Najnikczemniejszy twór piekła, niedostępny towarzysz sowieckiej władzy – DONOS

19 września 2022

Tekst: Bożena Ratter

17 września o świcie Armia Czerwona rozpoczęła inwazję na całej ponad tysiąc kilometrowej długości wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Zapanowało bezkrólewie na polskiej, podbitej ziemi. Rozpoczęto zniewolenie od rozbrajania oficerów i żołnierzy, bo walczyli z napaścią Hitlera na Polskę i całą Europę. „Oficerów mordowano nie tylko za stawiany opór – nieraz w wiele godzin po walce zabijano maszerujących już w kolumnie jenieckiej, nie znano litości dla wykrytych po wsiach czy przemykających się bezdrożami. Nie szczędzono i ludności cywilnej. We dworach i miasteczkach rabunek mienia, gwałty nad kobietami i małymi nawet dziewczynkami, obdzieranie przechodniów na ulicy z odzieży , obuwia, zegarków, pieniędzy – zdarzały się niemal wszędzie. W niejednym wypadku – po wkroczeniu do miasteczka czy osiedla – dokonywano masowych rzezi, nie oszczędzając kobiet i dzieci” (Władysław Pobóg-Malinowski).  W publikowanych przez Jana Tomasza Grossa dokumentach z Instytutu Hoovera (W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali) są zeznania ocalałych z różnych  terenów IV rozbioru Rzeczypospolitej: Już przed wkroczeniem wojska sowieckiego do Polski Ukraińcy zaczęli napadać na ludność polską. Żydzi i Ukraińcy witali wojska sowieckie w następujący sposób, rzucając kwiatami na tanki i żołnierzy, całując czołgi, krzycząc, uściskując się wzajemne. Wypuścili też więźniów politycznych, złodziei, bandytów. Ci ludzie zostali urzędnikami, policjantami, komisarzami. Policję, wojsko polskie aresztowano, aresztowano podejrzanych i bogatych, domy ich likwidowano a rzeczy zabierano. Żydzi podpłaceni wydawali Polaków, u podejrzanych robili rewizje. (Jan Tomasz Gross).

Grażyna Lipińska, zaprzysiężony przez Marię Wittek członek PWK była kierownikiem szkół zawodowych w Grodnie i dokumentuje m.in.  ten czas we wspaniałej, historycznej książce Jeśli zapomnę o nich .

Nie wszyscy mieszkańcy Grodna mają radia, więc co dzień ludność gromadzi się na placu Batorego, gdzie wielki głośnik ogłasza komunikaty frontowe i wszystkie gorące wydarzenia frontowe tych wojennych dni wrześniowych. Wierzymy, że wojna skończy się zwycięstwem. Wieś polska i większość wsi białoruskich solidaryzuje się z miastem, z armią, z całym krajem. Chłopi przywożą setki metrów swoich płócien samodziałowych jako dar dla szpitali i dla uchodźców z Zachodniej Polski. Pościel i bieliznę z płócien szyją kobiety ochotniczki. Pierwszego dnia po zbombardowaniu Grodna wielu chłopów zabiera na wieś z miasta małe dzieci, żeby ocalić je. Kiedy po kilku dniach zaczyna napływać ewakuowana i uciekająca ludność z zachodu, nie ma trudności z rozmieszczeniem jej po wsiach i miasteczkach. W grodzieńszczyźnie jest dużo zaścianków szlacheckich i one przede wszystkim dają przykład ofiarności i gościnności.

Mieszkańcy miasta kopią rowy przeciwlotnicze. Jednej z pierwszych nocy jestem na dworcu, pomagam przy wyładowywaniu rannych. To pierwsi ranni żołnierze, których widzę. Rekrutują się oni z rozmaitych formacji wojskowych, zranieni każdy na innym odcinku frontu. Po 10 dniach wojny pokazują się w Grodnie rozproszone, pojedyncze oddziały żołnierzy frontowych. Gdzie są ich pułki macierzyste – nie wiadomo. Są zmęczeni, brudni, opyleni, spragnieni snu i spoczynku. Ciągną do Grodna w nadziei, że tu ich znowu wcielą do pułków, co też następuje.

Któregoś dnia rano… Nie! nie któregoś dnia, tylko właśnie tego najpotworniejszego dnia 17 września 1939 roku, chwytam przypadkowo przez radio Moskwę. Głos mówcy pełen pompy, nawołujący, narzucający. Nie rozumiem ani jednego słowa, ale słucham zahipnotyzowana, jak słucha się łoskotu bombowców niosących zagładę. A za chwilę mówią już o tym tętniące telefony, wpadający ludzie, radio ze wszystkich rozgłośni świata. Napaść sowiecka na Polskę!

Nie ma dowództwa, nie ma armii, nie ma administracji (starosta Walicki, prezydent miasta Fołtyn i wielu innych odjechali na Litwę jeszcze przed gen. Olszyną), ale jest dwu wrogów, jest broniąca się Warszawa i jest Grodno, cząstka wolnej Polski, której Polacy nie dadzą darmo. Przez 5 grodzieńskich dni bojowych wszystko będzie się działo samorzutnie, ale jednomyślnie. Mężczyźni, kobiety, dzieci, cywile i pozostałe w mieście grupki żołnierzy i oficerów – wszyscy razem. Nie ma czasu na sen i odpoczynek, nie ma w sercu miejsca na strach, na skargę, na zwątpienie – jest tylko wspólna wola: „Bronić się”. Na czele obrony miasta staje stary jego wiceprezydent, Roman Sawieki. Pierwszym naszym odruchem jest kopanie okopów i zapór przeciwczołgowych. Na wezwanie megafonu zbierają się tysięczne rzesze ludzi z łopatami. Kopiemy rowy i stawiamy zapory na wszystkich możliwych drogach, wiodących do miasta. Nie mamy przecież wywiadu, nie wiemy z jakiej strony i który z dwu wrogów na nas uderzy. Kopiemy także w mieście, wznosimy barykady na ulicach, balami zastawiamy oba mosty.

Dnia 20 września o świcie wjeżdża na most olbrzymi czołg, przerywa bez trudu nasze zapory, za nim drugi, trzeci, czwarty. Trzepoczą na nich czerwone chorągiewki. Na pierwszym czołgu bukiet kwiatów, gdzieś go kwiatami przywitano, ale nie w Grodnie. Żołnierz polski na przyczółku mostowym wali z działka przeciwlotniczego, przepuścił jednak pierwsze czołgi, trafił w czwarty, który zanim zdążył wjechać na most staje w płomieniach. Czołg pierwszy jest już na ulicy Mostowej i strzela w koszary. Celnie rzucona przez żołnierza butelka z benzyną wystarcza – czołg pali się. W godzinę po zwycięskiej walce z czołgami wroga, w Grodno biją armaty. Pod osłoną ich strzałów do miasta wdziera się nowa fala czołgów, za nimi piechota sowiecka. I znowu dwa czołgi palą się na rogu Dominikańskiej i Brygidzkiej, tym razem trafione przez uczniów gimnazjalnych. Ginie przy tym szesnastoletni Janusz Budzanowski, syn posła ziemi grodzieńskiej.

(…)Na Grodno rusza teraz masa czołgów. Wjeżdżają w ulicę grupami, posuwają się powoli, ostrożnie, często zatrzymują się na długo, jakby badały sytuację, a równocześnie dokumentowały umocnienie swojego stanowiska w tym miejscu. Polacy zza węgłów domów, zza murów, z dachów próbują siec po nich kulami karabinów. Czołgi na grad kul odpowiadają wystrzałami swych luf armatnich. Kilka czołgów stoi spokojnie, może uszkodzone, ale wara zbliżyć się do nich – przy inwalidzie czuwa czołg- towarzysz. Te miażdżące ciężarem, ziejące ogniem potwory są nie do przezwyciężenia. Polacy nie mają już granatów, nie mają żadnej broni przeciwpancernej, bo oba działka przeciwlotnicze dziś czołgi rozbiły i zmiażdżyły, a butelki z benzyną są w niedoświadczonych dłoniach.

(…) Widzę na dalekim czołgu jasną plamę. Nagła, straszna pewność! Głogów! Śmiercionośna maszyna toczy się naprzód, a ja stępiała na wszystko lecę prosto na nią. Przeraźliwy zgrzyt… czołg staje tuż przede mną. Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego ran płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy z Danką uwalniać rozkrzyżowane, skrępowane gałganami ramiona chłopca. Nie zdaję sobie sprawy, co się wokół dzieje. A z czołgu wyskakuje czarny tankista, w dłoni trzyma brauning, za nim drugi – grozi nam. Z podniesioną po bolszewicku do góry pięścią, wykrzywioną w złości twarzą, ochrypłym głosem krzyczy, o coś oskarża nas i chłopczyka. Dla mnie oni nie istnieją, widzę tylko oczy dziecka pełne strachu i męki. I widzę jak uwolnione z więzów ramionka wyciągają się do nas z bezgraniczną ufnością. Wysoka Danka jednym ruchem unosi dziecko z czołgu i składa na nosze. Ja już jestem przy jego głowie. Chwytamy nosze i pozostawiając oniemiałych naszym zuchwalstwem oprawców, uciekamy w stronę szpitala. Chłopczyk ma pięć ran od kul karabinowych (wiem – to polskie kule siekają po wrogich czołgach) i silny upływ krwi, ale jest przytomny. W szpitalu otaczają go siostry, doktorzy, chorzy. Chcę mamy – prosi dziecko. Nazywa się Tadeusz Jasiński, ma 13 lat, jedyne dziecko Zofii Jasińskiej, służącej, nie ma ojca, wychowanek Zakładu Dobroczynności. Poszedł na bój, rzucił butelkę z benzyną na czołg, ale nie zapalił, nie umiał…

(…) Z chwilą opanowania Grodna przez sowiety lęgnie się w nieszczęsnym mieście najnikczemniejszy twór piekła, niedostępny towarzysz sowieckiej władzy – DONOS. Donos jest najistotniejszym czynnikiem utrzymania się władzy wodzów komunistycznych, wyniesiony przez nich do rangi najwyższej cnot obywatelskiej. Kim są donosiciele? Czy Żydzi? Nie. Ani polscy i białoruscy komuniści, ani polscy Żydzi nie znali co to donosicielstwo, kryli się jednak między nimi agenci sowieccy, opisujący naszych działaczy politycznych, społecznych i wrogich ustrojowi ZSRR, zaczajeni, czekający 20 lat na ten dzień. (Grażyna Lipińska Jeśli zapomnę o nich)

Aby dodać komentarz, rozwiąż poniższe działanie. Ilość kropek odpowiada liczbie. (wymagane)