słyszała. Teraz nasz tato Roman w końcu uwierzył i zaczął wolno pakować nasze rzeczy do kufra. Potem spakowane rzeczy, ukryliśmy w zbożu w życie. Od pierwszych chwil ojciec był przerażony, nie bardzo wiedział, co w takiej sytuacji zrobić, wahał się, co do następnych, a koniecznych kroków. Wtedy nadjechała znajoma Polka z Zarudla o nazwisku Hasiak z czwórką dzieci. Nawet nie zatrzymała się, ale tylko zwolniła bieg konia, by krzyknąć do ojca tak: „Panie Różycki niech pan ucieka, bo nas na Zarudlu już mordują!”.

Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/tej-nocy-z-lasu-swinarzynskiego-wyszly-upiory-z-siekierami-na-niewinny-i


Waszej Ekscelencji Adolfowi Hitlerowi oddany sługa Andrzej Szeptycki, arcybiskup


Straszne słowa! Zgroza bije z tego tytułu! Jak się to czyta, to nie chce się wierzyć, że mógł to oficjalnie, świadomie i dobrowolnie smarować abp Cerkwi grecko – katolickiej Andrzej Szeptycki ze Lwowa.

A jednak Metropolita Lwowa obrządku grecko – katolickiego dwoił się i troił, by wyprosić zwycięstwo dla Ukrainy, oficjalnie kolaborującej z III Rzeszą Niemiecką Adolfa Hitlera. Przypomniał sobie zatem pewną zakonnicę bazyliankę, która go zapewniała o zwycięstwie nazistowskiej armii Hitlera, bo miał jej o tym: „powiedzieć sam Bóg Ojciec”Starzec uczepił się tej iluzji i napisał list do samego wodza Adolfa Hitlera. List jest pełen pocieszenia dla fuhrera III Rzeszy i być może w ten oryginalny sposób również i sobie władyka dodawał otuchy. Oto poniżej treść tego przesławnego Listu:

„Wasza Ekscelencjo!

Niżej podpisany ukraiński arcybiskup obrządku bizantyjskiego we Lwowie, od wielu lat zna pewną kobietę, która też już wiele lat entuzjazmuje się Fuhrerem i zawsze za Niego się modli. Ta kobieta jest prorokinią mającą często tajemne widzenia, które według zasad mistycznej teologii mogą być uważane za słowa Najwyższego. Kobieta ta prosi mnie o napisanie pisma. Czynię to z ochotą w nadziei, że tym samym spełniam swój obowiązek wobec Waszej Ekscelencji. Prorokini tej powiedziano wiele: Hitler w pokorze prosił mnie o zwycięstwo. Będzie on wysłuchany i zdobędzie największą na świecie sławę, jeżeli wypełni to, czego od niego wymagam. Powinien on w pełnej jednomyślności z głową chrześcijaństwa, Jego Świątobliwością papieżem rzymskim, pomóc chrześcijaństwu w uzyskaniu zwycięstwa… . Jeżeli Wasza Ekscelencja zechce uzyskać więcej danych, tedy jestem do usług. Waszej Ekscelencji oddany sługa Andrzej Szeptycki, arcybiskup”.

Odpowiedź od nazistowskiej bestii, jak się tego należało spodziewać, nie nadeszła! Rodzi się jednak w uczciwym sercu naturalne, inne pytanie, mianowicie czy papież Franciszek który zatwierdził 16 lipca 2015 r. dekrety o heroiczności cnót ośmiorga sług Bożych, w tym greckokatolickiego metropolity lwowskiego Andrzeja Szeptyckiego, wiedział o tym powyższym, haniebnym Liście i znał jego wstrząsającą treść?! Rodzi się też inne b. ważne pytanie, czy Nuncjusz Apostolski abp Celestino Migliore, a potem Jego następca Nuncjusz Apostolski abp Salvatore Pennacchio, przekazują regularnie do Watykanu i do samego papieża, wieści o licznych i b. krytycznych publikacjach w Polsce, względem tego łotra, którego chce się wynieść obecnie na Ołtarze Kościoła?!

Dla przykładu Listę opublikowaną i dostępną obecnie w internecie: „Nie dla beatyfikacji abp Andrzeja Szeptyckiego”, na dzień dzisiejszy podpisało z imienia i nazwiska aż 932 osoby z Polski i całego świata, a 228 innych osób uczyniło to nie ujawniając swoich danych. To wielka rzesza ludzi! Lista ta wciąż jest uaktualniana o nowe wpisy!

Dlatego raz jeszcze: nie bądź bierny! Nie bądź letni! W końcu nie bądź tchórzem i nie bój się mówić tego, co czujesz, o czym dobrze wiesz i co jest zwykłą prawdą. Protestuj i Ty! Masz do tego święte prawo! Możesz tego dokonać jeszcze dziś na specjalnie stworzonej, ku temu stronie pod adresem:

http://www.petycjeonline.com/nie_dla_beatyfikacji_abp_andrzeja_szeptyckiego(link is external

P.S

List Metropolity Andrzeja Szeptyckiego jest to fragment zaczerpnięty z opracowania dostępnego od wielu lat w internecie: „Metropolita Andrzej Szeptycki – wybrane teksty krytyczne”, podkreślenia zaś w tekście, pochodzą od autora bloga S. T. Roch
Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/waszej-ekscelencji-adolfowi-hitlerowi-oddany-sluga-andrzej-szeptycki

 

RZEŹ KOLONII GŁĘBOCZYCA NA WOŁYNIU

Głęboczyca znana także niekiedy jako Głęboczyce, to duża kolonia polska w gminie Olesk na Ziemi Włodzimierskiej na Wołyniu. Liczyła 70 gospodarstw w tym tylko cztery rodziny ukraińskie. Tradycyjnie rodziny polskie na Wołyniu, były wielopokoleniowe i wielodzietne, po temu w niektórych gospodarstwach żyło więcej niż jedna rodzina.

Okres miedzywojenny to typowa wołyńska sielanka, ludzie żyli zgodnie i naprawdę szczęśliwie. Wszystko zmieniło się podczas demonicznej II wojny światowej. Oba bezwzględne totalitaryzmy: sowiecki i nazistowski b. szybko odmieniły serca spokojnej ludności ukraińskiej, która zatruta nadto przez nienawistną propagandę OUN – UPA, rzuciła się masowo mordować niewinną ludność polską na Kresach, a w tym i na Wołyniu.

Niemal tradycyjnie zaczęło się od Żydów. Niemal wszystkie pogromy na Kresach, właściwie zawsze zaczynają się od pogromów ludności żydowskiej i tym razem było nie inaczej. Rzeźnikami byli Niemcy, a wydatnie wspierała ich w tych haniebnych mordach pomocnicza policja ukraińska. Po temu od 1942 r. wśród ludności polskiej w kolonii Głęboczyca, ukrywło się wielu Żydów. To kolejny dowód na poczciwość i ofiarność mieszkańców tej kolonii.

Widziałem popa i procesję, słyszałem co śpiewali, a po czasie była ta rzeź diabelska

Pan Dionizy Sobieraj: „Do 29 sierpnia 1943 roku z rodzicami i rodzeństwem mieszkałam we wsi Głęboczyce. Po zajęciu naszych terenów przez wojska radzieckie Ukraińcy pełnili u nich służbę jako policjanci oraz pracowali w urzędach. Po wejściu wojsk niemieckich Ukraińcy od razu służyli nowej władzy również jako policjanci. Od 1942 roku rozpoczęły się wywózki młodych Polaków na roboty do Niemiec. Do wywózek wyznaczała Polaków ukraińska policja. Z mojej rodziny został wywieziony mój brat Kazimierz.

Od 1943 roku zaczęły do nas docierać sygnały o  mordowaniu Polaków przez Ukraińców. Już od wiosny 1943 roku nie było możliwości opuszczenia naszej wsi, dokoła której były posterunki ukraińskie. W naszej wsi mieszkała kobieta o nazwisku Kicka, do której przychodził Ukrainiec, spoza Głęboczycy. Opowiadała, że przynosi jej ubrania z rabunków i morderstw w innych wsiach. W tym czasie przez naszą wieś przejeżdżali furmankami uzbrojeni Ukraińcy. Nie kryli się przy tym ze swymi zamiarami w stosunku do Polaków, śpiewając piosenkę, której treść pamiętam do dziś: ‘Wyrezali my Żydów, Wyreżemy i Lachiw, od małego do starogo. Nie ostaniś ni odnogo’

W tym miejscu chciałbym także dodać, iż przypominam sobie, że w tym okresie Ukraińcy w pobliżu wsi Turyczany obok drogi prowadzącej do Głęboczycy usypali z ziemi kopiec i zatknęli krzyż prawosławny. Było to latem 1943 roku. Wtedy z kolegami ukradkiem zbliżyłem się do tego miejsca. Widziałem procesję ze sztandarami, szedł tam też pop ubrany w szaty liturgiczne. W czasie tej procesji Ukraińcy najpierw śpiewali pieśni cerkiewne, a następnie tę piosenkę, której treść wyżej zacytowałem.

Po zobaczeniu tej procesji uciekłem stamtąd i więcej już tam nie chodziłem. 22 sierpnia 1943 roku na polecenie Ukraińców mój ojciec wyjechał furmanką. Oprócz niego wyjechali także Winiarski, Małecki i Iwański. Wszyscy zostali zamordowani. Następnej niedzieli 29 sierpnia 1943 r. wcześnie rano pędziłem krowy na pastwisko. Tylko zdążyłem wyjść z podwórka, a tu jakiś mężczyzna w pobliżu ogrodu krzyknął ‘Bulbowcy mordują’. Wtedy zauważyłem idących rzędem Ukraińców.

Wówczas szybko wróciłem i poinformowałem mamę i rodzeństwo. Kiedy uciekaliśmy zauważyłem, jak jakiś Ukrainiec uderzył babcię Franciszkę Kazańską ostrzem siekiery. Nie zatrzymując się, uciekałem dalej. Resztę mojej rodziny dogoniłem na skraju wsi. Tam już było dużo ludzi. Wszyscy uciekaliśmy na łąkę. Wkrótce jednak zobaczyliśmy na drodze uzbrojonych Ukraińców. Wtedy prawie cały tłum cofnął się w stronę zabudowań. Nasza rodzina schroniła się w rowie i nim przesuwała się stronę drogi, pozostali zaatakowani zostali przez Ukrainców na koniach. Nie widzieliśmy masakry, ale słychać było przeraźliwe krzyki. Nam udało się szczęśliwie dotrzeć do krzaków. Po jakimś czasie doszliśmy do rzeki Turii, skąd blisko było do domu mamy siostry. Razem z Kubickimi dotarliśmy do Włodzimierza.” [16]

Zatem już od 1943 r. policjanci ukraińscy nękali ludność polską nocnymi rewizjami w poszukiwaniu broni i przechowywanych Żydów. W marcu 1943 r. nacjonaliści ukraińscy zamordowali leśniczego Jana Chodorowskiego. [1]

Pani Lucyna Szubert wspomina: „W naszej wsi i najbliższych okolicach już od pierwszych dni 1943 r. zaczęły się nasilać represje i aresztowania. Mężczyźni i starsza młodzież ukrywali się w zakamarkach zabudowań, piwnicach, na polach, lub w lesie. Aresztowania i rewizje miały miejsce co dnia, bywały i nocami. Zakazane było poruszanie się pomiędzy wsiami. Nie mogliśmy odwiedzać się wzajemnie, kontaktować z ludźmi z innych osiedli”. [3] A pan Jan Winiarski z Głęboczycy napisał po wojnie: „Widziałem nagminne szykanowanie ludności polskiej, szukanie broni, wywożenie młodzieży do Niemiec, mordowanie Żydów”. [4]

Miał połamane ręce i nogi oraz wydłubane oczy

Pani Konstancja Szczepańska pisze: „Pierwsze represje i mordy  w naszej wsi Głęboczyce rozpoczęły się wczesną wiosną  1943 r. po rozbrojeniu załogi niemieckiej przez bandę UPA i spaleniu dworu dziedzica Krzyżanowskiego. Sam dziedzic wyjechał ze swojego majątku, około roku wcześniej. Po tym napadzie nasiliły się rewizje i represje w stosunku do ludności polskiej. Mój mąż Władysław chodząc często po lesie, znajdował zakopane ciała pomordowanych Polaków. Powiadamiał rodziny. Pewnego dnia znalazł zmasakrowane ciało chłopca z naszej wsi Tadeusza Iwańskiego, aresztowanego kilka dni wcześniej. Miał połamane ręce i nogi, wydłubane oczy. Pogrzeb po wcześniejszym  zezwoleniu urządziła mu matka” [5]

Tak oto na oczach zastraszanej, prostej, bezbronnej ludności, drogą przez Głęboczycę nacjonaliści ukraińscy zwozili zwabionych, uprowadzonych, schwytanch, co mężniejszych na kolonii i w całej okolicy Polaków, po czym w pobliskim lesie i na gliniankach mordowali skrytobójczo, stosując b. często okrutne tortury.

Pani Lucyna Szubert: „15 sierpnia 1943 r. przyszło do nas czterech uzbrojonych w karabiny upowców. Wyznaczyli ojca na podwodę. W tym samym dniu razem wyjechali do lasu: ojciec Stanisław Sobieraj, Grela Adam, Wieniarski Michał, Iwański Adam i Lipert. Na każdym wozie siedziało po kilku Ukraińców z bronią. Dowiedzieliśmy się potem, że furmani zaraz po wyjeździe ze wsi zostali związani i już do domów nie powrócili. Zamordowano ich w okolicach staweckiego lasu. W tym czasie jawnie, nie kryjąc się z zamiarami, śpiewali piosenkę: ‘Polaków wyriżem, Ukrainu zbudujem’.” [6]

Pani Konstancja Szczepańska: „Tuż przed samym dniem 29 sierpnia 1943 r., można było zauważyć dziwne zachowanie się Ukraińców w stosunku do ludności polskiej. Omijali oni znajomych, nie chcieli rozmawiać, wcześniej tego nie było” [7]

Mama zaczęła krzyczeć i przestała, gdy ojczym uderzył ją siekierą w głowę, co widziałem

29 sierpnia 1943 r. zbrojna grupa Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), wspierana przez chłopów ukraińskich z sąsiednich wsi, dokonała napadu na kolonię Głęboczyca, podczas którego zginęło około 250 Polaków. Po otoczeniu wsi, tak by nikt nie mógł uciec z masakry, przystąpiono do mordowania, głównie siekierami, widłami, szpadlami, kijami. Nad ofiarami jak zwykle zresztą znęcano się diabelsko, ucinając ręce, nogi, język itp. Co do przebiegu masakry relacje świadków są na ogół zgodne. Atak nastąpił o świcie nad ranem, około 4.00. Na dworze było jeszcze szaro. Większość mieszkańców Głęboczycy została zaskoczona w śnie.Inni zaalarmowani strzałami i przeraźliwymi krzykami tych, którzy już byli mordowani pośpiesznie opuszczali domy i uciekali.

Wspomina Eugeniusz Sobieraj mieszkaniec Głoboczycy: „W niedzielę 29 sierpnia 1943 r. rano, kiedy słońce jeszcze nie wzeszło, mój ojciec Antoni obudził mnie pośpiesznie. Wybiegliśmy na podwórko i usłyszeliśmy rzadkie strzały na naszej kolonii. Z jednego kierunku dobiegł nas krzyk kobiety: ‘O Jezu, Jezu!’ i zaraz zamilkł, z innej strony rozległ się śmiertelny jęk żeńskiego głosu: ‘Jezus, Maria, ratuj!’ i natychmiast ucichł. U Jana Zamrzyckiego słyszałem niesamowity, głośny pisk i krzyk dzieci, który za chwilę także zamilkł.

Wtedy mój ojciec Antoni, matka Ewa, siostra Regina, brat Lucek oraz stryj Marceli z żoną i dwojgiem dzieci zrozumieliśmy, że upowcy mordują Polaków i zaczęliśmy uciekać w kierunku Jagodna. Stryj Marcel przypomniał sobie, że ma zakopany karabin pod gruszą. Więc on, ojciec i ja wróciliśmy, żeby wziąć tę broń. Ale do gruszy nie doszliśmy, ponieważ byli już tam Ukraińcy. Wróciliśmy biegiem do mamy i reszty rodziny. Zobaczyliśmy ich wszystkich pomordowanych w rowie. Mama i stryjenka Marcelowa były przebite widłami w brzuchy, jeszcze się ruszały. Dzieci tak samo zakłute, mocno zbroczone krwią, były już martwe.

Na moment przystanęliśmy przy nich ale widzieliśmy, że nic im nie pomożemy. A tu za nami pędził banderowiec na koniu. Zaczęliśmy uciekać w kierunku gospodarstwa diaka na Jagodnem. Stryjek Marcel odłączył się od nas i pobiegł na grzęzawisko, które było niedaleko. Od tamtej pory nigdy go nie widziałem. Ja z ojcem wpadliśmy na drogę, która była ogrodzona łozowym płotem od gospodarstwa diaka, aż do łąki, na której zostało zamordowane moje rodzeństwo. Gdy Ukrainiec na koniu nas dogonił, ja automatycznie przeskoczyłem przez łozowy płot do sadu, oglądając się, co dzieje się z tatą. Jeździec pędząc na koniu uderzył ojca grubym kijem lub siekierą, ponowił ciosy kilka razy, ojciec upadł. Leżącego bandyta uderzył jeszcze kilka razy, potem ruszył w moim kierunku. Byliśmy w sadzie, nie mógł mnie dogonić. Przebiegłem przez drogę i wlazłem w kopę zboża. Straciłem świadomość. Gdy się obudziłem była noc. Widocznie dostałem wtedy ataku padaczki, która mnie prześladuje do dziś”. [8]

Młody chłopak tak zapamiętał te wydarzenia: „Tej nocy spałem w kuchni, a mama z moim ojczymem Ogniewczukiem w sypialni. Obudziłem się rano i słyszałem, że ojczym wstał i wyszedł na dwór. Popatrzyłem przez okno i zobaczyłem iż bierze siekierę, która była przy pieńku na podwórzu i wraca z nią do mieszkania. Wtedy otworzyłem okno i wyskoczyłem na zewnątrz. Chwilę zatrzymałem się przy oknie pokoju. Wtem mama zaczęła krzyczeć i zaraz przestała, gdy ojczym uderzył ją siekierą w głowę, co widziałem. Wtedy ten człowiek wyskoczył z chaty i zaczął mnie gonić ale ja mając 14 lat byłem młody i uciekłem.

Ten Ogniewczuk wydawał wyroki śmierci na Żydów, Cyganów, a później Polaków. Każdego skazanego przywozili naszym traktorem do glinianki nad Turią, położonej za obejściem Grelii i tam go zabijali. Widział to mój wujek Ulański, który mieszkał po drugiej stronie rzeki. Za rzeką Turią na przeciwko Grzesiaka mieszkał Ukrainiec Trochim, którego Polak bardzo lubił. W dzień napadu Grzesiak i jego żona, zbiegli do ich sąsiada Trochima, ten zamiast ukryć polskie małżeństwo albo sam je zamordował, albo wydał je oprawcom” [9]

Krzyczał do dziecka: czy nie wiesz gdzie dzisiaj jest twoje miejsce

Niektórzy mieszkańcy Głęboczycy uniknęli śmierci, gdyż nie nocowali tego dnia w swoich domach. Wspomina pani Lucyna Szubert zamieszkała obecnie w Koszalinie: „Tę noc cała nasza rodzina spędziła w konopiach. Zbudził nas krzyk sąsiadki Adamkowej: ‘Uciekajcie bo wszystkich mordują’. Było nas pięcioro i mama. Zerwaliśmy się do ucieczki. Pobiegliśmy do sąsiada Ukraińca w b. podeszłym wieku. Ten chwycił widły i wypędził nas z podwórka. Wtedy popędziliśmy do lasu. Po drodze spotkaliśmy dużą grupę ludzi uciekających w tym samym kierunku. Pod lasem moja mama zatrzymała nas na chwilę i skierowała wzdłuż skraju zarośli. Spotkani ludzie pobiegli w głąb lasu, a za nimi ruszyli upowcy. Dopędzili biedaków i mordowali siekierami, bo strzałów nie było słychać. My zaś ile tchu i sił biegliśmy brzegiem lasu w kierunku wsi Orlechówka, tam spotkaliśmy jadące wozy z Niemcami, którzy wybrali się po żywność. Wraz z nimi dotarliśmy do Włodzimierza”. [10]

Pani Ograbek Katarzyna: „Noc z 28 na 29 sierpnia 1943 r. była bardzo niespokojna. W oddali słychać było rżenie koni, wycie psów i odgłosy strzałów. Wyszłam z mężem na podwórko. Ojciec, mama, siostra i brat zostali w domu. Ja i mąż nie wróciliśmy do mieszkania. Ukryliśmy się na strychu w oborze. Nad ranem usłyszeliśmy hałas na podwórku, krzyki mojej rodziny i głośne rozmowy Ukraińców. Chciałam zejść i zobaczyć, co się dzieje ale mój mąż mi nie pozwolił.

Po około 10 minutach wszystko ucichło, na podwórku zrobiło się spokojnie. Dlatego postanowiłam zobaczyć co się stało. Gdy wyszłam na dwór, zauważyłam kilku Ukraińców w obejściu u sąsiada, który właśnie wyprowadzał konia. Jeden z banderowców spłoszył zwierzę a potem uderzył gospodarza jakimś ostrym narzędziem tak, że jego głowa potoczyła się po ziemi. Gdy to zobaczyłam wpadłam do domu, aby ostrzec swoją rodzinę. Jednak było już za późno! Całe mieszkanie pokryły kałuże krwi. Mój ojciec Jan Krakowiak leżał w progu przebity bagnetem, mama Karolina Krakowiak rozciągnęła się na łóżku zalana krwią, z drugiego pokoju dochodziły jęki siostry.

Przestraszona uciekłam stamtąd, wróciłam do męża i o tym wszystkim opowiedziałam. Gdy mąż to usłyszał, wyrwał słomę z dachu, tak abyśmy mogli obserwować, co się dzieje. Za kilka minut tamci znów wrócili na nasze podwórko. Wtedy poznałam jednego z nich. Był to nasz sąsiad Wołodia Tarasiuk oraz inni z sąsiednich wsi. Grupa ta wykopała dół pod progiem naszego domu, a potem zniosła zwłoki moich rodziców i ośmioletniego brata Stefana Krakowiaka  i wrzuciła do tego dołu. W trakcie tego wyszła z domu moja siostra Ania lat 11. Usiadła na drzewie i patrzyła, co robią Ukraińcy z naszymi bliskimi, bardzo płacząc. Nagle przyjechał banderowiec na koniu i zaczął krzyczeć na pracujących, dlaczego tutaj jeszcze nie skończyli, że dawno powinni być w następnej zagrodzie.

Potem zauważył moją siostrę Anię, zsiadł z konia i zaczął na nią wrzeszczeć i spytał: ‘Czy nie wiesz gdzie dzisiaj jest twoje miejsce’, potem złapał ją za włosy, doprowadził do domu i kazał położyć się na ciałach naszych rodziców, ale nie chciała. Wtedy uderzył ją szpadlem w głowę, zachwiała się i wpadła do dołu, ale jeszcze żyła. Oni jednak zasypali dół.

Gdy skończyli, poszli do następnej zagrody naszych sąsiadów Sławskich. Widziałam jak zakopali osiem pomordowanych osób. W pewnym momencie jeden z oprawców złapał małe dziecko za nóżki i uderzył głową o słup, a potem wrzucił do dołu. Zostaliśmy w oborze jeszcze na noc, bo baliśmy się, że kiedy wyjdziemy z ukrycia, złapią nas i zabiją. W dniu 30 sierpnia ukraińscy oprawcy wrócili do Głęboczycy, aby ograbić domy, w których wymordowali wcześniej Polaków. Na drabiniaste wozy, zaprzężone w cztery konie, ładowali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość: ubrania, pościel, meble i inne sprzęty domowe. Zabrali także bydło, konie i inny inwentarz. Gdy odjechali, uciekliśmy w nocy 30 sierpnia. Początkowo ukrywaliśmy się w grobowcu na cmentarzu. Na drugi dzień przedostaliśmy się do Maciejowa, a potem do Chełma”. [11]

Ukraińcy dopędzili je i zarąbali na moich oczach

Lucjan Metrzelski po wojnie mieszkający w Przemyślu wspomina: „Za Polski przedwrześniowej mieszkałem wraz z rodzicami i rodzeństwem we wsi Głęboczyce. Ojciec posiadał średnie gospodarstwo rolne. Nadeszła okupacja hitlerowska, a wraz z nią szerzący się nacjonalizm ukraiński. Powstały bandy UPA głoszące śmierć ludności polskiej na tych terenach.Nad ranem 1 września 1943 r. we wsi Głęboczyce wszystkie zabudowania polskie zostały otoczone przez miejscowych rezunów, uzbrojonych w siekiery i widły. Zaskoczeni Polacy zaczęli uciekać. Ale napastnicy dopadali ich i zarąbywali. Ja miałem wtedy 15 lat. W zamieszaniu wyskoczyłem z domu. Za mną podążyły dwie moje siostry. Ukraińcy dopędzili je i zarąbali na moich oczach. W domu zginęli rodzice i pozostałe rodzeństwo, to znaczy: Metrzelski Stanisław lat 53, Metrzelska Helena lat 43, Metrzelska Zofia lat 18, Metrzelska Helena lat 16, Metrzelska Marcela lat 7, Metrzelska  Krystyna lat 4, Metrzelska Henryka lat 2, Metrzelski Hieronim lat 6.

Ja uciekłem w pole z najbliższym sąsiadem Janem Mamotem. Za nim biegł też jego syn Marian, dopadli biedaka i zabili. Z rodziny Mamota banderowcy zamordowali: Mamot Franciszka lat 40, Mamot Bronisława lat 6, Mamot Helena lat 3, Mamot Marian lat 9, Mamot Władysława           lat 14.

Władysław Siemaszko i Ewa Siemaszko w monumentalnym dziele: „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów uraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945” przy tej miejscowości podają, że ustalono nazwiska 199 osób, Polaków zamordowanych 29 sierpnia 1943 r. i w kilku dniach następnych. Dalej przytaczają wszystkie te osoby z imienia i nazwiska w układzie alfabetycznym.

Na koniec warto jeszcze dodać, że b. duża liczba Ukraińców brała czynny udział w ludobójstwie na Polakach. Napad na Głęboczycę był częścią większej akcji UPA na zachodzie Wołynia. Tego samego dnia wymordowano inne pobliskie miejscowości polskie. Niestety wydaje się, że większość Ukraińców popierała to demoniczne, wołyńskie ludobójstwo, choć zdarzały się i chlubne wyjątki, gdy dwoje dzieci, chłopiec lat 6 i dziewczynka lat 2, zostały dobrodusznie uratowane przez sprawiedliwego Ukraińca Aleksandra Kuszneruka i w 1944 r.  przekazane do PCK w Chełmie Lubelskim. [2]

Po dziś dzień nic niewiadomo, by na terenie dawnej polskiej kolonii Głęboczyca, przeprowadzono ekshumację kości męczenników Wołynia i Kresów. A przecież nie trzeba wydaje się nikomu tłumaczyć dlaczego jest to wciąż niespełnionym obowiązkiem państwa polskiego oraz Kościoła katolickiego, którego wierni Owi nie zostali godnie pochowani, po dziś dzień, choć od zbrodni ludobójstwa upłynęło już de facto 74 lata.

Powższe opracowanie to fragment Pracy Magisterskiej autora bloga S.T. Roch, napisanej pod kierunkiem Prof. dr hab. Mieczysława Tanty, obronionej 9 maja 1997 r. w IH UW, zatytułowanej: „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich popełnione na Polakach w powiecie Włodzimierz Wołyński w latach 1939 – 1944”

http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/rzez-kolonii-gleboczyca-na-wolyniu

 

http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/ludobojstwo-w-kolonii-wladyslawowka-na-ziemi-swojczowskiej-na-wolyniu

LUDOBÓJSTWO W KOLONII WŁADYSŁAWÓWKA NA ZIEMI SWOJCZOWSKIEJ NA WOŁYNIU

 

Inwazja Niemiec hitlerowskich na Rosję sowiecką latem 1941 r. zmieniła wszystko w moim życiu, rozpoczęła się bowiem ciężka, dramatyczna okupacja niemiecka, brzemienna w skutkach dla Polaków na Wołyniu. Póki co przez rok czasu panował u nas względny spokój, Ukraińcy siedzieli cicho, było to jak przysłowiowa cisza przed burzą. Od połowy 1942 r. pojawiły się pierwsze sygnały, że Niemcy wyznaczają młodych Polaków do przymusowej pracy w Niemczech. Nie było to jeszcze poważnym obciążeniem, a zagrożona była najczęściej dorosła młodzież. W naszej okolicy nawet nie było znać ukraińskiej policji w służbie niemieckiej.

Latem 1942 r. Niemcy wysługując się Ukraińcami rozpoczęli również gwałtowną akcję wyniszczania Wołyńskich Żydów. Powszechnie było wiadomo, że zamykają ich w gettach, a potem systematycznie eksterminują. W naszej wiosce wielu gospodarzy polskich przechowywało wielu Żydów i nawet nasi sąsiedzi Nowaczyński Jan i Janina, ukrywali dwie Żydówki i małe dziecko. Ktoś to jednak przyuważył i dosniósł o tym policji ukraińskiej. Do dziś pamiętam jak do naszego domu wpadł wściekły Ukrainiec i krzyczał do mego ojca: „Ty masz Żydów, wydaj ich zaraz tu, bo jak sami znajdziemy, to zabijemy was wszystkich na miejscu!”. Ale nasz tata nikogo nie ukrywał, tak że nikogo nie znaleźli. Niestety u Nowaczyńskich znaleźli i zabrali ze sobą do lasu. Wiadomo co tam z nimi zrobili.

Wiem jednak, że pomimo wszystko, niektórym udało się do końca, do dnia rzezi w naszej kolonii, przechować niektórych Żydów. Dla przykładu Polak z Władysławówki, który mieszkał pod samym lasem, pan Strojwąs, zbudował schron na skraju lasu i tam ukrywał i żywił całą żydowską rodzinę, tak aż po dzień rzezi. Potem musieli uciekać, a jednak udało im się, podobnie i rodzina Strojwąsów przeżyła. Po wojnie osiadła w Hrubieszowskiem na Zamojszczyźnie. Skąd mi to wiadomo? Otóż po wojnie, może w 1964 lub 65 r., raz jeden z mężem odwiedziliśmy pana Strojwąsa i jego rodzinę w ich domu. Byliśmy ciekawi, co stało się z tą rodziną żydowską. O dziwo pomimo tak piekielnych trudności, przeżyli i przedostali się szczęśliwie do Izraela. Po wojnie nie zapomnieli swoich dobroczyńców, ale odnaleźli rodzinę pana Strojwąsa i przysłali specjalne podziękowanie za tak uratowane życie. Mówił nam o tym sam Strojwąs.

Właściwie do zimy 1942 r. było spokojnie i Ukraińcy jeszcze nie atakowali Polaków. Podobnie zima była jeszcze w miarę spokojna i nie znać było obaw przed Ukraińcami. Dopiero od marca 1943 r., tylko śnieg ustąpił, a już tata mówił w domu, że Ukraińcy poczynają mordować Polaków. Gdy przychodziła noc całą rodziną opuszczaliśmy dom i szliśmy spać do sąsiadów Ukraińców o nazwisku Kłosowski. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej trudna, tak że co raz to jakaś rodzina potajemnie uciekała do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Właśnie Jan Nowaczyński zabrał swoją rodzinę i wszyscy uciekli do miasta, jeszcze przed zimą 1942 r. . Jego gospodarstwo zajęła ukraińska rodzina znad Buga o nazwisku Kłosowscy i to u nich właśnie czasami ukrywaliśmy się po nocach. Takich Ukraińców Niemcy osiedlili w naszej kolonii ze cztery rodziny.

Dużo więcej Ukraińców znad Buga, było na kolonii Ewin bowiem była to kolonia wcześniej w większości zamieszkana przez rodziny niemieckie. Było nawet 30 numerów – to była duża niemiecka kolonia, podobnie zresztą inna pobliska kolonia Wandywola. Z Polaków na Ewinie to byli właśnie Antoni Kaliniak i Józef Szklarski. Kiedy w 1940 r. Niemcy przez umowę państwową III Rzeszy Niemickiej z Sowietami, wyjechali do Raichu, Sowieci osiedlali na tych opuszczonych już gospodarstwach właśnie owych Ukraińców znad Buga.

Wracam do ciężkiej wiosny 1943 r., otóż w tym czasie często nocowaliśmy także w lesie i na polu. Czuliśmy się zastraszeni i bardzo cierpieliśmy. Nie pamiętam by ktoś na naszej kolonii organizował samoobronę, oddział partyzancki by się bronić, stawić opór w razie napadu. Nie potrafię tego dziś zrozumieć i widzę tę naszą społeczność, taką bezbronną, jak barnki na rzeź prowadzoną. Kiedy się nad tym zastanawiam to przypominam sobie, jak Ukraińcy sprytnie paraliżowali strachem polskie rodziny. Mianowicie przyjeżdżali uzbrojeni Ukraińcy wozami do Władysławówki, chodzili do domów i brali samych młodych mężczyzn, tłumacząc że będą tworzyć w lesie polską partyzantkę w Lesie Świnarzyńskim. To było około kwietnia 1943 r. .

Z naszej kolonii, szczególnie z drugiego końca od Lasu Kohyleńskiego, nabrali wielu chłopaków, razem było może nawet 10, a przy tym tylko 3 banderowców wartowników. Widać było, że samymi rękoma mogli tych Ukraińców podusić. Proste pytanie czemu tego nie zrobili można wyjaśnić jedynie tak, uwierzyli mianowicie w ukraińską zbrodniczą propagandę, o tworzeniu polskiej partyzantki. Pamiętam jaka byłam ciekawa i osobiście z innymi dziećmi pobiegłam na drogę, by poprzyglądać się tym chłopom. Głowy mieli pospuszczane i byli smutni. Tak ich zabrali i z tym dniem wszelki ślad po nich zaginął. Na pewno wszyscy zostali bestialsko pomordowani w lesie. Szkoda że dziś nie pamiętam ich nazwisk ale dwóch rozpoznałam, byli mi bowiem znajomi. Ludzie potem powszechnie mówili między sobą, że na pewno ich zamęczyli, a jednak nikt nie próbował dalej organizować samoobrony. Za to coraz częściej Polacy całymi rodzinami uciekali do miasta.

 

Dni grozy i noce pełne strachu

 

Na wiosnę 1943 r. zmarł mój dziadzio Marcin Kaliniak ale na pogrzeb pojechał tylko nasz tatuś Piotr Kaliniak i jego rodzony brat Antoni. Obowiązywał już wszystkich zakaz uczestniczenia w nabożeństwach w kościele w Swojczowie. Ukraińcy b. obawiali się tłumnych spotkań Polaków przy naszym kościele. Nawet w niedzielę nie chodziliśmy już do kościoła, nawet nasi rodzice. Dlatego też rok 1943 zapisał się w mojej pamięci, czasem bez mszy świętej, innym Polakom z kolonii Władysławówka podobnie. Mszę za dziadzia odprawił nasz proboszcz ks. Franciszek Jaworski, a jego ciało spoczęło na cmentarzu w Swojczowie. Tam też pochowano babcię Teklę, żonę Marcina, która zmarła wiele lat wcześniej.

Dodam jeszcze, że Niemców w 1940 r. w wielkie mrozy woził do granicy na Bugu swoim wozem dziadzio Józef Szklarski i tak się poważnie zaziębił, że po dwóch tygodniach leżenia w łóżku pomarł. Ks Jaworski pochował go także na cmentarzu w Swojczowie. Podobnie babcia Emilia zmarła rok przed wojną w 1938 r. . Osobiście brałam udział w tym pogrzebie i widziałam jeszcze, że mieli Szklarscy na cmentarzu ładny pomnik. Na tę uroczystość przyjechała nawet mama babci Emilii, a moja prababcia Kamińska z Bełżyc w Lubelskiem.

Od maja 1943 r. uzbrojeni Ukraińcy, nie kryjąc się wcale przejeżdżali przez naszą wieś i głośno śpiewali wrogie piosenki, dla przykładu: „Smert, smert Lachom……” . Szczególnie głośnym echem odbiło się w naszych stronach wymordowanie dwóch polskich rodzin: Rudnickich, a jakiś czas potem Romanowskich w sąsiedniej kolonii Augustów.

Prawdziwa tragedia naszej społeczności zaczęła się właściwie od Krwawej Niedzieli 11 lipca 1943 r., kiedy to lotem ptaka dowiedzieliśmy się, że Ukraińcy wymordowali wszystkich mieszkańców Dominopola. Dużej i starej wsi polskiej w naszej parafii. Z tej makabrycznej zbrodni wyratowały się tylko cudem, nieliczne jednostki, często pokaleczone i bliskie obłędu. A to co opowiadano sobie o przebiegu pogromu, mroziło krew w żyłach. Wiedzę o tej tragedii zawdzięczamy panu Nowaczyńskiemu, który cudem zdołał wydostać się z mordowanej i szczelnie pilnowanej przez banderowców wsi. Resztkami sił przedostał się do Władysławówki i schronił się u swojego rodzonego brata. W naszej kolonii wielu było Nowaczyńskich, ten był sąsiadem Ambrożego Schaba. Wieści które przekazywał w oka mgnieniu rozeszły się po naszej okolicy. Moj tata Piotr Kaliniak udał się tam osobiście i wysłuchał uważnie całej tej historii. Kiedy wrócił mówił naszej mamie w domu: „Działy się tam straszne rzeczy, Ukraińcy wymordowali podstępnie wszystkich mieszkańców Dominopola, a sam Nowaczyński wciaż nie może przyjść do siebie.”

Od tego dnia wielki strach padł na wszystkich mieszkańców naszej kolonii. Niemniej jednak nikt z nas nie widział jeszcze wtedy, że takie barbarzyńskie napady miały miejsce, tego dnia w bardzo wielu innych miejscowościach na Wołyniu. Pomimo wszystko u nas nic właściwie się nie zmieniło, ludzie nadal nocami ukrywali się gdzie kto mógł, a w dzień pracowali.

Tak przeszedł w naszych stronach niemal cały lipiec i sierpień i tylko czasami ludzie ze strachem opowiadali sobie, kolejne akty barbarzyństwa ukraińskiego. Pod wpływem tego co się działo mój tata Piotr oraz Ambroży Schab naradzali się wspónie, by zoorganizować ludzi w naszej kolonii i wspólnie uciekać do miasta Włodzimierz Wołyński. Po rozeznaniu sytuacji, przekonali się szybko, że ogół mieszkańców naszej kolonii sprzeciwia się takiej ucieczce. Nawet żona Ambrożego Paulina tłumaczyła, jak to kobieta: „Z czego my tam będziemy żyć w mieście, gdzie my się tam podziejemy?” Tak oto ani samoobrony, ani nawet wspólnej ucieczki, nie udało się w naszej kolonii zorganizować, a oczekiwano po prostu na to, co się dalej wydarzy. Był to poważny błąd bowiem w końcu stało się to, co najgorsze.

 

Banderowskie ludobójstwo na kolonii Władysławówka

 

Napad na naszą kolonię miał miejsce w sierpniu i na pewno w samą niedzielę. O ile dobrze pamiętam było to 21 sierpnia 1943 r., około 6.00 rano. Pamiętam, że tej nocy spaliśmy w polu i właśnie wróciliśmy do domu, rozkręcał się normalny dzień, zwykłe zajęcia przy gospodarstwie. Mama moja Adela Kaliniak z d. Szklarska udała się zwyczajnie do obory, aby wydoić krowy. Ja z siostrą byłyśmy właśnie na podwórku, gdy mama powiedziała do nas: „Słuchajcie co to jest, że ludzie tak krzyczą i ktoś strzela!”

A rzeczywiście gdzieś daleko czasami słychać było co chwilę krzyk i powtarzały się pojedyńcze strzały. Mój tato słysząc to powiedział do nas wszystkich: „Wyskoczę na Ewin do brata Antoniego i zobaczę co to się dzieje.” I zaraz pobiegł przez pola. A ja dalej patrzę i nasłuchuję, bo nasze zabudowania były od drogi kawałek. Na raz patrzę, że z drogi głównej jadą do naszego domu na furmance Ukraińcy, a był ich cały wóz pięciu może sześciu. Zaraz skaczę do mamy i krzyczę, że już z drogi skręcili i jadą na naszą posesję. Mama na to rzuciła wiadro z mlekiem, wyskoczyła z obory i od razu wszyscy pobiegliśmy do naszych sąsiadów Ukraińców o nazwisku Kłosowscy. Stali już na podwórku i byli nie mniej wystraszeni jak my, widać było, że też nie wiedzą co się dzieje. Kłosowski mówi do nas: „Jak Ukraińcy biją Polaków to my was przechowamy ale jak wasi biją naszych, to nas wtedy będziecie ratować.”

Natychmiast wskazał stodołę byśmy się tam mogli dobrze ukryć. Prędko chowamy się zatem, a ja patrzę przez szparę na nasze zabudowania. Widzę bandziorów wyraźnie jak bigają po całym naszym podwórku i bardzo przy tym krzyczą. Widać jak byli wściekli, że zdążyliśmy uciec. Wyskoczyli z podwórka na pole za stodołą, stały tam kopki zżętego zboża. Może dwóch albo i trzech rozrzucało te kopki, tak wściekle nas szukali, sądzili że tam się ukryliśmy. Z pół godziny nas tak szukali po przeróżnych zakamarkach. Nie mogli sobie podarować, że ta polska rodzina zdołała się ocalić. Następnie wsiedli na wóz i odjechali tak jak przyjechali, my jednak pozostawaliśmy w ukryciu przez cały dzień, aż po zmrok.                                                                                                              Tego koszmaru nigdy nie zapomnę, przez cały dzień słychać było strzały i rozpaczliwe krzyki okrutnie mordowanych ludzi. Specjalnie słychać było jęki kobiety, długo się męczyła, może nawet godzinę tak biedna konała, potem wszystko ucichło. Po jakimś czasie Kłosowski powiedział nam, że to Irena Schabowa tak bardzo cierpiała. Przyszedł do nas do stodoły, jeszcze podczas dnia i opowiadał co widział i słyszał. Mówił, że właśnie wrócił z naszej kolonii, chodził tam wraz z innymi cztoroma Ukraińcami. Nakrywali ciała prześcieradłami, a młodzież ukraińska kopała doły i tak oto zakopywali ciała pomordowanych Polaków. Gdy nastał wieczór i wszystko ucichło zobaczyliśmy z ukrycia, że pojawił się ich syn Wacek. Był bardzo zdenerowany, rzcił wprost rowerem i chwilę rozmawiał z rodzicami. Następnie razem przyszli do stodoły, a my opuściliśmy kryjówkę wychodząc do nich.

Zaraz Wacek powiedział do nas: „Musicie uciekać ponieważ my was nie ochronimy od bandytów Ukraińców, gdyż jutro będą szukać po wszystkich domach ukraińskich, czy aby ktoś tam się nie ukrywa.” Widzieliśmy, że całe jego rzeczy były mocno splamione krwią, nie trudno było się domyslić, że brał bezpośredni udział w rzezi na Polakach. Zaraz też rzekł Wacek do swojej matki: „Idźcie matko do domu Kaliniaków i wyjmijcie z ram Obraz Święty i przynieście tutaj.” A do nas tak oto dodał: „Jak was Matka Boża nie ochroni to was nic nie ochroni!”

I rzeczywiście Kłosowska poszła do naszej chaty, wyjęła Obraz z ram, przyniosła i dała naszej mamie. Następnie, nie zwlekając wyprowadził nas Wacek przez pola w stronę Ewina. Usilnie namawiał naszą mamę, by mnie zostawiła z nim ale mama nie zgodziła się. Powiedziała krótko: „Jak zginiemy to wszystkie razem!” Zatem Wacek wrócił się do Władysławówki, a my nocą przeszłyśmy przez kolonię Ewin i zatrzymałyśmy się przy domu Antoniego Kaliniaka. Szukałyśmy tam naszego ojca Piotra, na podwórku nawoływaliśmy, czy może się tam gdzieś ukrywa, może nas usłyszy ale nikt nie odpowiadał. Przeszliśmy więc przez gospodarstwo i skierowaliśmy się na Barbarów.

Jakiś czas potem okazało się, że stryjek Antoni słyszał nas tak nawołujących ale nie wychodził. Poważnie obawiał się, że to sami Ukraińcy zmusili nas do wołania, aby także i ich rodzinę wytropić i zlikwidować. Zatrzymaliśmy się w Barbarowie u Ukraińca o nazwisku Nachwatiuk, którego syn Piotr Nachwatiuk kilka lat wcześniej ożenił się z moją stryjeczną siostrą Antoniną z domu Kaliniak, córką Antoniego. Nachwatiuk poinformował nas, że z naszych nikt do niego jak na razie nie dotarł. Udałyśmy się do lasu, ponieważ mieszkał pod lasem i przeszliśmy około dwóch km, krótko po wejściu do lasu, usłszałyśmy tuż za nami krzyki i strzelaninę. Możliwe, że ktoś nas przyuważył i teraz nas ścigali, chcieli nas tam ponownie pozabijać. Mama na to ukryła nas w chaszczach i gęstwinie i tam nas zostawiła, a sama udała się do Józefa Ostapa. Było to bowiem wciąż niedaleko naszej kolonii Władysławówka.

Ostap był przyjacielem taty. Mama powiedziała mu wszystko i zaraz przyszła do nas jego córka, chyba miała na imię Ewa lat około 25. Zabrała nas do stodoły Ostapa i tam nas dobrze ukryła, przyniosła też rzeczy. Mama wytłumaczyła Józefowi gdzie są zakopane przy naszym domu rzeczy i on rzeczywiście poszedł, odkopał i przyniósł. Te rzeczy w których uciekaliśmy, były już bardzo zniszczone. Ostap poszukiwał i naszego taty Piotra ale bez powodzenia.

Po jakimś czasie dowiedzieliśmy, że nasz tatuś Piotr w tym krytycznym momencie rzezi nie zatrzymał się u brata Antoniego ale z jego podwórka udał się do kolonii Swoczówka, gdzie mieszkała siostra naszej mamy Stanisława Kuczek. Była to mała kolonia zamieszkana przez Polaków, rozłożona nad samym lasem Świnarzyńskim. Rodzina Kuczków posłyszała już strzały i wszyscy powychodzili na podwórko, gdyż do Władysławówki było może tylko 3 km. Naraz przed ich dom wpada nasz tata Piotr i krzyczy, by natychmiast uciekali: „Uciekajcie! Ukraińcy mordują Polaków! Zabili Adelę i jej dzieci!” W pierwszym odbiorze myśleli, że tatuś oszalał, a on widząc że wcale nie reagują na jego słowa, skoczył do lasu nic więcej nie mówiąc. W lesie chciał teraz nieco odpocząć, tymczasem na Świczówce właśnie zaczynał się napad banderowców. Kiedy rodzina Kuczków posłyszała strzały i krzyki mordowanych ludzi na ich kolonii zaraz wszyscy skoczyli do lasu i tam właśnie znowu spotkali tatusia Piotra. W lesie przeczekali całą noc, a rankiem ruszyli do miasta Włodzimierza Wołyńskiego.

Na leśnych drogach spotykali wielu Polaków z różnych miejscowości, wiele było takich rodzin, zapamiętałam dramat jednej z rodzin. Małżeństwo z trzy –  miesięcznym dzieckiem, otóż mąż domagał się natarczywie, by matka dziecko pozostawiła na pastwę losu, lecz ona nie chciała o tym słyszeć, więc zostawił ją z dzieckiem i odszedł sam. Potem okazało się, że z tą chwilą ślad po nim zaginął, a ona i dziecko szczęśliwie przeżyli.

Zanim jednak cała ta grupa uciekinierów trafiła do miasta, przez cały tydzień ukrywali się po leśnych krzakach. My tymczasem nie mieliśmy o tym wszystkim pojęcia. W stodole siedzieliśmy, aż zapadły ciemności. Nocą okazało się, że w jego zabudowaniach ukrytych było znacznie więcej takich osób jak my, kóre teraz powychodziły. Razem było nas 10 osób niedobitków. Pamiętam Polaka o nazwisku Buczek z Władysławówki, innych osób nie znałam bowiem byli z innych miejscowości, przeważnaie ze wsi Dojewa. Była to mała wieś polsko-ukraińska położona niedaleko od Władysławówki, właściwie to byli nasi sąsiedzi. Położona była na łąkach i było tam około 30 domów. Miałam tam jedną koleżankę.

Nas wszystkich jeszcze tej samej nocy przeprowadził sprawiedliwy Ukrainiec Józef Ostap swoimi, sobie tylko znanymi ścieżkami leśnymi, aż w okolice miasta Włodzimierza Wołyńskiego i tam już nas zostawił. Wytłumaczył nam dokładnie drogę do miasta, a sam spiesznie wrócił do domu, też obawiał się bowiem o życie własne i jego rodziny. Szliśmy teraz razem około 1 km, a już powolutku rozwidniało się. Nagle zobaczyłiśmy żołnierzy, którzy z bronią palną biegną w naszą stronę, może było ich trzech, może czterech. Mama kazała nam się przeżegnać, mówiła że to koniec. A mieli do nas 300 m, z tym że byliśmy na łąkach i nie było gdzie uciekać. A to była polska samoobrona. Powitanie było b. radosne, ludzie płakali ze szczęścia. Zaprowadzili nas do wioski, gdzie byli sami Polacy, było tam już dużo polskich partyzantów. Zaraz dali nam pić i mogliśmy odpocząć, a po godzinie szliśmy dalej do miasta, było już tam b. blisko. [fragment wspomnień Reginy Schab z d. Kaliniak z kolonii Władysławówka na Ziemi Swojczowskiej na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S.T. Roch]

 

Wpis z dnia 31 Października 2016r.

http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/papiezu-franciszku-meczennica-wolynia-teofila-krochmal-oddala-zycie-swoje

Papieżu Franciszku męczennica Wołynia Teofila Krochmal oddała życie swoje i dziecka w heroicznej nadziei i z miłości do teściowej

 

Uroczystość Wszystkich Świętych, którą przeżywamy 1 listopada, pozwala nam oddawać cześć i modlić się w jednym dniu do wszystkich Świętych i Błogosławionych Niebiskiego Jerusalem. Znany jest powszechnie b. obszerny poczet zbawionych ludzi, których cnoty zostały uznane za heroiczne i którzy dostąpili łaski i chwały Ołtarzy. Lecz możemy mieć żywą nadzieję, że jeszcze więcej jest w Niebie takich osób, które również swoim życiem zasłużyły na świętość, a które są tam bez naszej ziemskiej wiedzy o tym. Przemawiają za tym fakty z ich poczciwego życia doczesnego, a nawet akty heroicznej miłości, włącznie z oddaniem życia za swojego bliźniego. Dziś w kontekście tych szczególnych dni Oktawy Wszystkich Świętych, ośmielam się prosić publicznie Ojca Świętego Franciszka, by zwrócił uwagę na heroiczną ofiarę czystej miłości Teofili Krochmal, ubogiej chłopki, mieszkanki kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej.

Ta duża i polska kolonia należała do kat. parafii pw. Narodzenia NMP w Swojczowie na Wołyniu, a ostatnim proboszczem był ks. Franciszek Jaworski. W ostatnich dniach sierpnia ludność kolonii Teresin, została podstępnie napadnięta w nocy przez przygotowanych do rzezi ukraińskich nacjonalistów i niezwykle brutalnie wymordowana. Lecz ci którzy przeżyli tę masakrę oraz ci którzy uciekli wcześniej, zanim doszło do ludobójstwa nie pozwolili, by została zapomniana męczeńska śmierć ich rodzin i sąsiadów. Przez mroczne dziesięciolecia PRL-u, trwała żywa pamięć o Nich właśnie, którzy tam za graniczną rzeką Bug, pozostali już na wieczną wartę. A którzy po dziś dzień leżą tam w przeróżnych jamach, tak jak zakopali Ich, bez jakiegokolwiek pożegnania podli banderowcy.

Wreszcie nastąpił wymodlony i wypłakany dzień 9 sierpnia 1998 r., gdy na symbolicznej mogilę mieszkańców dawnej kolonii polskiej Teresin, stanął symboliczny, duży krzyż. O. Leszek Koszlaga OC i ks. Tadeusz Sokół w obecności świadków tamtej tragedii, poświęcili tego dnia krzyż i symboliczną mogiłę. Na tej uroczystości obecny był Eugeniusz Świstowski, żołnierz 27 Wołyńskiej DP AK ps. „Dąb” oraz wielu innych, byłych mieszkańców Teresina. Poza tym obecni byli także Stanisław Piwkowski, żołnierz 27 Wołyńskiej DP AK ps. „Wrzos” i pani Teresa Radziszewska z Zamościa. Podobne uroczystości miały jeszcze miejsce w wielu innych, byłych wsiach i koloniach polskich, w tym i w samym Swojczowie, gdzie krzyż stanął w miejscu zburzonej w sierpniu 1943 r. przez rezunów świątyni.

Oto poniżej dokładny opis heroicznej śmierci Teofili Krochmal oraz innych mieszkańców kolonii Teresin. Wspomina Adela Roch z d. Rusiecka, mieszkanka kolonii Teresin:

(…) Jednego dnia z moją siostrą Janiną Topolanek udałam się do kościoła farnego p.w. świętych Joachima i Anny we Włodzimierzu Wołyńskim na mszę świętą. Gdy przyszłyśmy rano, zobaczyłyśmy, że przy Ołtarzu głównym przy barierce klęczy młody mężczyzna w samej bieliźnie. Byłyśmy tym bardzo zaskoczone, ale chociaż był tyłem do nas wyglądał nam na Stanisława Krochmala z kolonii Teresin. Gdy on się tak modlił ks. Stanisław Kobyłecki udzielił błogosławieństwa, kończącego mszę świętą, podszedł i poprosił go na zakrystię. Tam musieli o wszystkim na gorąco rozmawiać! My tymczasem już domyślałyśmy się, że znów był napad na polską rodzinę, a może nawet pogrom na całej naszej kolonii i byłyśmy bardzo ciekawe, jak on zdołał uciec z rąk tych zbrodniarzy. Czekałyśmy więc cierpliwie na niego w kościele.

Po pewnym czasie, jakieś pół godziny, Stach wyszedł z zakrystii i wtedy miałyśmy okazję zobaczyć, jak bardzo jest zniszczony na twarzy. Nie ogolony, wychudły na twarzy, a oczy zapadły się głęboko, ogólnie wyglądał na bardzo zmęczonego. Znać było po prostu, że jest skrajnie wyczerpany. Kiedy nas zobaczył z początku nie poznał nas, był wyraźnie zdenerwowany i to my pierwsze musiałyśmy zacząć z nim rozmowę. Pytałyśmy go o ostatnie wydarzenia na Teresinie, jak ocalał z rzezi i co stało się z jego rodziną? Jego pierwsze słowa były bardzo wymowne: „To straszne! To straszne!”.

My jednak uprzejmie prosiłyśmy go, nalegałyśmy by powiedział, co się właściwie stało? I chociaż bardzo to przeżywał, powoli przyszedł do siebie i gdy razem opuściliśmy kościół, zaraz jeszcze przy świątyni, zaczął nam na gorąco opowiadać, co się wydarzyło w jego domu, a mówił tak: „Nad ranem przed wschodem słońca, Ukraińcy napadli na nasz dom. Złapali moją mamę i zaczęli bić na podwórzu.Ja i moja żona Teofila siedzieliśmy w piwnicy na polu, tak że wszystko dobrze widzieliśmy z ukrycia. Fila bardzo kochała moją mamę i nie mogła patrzeć, jak się nad nią znęcają, jak ją tak bezkarnie maltretują. Miała nadzieję, że ponieważ jest w ciąży, to jej Ukraińcy krzywdy jakowejś nie zrobią, więc odważnie wyszła ze schronu. Poszła do nich wprost bronić mamy, wstawić się za nią i prosić o jej ocalenie. Tymczasem Ukraińcy wcale z nią nie rozmawiali, ale od razu zaczęli i ją mordować. Na początek rozkrzyżowali i bestialsko, leżącej na ziemi, wbili jej w brzuch pal, powyżej dziecka. Następnie postanowili jeszcze trochę nią zakręcić i zaczęli obracać ją na tym palu, trzymając za ręce i nogi, zrobili z niej taki kierat. Po kilku nieludzkich obrotach, zostawili tak ciało żony i odeszli. Wszystko to widziałem na własne oczy z ukrycia. Matkę oczywiście też zamordowali. Kiedy ci zwyrodnialcy odeszli, ostrożnie podeszłem do najdroższych mi osób i byłem przerażony, gdy zobaczyłem, że te nienarodzone dzieciątko, jeszcze w niej żyło i bardzo się tłukło, bardzo się rzucało. (Staszek w tym momencie się rozpłakał i przez gorzkie łzy raz jeszcze dodał) To straszne. To straszne. Ja już nie chcę więcej o tym mówić, a dajcie wy mi spokój.”. Zapytałyśmy jeszcze tylko, co się stało z resztą jego rodziny, ale on już tylko krótko rzucił: „A ja nie wiem, chyba wybici, jak nie wrócą!”. Po tych słowach odszedł powoli i już więcej nigdy go nie widziałam. Nie wiem co się z nim potem stało, czy przeżył to piekło wojny i wyjechał do wolnej Polski. Natomiast ja i Janina wróciłyśmy do naszego miejsca zatrzymania.

Pamiętam że to była niedziela, po południu wraz z moją siostrą Michaliną, około godziny 16.00 wybrałyśmy się za miasto w okolice, gdzie był dom starców przed wojną. Tam lubiałyśmy spacerować czasami, tym razem spotkałyśmy Polaka, który był żołnierzem służącym w policji polskiej we wsi Chobułtowa. Miał na imię Zenon lat około 22 i przychodził do mojej siostry Michalinki. To on właśnie powiedział nam: „Dziś znaleźliśmy dwóch mężczyzn, którzy uciekli z kolonii Teresin, a którą ostatniej nocy napadli Ukraińcy. Wypytywaliśmy ich co się tam zdarzyło, a oni powiedzieli, że Ukraińcy urządzili rzeź Polaków.”. Zaraz potem rozstaliśmy się, a ja z siostrą szybko wróciłyśmy do naszego tymczasowego domu i zaraz wszystkich poinformowałyśmy o ostatnich, tragicznych wydarzeniach.

 

W pierwszy dzień po rzezi

W poniedziałek rano do naszego domu przy ul. Kowelskiej, ktoś z naszych przyprowadził mieszkankę Teresina Stanisławę Gdyra z d. Brzezicka lat ok. 35. Wraz z nią przyszła pani Krakowiak lat ok. 40 oraz dwoje jej dzieci: Krystyna lat około 10 i chłopiec lat około 6. Wszyscy płakali bardzo i prosili o pomoc dla mężczyzn i tych ludzi, którzy zostali wrzuceni do studni, a którzy może jeszcze żyją. W tej sytuacji nie było czasu do stracenia i ja poszłam z nimi do polskiej żandarmerii w mieście, która powstała pod niemieckim dowódźtwem. Sądziłam że im pomogę ponieważ miałam tam wielu znajomych żołnierzy. Najlepiej znałam Zdzisława Bieliniak lat 20, pochodził z kolonii polskiej Barbarówka. Dobrze znałam też Fabiana Kuszpit lat ok 21, który pochodził z Zastawia w Kohylnie bowiem wiele razy pasłam z nimi krowy na łąkach. Wielu innych poznałam, już w mieście podczas przelotnych rozmów na ulicach miasta Włodzimierza Wołyńskiego.

Kiedy prowadziłam Staszkę i Krakowiaczkę na ten posterunek one zaczęły więcej opowiadać, co tam się wydarzyło. Mówiła przede wszystkim pani Krakowiak, zagadnęłam ją bowiem tak: „Toż pani miała więcej dzieci!”. A ona na to, tak mi wyznała: „Bolek na Wólce u Ukraińców!”. Znałam Bolesława Krakowiak, był o wiele młodszy ode mnie, został oddany na służbę do Ukraińca. Chyba został zamordowany bowiem wszelki słuch o nim zaginął.

A Krakowiaczka mówiła dalej: „Dwoje moich dzieci spało w domu, gdy Ukraińcy zaczęli mordować Teresin. Chciałam je budzić, ratować, ale nia miałam już czasu. Czułam, że zanim je pobudzę, to bandziory złapią nasz wszystkich i pobiją. Pomyślałam sobie, że moje biedne dzieci śpią, to nie będą tak strasznie cierpieć, gdy będą je zarzynać i zdecydowałam się je zostawić, a wziąłam, te które miałam właśnie pod ręką.”. Krakowiaczka miała za męża Władysława Krakowiak i miała z nim dwanaścioro dzieci, w tym: Jan, Stanisław, Zofia, Tadeusz, Józef, Bolesław, Wiktor, Krystyna, tych pamiętam. Mąż pani Krakowiak zmarł jeszcze przed II wojną światową.

Pani Krakowiak była już zatem wdową i było jej b. ciężko wyżywić i wychować, tak wiele dzieci. Po temu szukała wsparcia i zapewne także związała się w latach wojny z żołnierzem sowieckim, który służył w koszarach w lesie kohyleńskim. Miała z nim nawet jeszcze jedno dziecko, to był chłopczyk lat ok 3, on także został zamordowany przez zbrodniarzy ukraińskich.

Byłam w tamtym czasie ciekawska i z wieloma ludźmi rozmawiałam, pytając zawsze o to, co się w ich stronach wydarzyło. To było niesamowite, ale w tamtych dniach powstała między nami wielka solidarność, ludzie byli braterscy, chętnie opowiadali sobie o swoich tragicznych przeżyciach, nawzajem współczuli sobie i tak jak mogli, nawzajem jeden drugiemu pomagali sobie. I ja również nie byłam inna, stąd miałam możliwość poznać wielu Polaków i usłyszeć o niejednej tragedii.

Tak więc poszliśmy do żandarmerii, zawołałam jednego chłopaka, a on Zdzicha Bieliniak, ten zaś nas wysłuchał i mówi tak: „To trochę potrwa, muszę znaleźć dowódcę i opowiedzieć mu wszystko. Ja was rozumiem i chciałbym pomóc, ale ja tu nie decyduję.”. Gdy on odszedł my cierpliwie czekaliśmy, ale to wszystko bardzo się wydłużyło. Kobiety płakały i jęczały: „Ale to długo, ale to długo.!”. W końcu przyszedł jeden z żandarmów i powiedział: „Nie pojedziemy tam, bo mamy inne sygnały groźniejsze!”. Widać było, jak ciężko było mu nam to zakomunikować. Te kobiety były załamane, zaraz po wyjściu rozeszliśmy się i kiedy wróciłam do domu słyszałam wyraźnie mocną strzelaninę. Wracając spotkałam jeszcze starszego gościa i zaczęliśmy rozmawiać. Gdy dowiedział się, że idę od polskiej żandarmerii, powiedział do mnie tak: „A i tu nas wytłuką, o jak tam się biją w Iwaniczach. Spotkałem ludzi, którzy mi opowiadali, że jakiś cywil stamtąd uciekł i dał znać o napadzie Ukraińców na naszych chłopaków.”. Zaraz wróciłam do domu, ale nic nie powiedziałam o napadzie na Iwanicze ponieważ nie chciałam martwić naszej rodziny. Obawiałam się że mamusia będzie bardzo płakała za naszym bratem Leonardem, który tam właśnie służył, wraz z innymi pilnując porządku. (fragment wspomnień Adeli Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch)



Wpis z dnia 24 Października 2016 r.

http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/malenkie-dzieci-zabijali-pojedynczymi-wystrzalami-podrzucajac-je-do-gory#comment-1523554

Maleńkie dzieci zabijali pojedynczymi wystrzałami podrzucając je do góry nad jamą śmierci

 

Oto szokujący i bolesny, dokumentalny materiał filmowy z procesu morderców Żydów – członków OUN (B) służących w ukraińskiej policji pomocniczej, następnie będących żołnierzami UPA, Mykoła Dufanc, Artem Bubeła i Filip Rybaczuk. Proces odbył się w 1981 roku w Łucku.

W 1941 roku, w miejscowości Krymnoje, rejon (powiat) starowyżewski, na Wołyniu, powstało getto, gdzie policjanci Dufanc, Bubeła, Rybaczuk i inni dostarczyli 400 Żydów. Później Żydów z getta wypędzili na drogę, ustawili w kolumnę i pod konwojem zapędzili na uroczysko Piesockoje, w miejsce z uprzednio wykopanym dołem. Wszystkim rozkazali rozebrać się do naga. Następnie kolejno, w grupach rodzinnych, Żydzi byli wprowadzani do dołu, układani twarzą do ziemi, a Dufanc z kolegami ich rozstrzeliwali. Maleńkie dzieci zabijali pojedynczymi wystrzałami, podrzucając je do góry. Według zeznań samych sądzonych, egzekucja trwała około czterech godzin. W końcu dobili jeszcze żywych wystrzałami w głowę.

Sądzeni po 40-tu latach zwyrodnialcy, skazani prawomocnym wyrokiem sądowym za dokonane zbrodnie, ponadto brali udział w innych egzekucjach Żydów, Romów i Ukraińców. W lecie 1943 roku te potwory na wezwanie OUN dołączyły do UPA i brały udział w eksterminacji polskich wsi. Podczas tej masakry [w której sądzeni brali udział] ofiary były rozstrzeliwane, topione w studniach, rąbane siekierami, zamordowano około dwóch tysięcy Polaków, mienie ich zrabowano a domy zniszczono. Wraz z nimi [Polakami] zginęło kilku Żydów ukrywających się w tym czasie w tych wsiach.

Ci zbrodniarze, członkowie OUN – UPA, Mykoła Dufanc, Artem Bubeła, Filip Rybaczuk, zostali sprawiedliwie skazani na śmierć i jesienią 1981 roku, dokładnie 35 lat temu, wyrok został wykonany.

W kwietniu 1982 roku Ukraińska Grupa Helsińska nazwała ten proces represjami przeciwko członkom OUN. Aktywnym członkiem UGH w tym czasie był obecny szef WAAD Josip Zissels. W 2016 roku Zissels nazwał prezydenta Izraela Reuwena Riwlina kretynem za to, ze ten oskarżył OUN o współudział w Holokauście.

Warto zatem przypomnieć, że podczas swojego przemówienia przed Radą Najwyższą Ukrainy, Prezydent Izraela Reuwen Riwlin podkreślił, że podczas II wojny światowej Ukraińcy, a przede wszystkim ukraińscy nacjonaliści z OUN, mordowali Żydów. Powiedział to odważnie i w twarz neobanderowcom we wtorek 27 września 2016 r. w ukraińskim parlamencie, przemawiając podczas przesłuchań parlamentarnych z okazji 75. rocznicy zbrodni w Babim Jarze. Mówił: „Około 1,5 mln Żydów zginęło na terytorium dzisiejszej Ukrainy  podczas II wojny światowej w Babim Jarze i wielu innych miejscach. Byli rozstrzeliwani w lasach w pobliżu wąwozów i rowów, schowani w masowych grobach. Wielu wspólników zbrodni było ukraińskiego pochodzenia. A wśród nich wyróżniali się bojownicy OUN, którzy znęcali się nad Żydami, mordowali ich i często wydawali w ręce Niemców.”.

Jak w kontekście tego odważnego wystąpienia, wypada nasz Prezydent RP Andrzej Duda, czyżby obawiał się czegoś, by również odważnie głosić prawdę?! Tymczasem by nie było niedomówień Prezydent Izraela zaznaczył ostro i to, że nie można rehabilitować i czcić antysemitów, uczynił to tymi słowami: „Nie wolno rehabilitować i wychwalać antysemitów. Żadne interesy polityczne nie usprawiedliwiają obojętnego milczenia lub niezrozumiałego mamrotania, jeśli chodzi o struktury antysemickie. Przywódcy państw, którzy podzielają antysemickie, rasistowskie lub neonazistowskie poglądy, nie będą mile widzianymi i pełnoprawnymi członkami rodziny narodów świata.”.

Jak zatem w kontekście powyższych wypowiedzi oceniać postawę abp Ihora Woźniaka, który dopuścił się 27 września 2007 r. publicznie poświęcenia pomnika zbrodniarza Stepana Bandery we Lwowie, ale jeszcze nazwał go wzorem do naśladowania. Już od dawna wiadomo, że Cerkiew grecko – katolicka nie tylko akceptuje gloryfikowanie zbrodniarzy spod znaku OUN – UPA na zachodniej Ukrainie, ale nieustannie prosi także Watykan i samego Ojca Świętego Franciszka, by ogłosił błogosławionym Sługę Bożego abp Andrzeja Szeptyckiego. Tymczasem dla historyków i ludzi interesujących się tą podłą osobistością Kościoła nie jest tajemnicą, że ów dostojnik kościelny nie tylko że był zdrajcą II Rzeczypospolitej Polskiej, ale publicznie błogosławił bestię Adolfa Hitlera i armię hitlerowską. To o był Metropolitą Lwowa, gdy miastem wstrząsnęły niezwykle bestialskie, lipcowe pogromy Żydów i Polaków w roku 1941. To on odpowiada moralnie za opieszałość w reagowaniu na napływające, drastyczne wieści z rozpoczynającego się ludobójstwa wpierw na Wołyniu w roku 1943, a potem i na podlegającym jego bezpośredniej władzy Podolu i Pokuciu. Jego straszne błędy i przewinienia można by tu jeszcze mnożyć i mnożyć, lecz nie o nim jest ten wpis. Reasymując czyżby na Ukrainie i w samej Cerkwi grecko – katolickiej powstał szatański plan, by za wszelką cenę przykryć zbrodnie ukraińskich nacjonalistów.

Również Zissels powiedział, że nikt i nigdy nie postawił UPA przed sądem. Czyżby to był jeszcze jeden ślad potwiedzający, taki właśnie demoniczny plan?! 11 października 2016 roku Lwowska Rada Obwodowa (Wojewódzka) zażądała przeprosin od prezydenta Izraela. [Za oskarżenie OUN-UPA o udział w Holokauście]

Tak się złożyło, że często karę dla ludobójców z OUN – UPA, za mordowanie nie tylko Żydów i Polaków, wymierzali Sowieci. Pod poniższym linkiem znajdziecie Państwo film dokumentalny z procesu trzech spośród tych zbrodniarzy, przyznali się do wymordowania i ograbienia kilku tysięcy Żydów i Polaków.

A ci bandyci z OUN – UPA, którzy uniknęli kary śmierci, obecnie są na Ukrainie nazywani bohaterami, niech nas Bóg broni przed takimi bohaterami! Ten film to kawałek historii… . Można zobaczyć, jak wyglądały te potwory przez ich własne, podłe i zbrodnicze czyny, są z wyglądu podobne do ludzi. Oto ten film, który koniecznie trzeba zobaczyć, a potem polecić i innym, by „chwała zbrodniarzy banderowców” nie zagasła po wieki wieków! Film jest po tekście pt. „Нелюди из ОУН-УПА”.

http://obozrevatel.com/blogs/86950-nelyudi-iz-oun-upa.htm

Wielkie podziękowania dla Oksany Sołopy za pracę w przygotowaniu tego materiału oraz dla Pana Wiesława Tokarczuka z Krakowa, od którego opis procesu i film otrzymałem, by się nim dzielić z każdym kto szuka prawdy. (S. T. Roch)


Papieżu Franciszku, gdy Maksymilian Kolbe… – wpis z 31.07.2016 r.


Wpis z dnia 05.05.2016 r.

niepokorni_20160505_1

niepokorni_20160505_2

niepokorni_20160505_3

niepokorni_20160505_4



Wpis z dnia 25-04-2016 r.

niepokorni_20160425_1 niepokorni_20160425_2 niepokorni_20160425_3 niepokorni_20160425_4 niepokorni_20160425_5



Strzeżcie się nienawistni Polacy nieczyste psy…  – wpis z dnia 21.03.2016 r.


Wpis z dnia 13.03.2016 r.

niepokorni_20160313_1 niepokorni_20160313_2 niepokorni_20160313_3 niepokorni_20160313_4 niepokorni_20160313_5 niepokorni_20160313_6 niepokorni_20160313_7



Wpis z dnia 16.02.2016 r.

niepokorni_20160216_1 niepokorni_20160216_2 niepokorni_20160216_3 niepokorni_20160216_4 niepokorni_20160216_5 niepokorni_20160216_6 niepokorni_20160216_7



Wpis z dnia 12.12.2015 r.

niepokorni_20151212_1 niepokorni_20151212_2



Inne wpisy:

niepokorni_wpis_1_1 niepokorni_wpis_1_2


niepokorni_wpis_2_1 niepokorni_wpis_2_2 niepokorni_wpis_2_3



Tragiczne wspomnienia Kresowianki z Anglii.

Witam i pozdrawiam serdecznie z Watford k. Londynu. W załączniku przesyłam piękne i niezwykle ważne wspomnienia Pani Adeli Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin w pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu 1935 – 1947. Proszę o lekturę i opublikowanie na swojej stronie (jeśli to możliwe), by pamięć o ofierze Kresowian, nigdy nie zagasła, ale by trwała w skarbnicy narodowej, także następnych pokoleń. Oto fragment tych wspomnień:

„[…] I chociaż bardzo to przeżywał, powoli przyszedł do siebie i gdy razem opuściliśmy kościół, zaraz jeszcze przy świątyni, zaczął nam na gorąco opowiadać, co się wydarzyło w jego domu, a mówił tak: „Nad ranem przed wschodem słońca, Ukraińcy napadli na nasz dom. Złapali moją mamę i zaczęli bić na podwórzu. Ja i moja żona Teofila siedzieliśmy w piwnicy na polu, tak że wszystko dobrze widzieliśmy z ukrycia. Fila bardzo kochała moją mamę i nie mogła patrzeć, jak się nad nią znęcają, jak ją tak bezkarnie maltretują. Miała nadzieję, że ponieważ jest w ciąży, to jej Ukraińcy krzywdy jakowejś nie zrobią, więc odważnie wyszła ze schronu. Poszła do nich wprost bronić mamy, wstawić się za nią i prosić o jej ocalenie. Tymczasem Ukraińcy wcale z nią nie rozmawiali, ale od razu zaczęli i ją mordować. Na początek rozkrzyżowali i bestialsko, leżącej na ziemi, wbili jej w brzuch pal, powyżej dziecka. Następnie postanowili jeszcze trochę nią  zakręcić i zaczęli obracać ją na tym palu, trzymając za ręce i nogi, zrobili z niej taki kierat.
Po kilku nieludzkich obrotach, zostawili tak ciało żony i odeszli. Wszystko to widziałem na własne oczy z ukrycia. Matkę oczywiście też zamordowali. Kiedy ci zwyrodnialcy odeszli, ostrożnie podeszłem do najdroższych mi osób i byłem przerażony, gdy zobaczyłem, że te nienarodzone dzieciątko, jeszcze w niej żyło i bardzo się tłukło, bardzo się rzucało. (Staszek w tym momencie się rozpłakał i przez gorzkie łzy raz jeszcze dodał) To straszne. To straszne. Ja już nie chcę więcej o tym mówić, a dajcie wy mi spokój.”
. Zapytałyśmy jeszcze tylko, co się stało z resztą jego rodziny,  ale on już tylko krótko rzucił: „A ja nie wiem, chyba wybici, jak nie wrócą!”. Po tych słowach odszedł powoli i już więcej nigdy go nie widziałam. […]”.

Adela Roch z d. Rusiecka

                                                                                  Z poważaniem

Sławomir Tomasz Roch

 

Pokuta a nie watykańskie honory dla łotra abp Andrzeja Szeptyckiego ze Lwowa

link do artykułu

 

Save

Save

Save

Save

Save

Save

Save

Save